środa, 10 kwietnia 2013

Poniedziałkowi pechowcy

Kiedy policjant chce mi wlepić mandat za wykroczenie drogowe, moja seria nieszczęśliwych przypadków sięga tego dnia zenitu. Na szczęście, pojawia się drugi pechowiec... 

 Dzień zaczął się z pozoru całkiem niewinnie. Budzik nie wydał z siebie nawet jęknięcia („Baterie semperito działają sto razy dłużej!” Ale lepiej ich nie wkładać w coś, co chcecie wprawić w ruch – dodałam w myślach do znanej reklamy). Zaspałam więc na zajęcia, fakultet z historii! Heniu się wścieknie, miał mi oddać ocenioną pracę semestralną i ją omówić. Myjąc szybko zęby złamałam szczoteczkę („Dentissima dociera w najtrudniejsze zakamarki!” Zwłaszcza kosza na śmiecie – dodałam w duchu). Potem była dziura w nowej bluzce, wypalona dzięki  współpracy  żelazka z nieprzypalającą tkanin stopą ("Kupujcie żelazka  firmy Niezdarty i Spółka: to odzież bez dziur").

Już wtedy powinno było włączyć mi się w mózgu światełko ostrzegawcze. Niestety, ono najwyraźniej też nawaliło... Potem urwało mi się sznurowadło w martensach, tuż przed samym wyjściem z domu. Gdy dopadłam wreszcie swojego dziesięcioletniego „malucha” byłam pewna, że i on mi dołoży. Kapryśnie zakichał, podrygując rurą wydechową. „Nie będzie prosto!” – pomyślałam. Mój Pikuś, szalony indywidualista udawał, że ma kompletnie wyładowany akumulator. Przypomniało mi się hasło reklamowe jakiegoś koncernu samochodowego: "Kup sobie auto - poczuj się wolny!" Ależ ja byłam wolna! Najbardziej od pieniędzy. Musiałam poświęcić chwilkę na rozmowę z autkiem. Stosując łagodną perswazję („bo cię oddam do pana doktora, a ten to ci dopiero pogrzebie w brzuszku!”) udało mi się namówić go do ruszenia z miejsca.

Droga na uczelnię zajmowała mi zazwyczaj około piętnastu minut (jeśli nie było korków). Musiałam jednak minąć jedno nieciekawe skrzyżowanie bez świateł. Gdy dojechałam do placu nie było nawet tłoczno, udało mi się wjechać do połowy. Już miałam śmignąć dalej, gdy na jezdnię zaczęli wtargiwać piesi. Uciekając przed nadjeżdżającą lawiną samochodów, trochę wymusiłam pierwszeństwo, przejeżdżając tuż przed nosem wchodzących na jezdnię przechodniów. Właściwie to był tylko jeden przechodzień, jakiś chłopak, który cofnął się przestraszony, gdy o mało nie najechałam mu na czubki butów. Zaraz za skrzyżowaniem stała policja. I mój poranny pech zaczął mieć, oczywiście, swój uroczy ciąg dalszy...

-        Dzień dobry, porucznik Michalik. Proszę okazać dokumenty! – policjant patrzył na mnie z groźną miną. – Dlaczego wjechała pani pieszym pod nogi?

-        Bo tu nie ma świateł, a piesi nigdy nie patrzą na samochody tylko wchodzą na jezdnię jak im się żywnie podoba! Chciałam uciec przed nadjeżdżającymi z prawej strony  – zaczęłam się tłumaczyć.

-        To będzie kosztowało 300 złotych – powiedział beznamiętnie.

-        O rany, ja naprawdę nie chciałam. Przestraszyłam się, że nie zdążę zjechać ze skrzyżowania...

-        Dobrze, obniżę mandat do 100 złotych. Może pani odmówić zapłacenia, zapłacić gotówką lub wypiszę kredytowy... – jeszcze nie skończył mówić, gdy zrezygnowana wyjęłam banknot z portfela. „Nic mi się dzisiaj nie udaje” – myślałam, ale łzy złości pojawiły się w moich oczach. Porucznik miał chyba jednak wrażliwe serce, bo zauważył moją nietęgą minę.

-        Co się stało? – zapytał całkiem innym tonem.

-        Już mi wszystko jedno. Od rana wszystko idzie na opak... – zaczęłam się skarżyć, gdy zauważyłam, że podchodzi do nas jakiś chłopak. Wyglądał jak przechodzień, przez którego płacę mandat...

-        Niech pan jej wlepi słony mandat, o mało nie ucięła mi palców! – powiedział do policjanta oskarżycielskim tonem. – Najpierw niech się nauczy jeździć! – drążył temat. Od razu go znielubiłam, chociaż miał ślicznie wykrojone, pełne usta i półdługie, czarne, kręcone włosy. Nawet na mnie nie patrzył, tak był zaperzony.

-        Właśnie pouczam kierowcę, niech się pan nie martwi

-        To dobrze – chłopak wreszcie na mnie spojrzał i na moment mignęło w jego oczach zdziwienie. – To ja już sobie pójdę...

Gdy odszedł na bezpieczną odległość, policjant zwrócił mi dokumenty ze słowami:

- No, tym razem podaruję pani ten mandat. Ale na drugi raz zapłaci pani dwa razy więcej! - Nie wierzyłam własnym uszom! Czyżby mój pech upatrzył sobie inną ofiarę?

-        Bardzo dziękuję, do widzenia poruczniku! – „A może lepiej nie?”, dodałam radośnie w myślach.

Za kolejnym zakrętem przepuszczałam właśnie grzecznie pieszych, gdy ktoś zastukał w moje okienko po stronie kierowcy. Zdębiałam, gdy ujrzałam twarz mojego prześladowcy.

-        Mogę wsiąść z drugiej strony? – zapytał.

-        Wsiadaj!

-        Słuchaj, strasznie cię przepraszam. Głupio mi, że jeszcze judziłem tego policjanta, by wlepił ci wysoki mandat. Ale naprawdę byłem na ciebie wściekły. W końcu o mało nie skasowałaś mi butów! W dodatku jest zimno, zmarzłem w uszy, spóźniłem się na zajęcia, a w tramwaju złapał mnie kanar i wypisał mandat. A ty sobie jedziesz w cieplutkim „maluchu” i nie masz zamiaru przepuścić zdrętwiałego z zimna pieszego. Postaw się w mojej sytuacji!

-        Jeśli chcesz wiedzieć, mam dzisiaj podobnego pecha. Tobie się wydaje, że moja sytuacja jest lepsza. Takie są pozory, ale wymienię tylko: złamaną szczoteczkę do zębów, dziurę w bluzce i kłopoty z uruchomieniem tego grata. Twoje nieszczęścia to naprawdę pestka!

-        Złamałaś szczoteczkę do zębów?? Jak??

-        Normalnie. Pucowałam je zbyt mocno...

-        Jak można tak mocno czyścić zęby, żeby złamać szczoteczkę?

-        A widzisz?

-        A dziura w bluzce?

-        Ojej, nie czepiaj się. Żelazko wypaliło.

-        Dobrana z nas para poniedziałkowych pechowców, czyż nie?

-        Dokładnie... Słuchaj, dokąd cię podrzucić? – od dłuższej chwili jechałam w jakimś niewiadomym kierunku, kręcąc się po nieznajomych skrzyżowaniach, co w mojej sytuacji mandatowej nie było specjalnie korzystne.

-        Mam propozycję. Skoro oboje jesteśmy już spóźnieni, dajmy sobie spokój z zajęciami.

-        Proponujesz wagary?

-        Proponuję odczarowanie pecha w jakiś miły sposób. Zapraszam cię na sernik pod „Gryfa”! Mają tam jeszcze dobrą szarlotkę. Lubisz słodycze?

-        Lubię. Przecież kanar wziął ci całą kasę?

-        Racja. Na ciebie też nie ma co liczyć, zapłaciłaś mandat.

-        Jakby ci tu powiedzieć... Pan porucznik podarował mi tym razem.

-        Wiedziałem, że go zbałamucisz. Piękne kobiety zawsze dają sobie radę.

-        I w związku z tym muszą stawiać ciastka przystojnym facetom, których o mało nie uśmierciły?

-        Jestem twoją ofiarą i musisz mi zadość uczynić... - powiedział z szelmowskim uśmiechem.

-        Żeby ci tylko nie weszło w nałóg to zadośćuczynianie, bo się nie wykupię do końca świata. Może jesteś uzależniony od ciasteczek?

-        Na razie wykorzystam cię (cukierniczo, cukierniczo...) przez najbliższy miesiąc, potem pomyślę.

-        Łotr!

-        Ale jaki sympatyczny...

-        No dobrze, gdzie jest ten twój „Gryf”? Rzeczywiście nie ma sensu gnać dna uczelnię. Mam nadzieję, że Heniu mi to jakoś wybaczy...

-        Heniek to twój chłopak? Jestem zazdrosny!

-        To psor od histerii. Swoją drogą, szybko uzurpujesz sobie prawa własności...

-        A mogę mieć nadzieję na choćby małe, maleńkie, najmniejsze prawko? – spytał tak jakoś, że zrobiło mi się cieplej na sercu. Za to Pikuś chyba zmarzł, bo kaszlnął, prychnął, kichnął i... stanął jak wryty. Nie było rady, do „Gryfa” udaliśmy się piechotą. Na chodnikach było dość ślisko, dzięki czemu moja „ofiara” mogła mnie trzymać troskliwie za rękę...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. okazje.info.pl

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz