niedziela, 27 grudnia 2020

Między Perłową a Koralową rocznicą cz.II

Minął ponad tydzień od mojej poprzedniej relacji, czas zatem na ciąg dalszy wspomnień o ślubie w odcinkach... Znów cofam się w czasie o 33 lata...

Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1987 roku to termin naszego ślubu w kościele i czas prawdziwej zabawy - wesela! Zacznę od sukni, bo "cywilną" relację też zaczęłam od sukienki. Nie chciałam bombki, bezy, tiulu, jednak na życzenie mojego Taty nabyłam (drogą kupna zresztą), suknię z welonem, na obręczy u dołu:

Moja ślubna kreacja kosztowała 12000 zł, czyli moją ówczesną miesięczną pensję muzealniczki. Pracowałam bowiem (jeszcze do połowy listopada '87) w Muzeum Sztuki Medalierskiej jako asystentka w Dziale Orderów i Odznaczeń. (W drugiej połowie listopada zamieniłam tę pracę na rolę nauczycielki łaciny w IX LO we Wrocławiu, z kolosalną pensją 16000 zł, 18-godzinnym tygodniem pracy, wakacjami, feriami - słowem zawodowa baja!).

Pamiętam, że w 1987 r. tylko jedna sobota w miesiącu była wolna od pracy. W pozostałe pracowało się, wprawdzie nieco krócej, np. do 13-tej, ale całej soboty nie mieliśmy wtedy dla siebie. Ponadto Andrzej też zmienił pracę, od czerwca '87 zaczął pracować w Gazoprojekcie. Zarabiał  25000 zł, więc dwa razy więcej niż ja na tej muzealnej pensji. Niestety, nikt z nas nie pamięta, ile kosztował jego ślubny garnitur!

W drugi dzień świąt było dość zimno, śnieg leżał na ulicach. Przed wyjściem do kościoła (w mojej parafii na Krzykach) powstało lekkie zamieszanie. Jakoś się wszyscy zakręciliśmy, część rodziny pojechała autobusem, zorganizowanym, aby zawieźć gości do kościoła, a potem na wesele. Nagle wszyscy gdzieś zniknęli, zostaliśmy z Andrzejkiem w mieszkaniu moich rodziców sami, nie było żadnego wolnego auta, kierowcy, nasi świadkowie też się zawieruszyli, więc... poszliśmy do kościoła na piechotę. Nie było daleko, to zaledwie 5-10 minut marszu, ale w tych pantofelkach (białych), i w tej bezie na obręczy, z płaszczem zarzuconym na ramiona śmiesznie było.

Jak wspomniałam poprzednio, jako narzeczeni przed ślubem nie mieliśmy wielu rzeczy materialnych. Ciuchy i buty nas obojga zmieściłyby się zaledwie w jednej walizce (obecnie jedną walizkę to ja mam tylko na kosmetyki, gdy wyjeżdżamy...). Najcenniejszym i największym z posiadanych dóbr był chyba komputer Andrzeja - ZX Spectrum. Nawet zakup obrączek czy wcześniej pierścionka zaręczynowego nie był prosty. Złoto się szmuglowało z Rosji, u jubilerów ograniczony był wybór. Pierścionek  zaręczynowy odkupiłam od koleżanki z muzeum, Ani Orzepowskiej, która planowała wtedy emigrację do Włoch i wyprzedawała swoją biżuterię, by uzbierać na podróż ze swoim mężem. Nasze obrączki robiliśmy z jednej grubej, kupionej lata wcześniej przez moją babcię Helenę jako lokata kapitału :-)

Ja miałam jeszcze tzw. książeczkę mieszkaniową. Andrzej także miał taką książeczkę, oraz książeczkę samochodową. Z obu książeczek mieszkaniowych 5 lat po ślubie odbierzemy nasze pierwsze mieszkanie spółdzielcze, a z książeczki samochodowej urodzi się już po 3 czy 4 latach nasz fiat 126 p zwany Pikusiem. Moją ślubną suknię odsprzedałam koleżance ze studiów, Violetcie (nota bene bardzo fajna para do dziś). Zdaje mi się, że młodsza siostra Violetty, Marysia także pofalowała w niej do swego ślubu...

To były te dziwne czasy, kiedy w prezencie ślubnym dostawało się od rodziców, dziadków, chrzestnych itd. nie pieniądze (wszyscy je mieli), lecz bezcenne a prze-praktyczne sprzęty domowe: pralkę, telewizor, żelazko, lodówkę. Wszystko oczywiście wystane w kilkutygodniowych kolejkach, załatwiane na lewo i prawo... Dostaliśmy także m.in. serwis obiadowy, serwis kawowy, komplet garnków emaliowanych (wszystko mocno zdobyczne). Te z prezentów, które można było unieść, goście przytargali do kościoła. Po ceremonii kolejka gratulujących obciążona była wielkimi paczkami i naprawdę wyzwaniem było wywiezienie tego z kościoła :-)

No, ale wróćmy do ślubu. Kiedy udało się wszystko ogarnąć, pojawiliśmy się w restauracji hotelu "Monopol", w którym zarezerwowane było wesele. To nadal najstarszy i najpiękniejszy hotel we Wrocławiu, obecnie 5-gwiazdkowy, z niesamowitą historią (z jednego z balkonów przemawiał chyba w 1936 r taki wstrętny facet z wąsikiem o inicjałach A.H, ale nocował tu też Pablo Picasso w 1949 r.).

W 1987 Monopol był opanowany przez półświatek - ekskluzywne panie, panowie handlujący dolarami itd. - no i my, skromni weselnicy. Gości było mniej niż 50 osób, tak więc wg dzisiejszych kryteriów to było zaledwie weselne party :-) Do tańca przygrywał dansingowy zespół monopolowy, a wesele trwało tylko do 1-szej nad ranem. Jak widać, nawet tort był taki zwyczajny, wcale nie piętrowy:

Przez wiele lat mieliśmy zwyczaj chodzenia w rocznicę ślubu cywilnego do "Monopolu" na tatara. Potem do innych restauracji, a kiedy Monopol był przez długi czas w remoncie, wróciliśmy po nim do "matecznika". Całkiem odmieniony wewnątrz jest w tej chwili ekskluzywnym miejscem na miarę swojej wspaniałej legendy.

Po weselu nie pojechaliśmy w podróż poślubną, jako nauczycielka miałam ferie świąteczne do Sylwestra, a Andrzej chyba sobie tylko urlop okolicznościowy wziął w wymiarze jednego dnia, dwóch? Nie pamiętam tez, jak spędziliśmy pierwszego małżeńskiego Sylwestra, który przecież miał miejsce 5 dni po ślubie. Pamięć mocno zawodzi, nie było wtedy smartfonów, którymi utrwala się teraz prawie każdą chwilę dnia codziennego. Dobrze, że wpadłam na pomysł, by po 33 latach wreszcie coś opisać z tamtych wydarzeń. I tak powstał ten post.

Jak mi się jeszcze coś ciekawego przypomni, to uzupełnię.



niedziela, 20 grudnia 2020

Między Perłową a Koralową rocznicą ślubu...

Dawno, dawno temu, 33 lata wstecz, w bardzo odległej galaktyce wzięłam ślub, w odcinkach... Niestety w żadnych mądrych wykazach rocznic ślubu nie ma nazwy dla podwójnej trójki. Jest Perłowa na 30-tą i Koralowa na tę za dwa lata. Natomiast numerologicznie rzecz biorąc, powinna to być liczba mistrzowska. I tej wersji będę się trzymać!

Nie udało się nam zgrać terminów, więc ślub cywilny odbył się 19. grudnia, a kościelny (i wesele) - 26. grudnia 1987 r. Co więcej, ślub odbył się jakieś 3 miesiące od podjęcia decyzji (zaręczyn/oświadczyn we wrześniu). Tyle wystarczyło, by zorganizować wszystko zarówno w Urzędzie Stanu Cywilnego, jak i w Kościele. Dziwnie, prawda?

Niewiele z rzeczy materialnych wtedy posiadaliśmy, w zasadzie nic, za to wspaniałe relacje z bliskimi i przyjaciółmi, oraz przydarzały się nam szczęśliwe tzw. zbiegi okoliczności. Do ślubu w USC poszłam w białej garsonce, pożyczonej od kuzynki Bernadetty, która cudem (1987 rok) przywiozła ją wtedy aż z Wow-Wiednia. I jakimś cudem pasowała na mnie, mimo że Bernadetta była (i jest) ode mnie duuuużo niższa.

Po uroczystości zaprosiliśmy przyjaciół na przyjątko w wynajmowanym mieszkaniu. Jak udało się je znaleźć? Znów szczęśliwy zbieg okoliczności. Akurat rodzice-teściowie znajomej pary szukali kogoś zaufanego do przypilnowania ich mieszkania. Jechali w odwiedziny do dzieci, którzy wyemigrowali wtedy do Australii. Pamiętam, że Andrzej wziął pożyczkę z nowego "zakładu pracy", by opłacić mieszkanie za pół roku z góry. Pracował tam dopiero od czerwca. A ta para to znajoma para to nasi przyjaciele do dziś. Czasy były śmieszne, siermiężne, ale jakie miłe! Np. świeżo upieczona żonka bez skrępowania wystąpiła w roli gospodyni, w ślubnej garsonce dorabiając jajeczka w majonezie, pożarte przez gości.

Na jednym ze zdjęć są przyjaciele, którzy brali ślub 11 miesięcy przed nami, a ja byłam na nim świadkiem i nawet jeszcze wtedy Andrzeja nie znałam (zdjęcie poniżej, ta para z miotełką do kurzu):


A u nas świadkami byli: moja cioteczka Bietka ( z prawej) i przyjaciel Andrzejka z podstawówki, Marek (po lewej, z brodą).

czwartek, 17 grudnia 2020

Choinka kładziona

Moja mama zapragnęła w tym roku prawdziwej choinki. Ma od lat sztuczną, ale zachciało jej się żywej, małej, najlepiej w doniczce, bo sobie ją później gdzieś posadzi.

Odradziłam doniczkową, że i tak  nic z nich nie wychodzi później i przekonałam, by nabyć ciętą. Jechaliśmy po choinkę dla nas, więc i maminą zakupiliśmy. Trochę mniejszą od naszej, taki metr dwadzieścia,  i od tej sztucznej, którą mama ma. Niższą, szczuplejszą w pasie, śliczną, zieloną jodłę kaukaską. Mimo wszystko przeczuwałam, że nie o taką jej chodziło, że chciała zaoszczędzić miejsca w pokoju i myślała o mini-choince. Mówię do męża:

- Zobaczysz, mama nas wyrzuci z tą choinką!

- To sobie ubierzemy dwie...

Przywieźliśmy jej wczoraj, zapakowaną w siatkę i położyliśmy na balkonie, na podłodze. Mama nie zdążyła się jej dokładnie przyjrzeć. Dzwoni do mnie dzisiaj rano i stwierdza:

- Ale ta choinka to duża jest! Ja myślałam, że będzie tak 30-40 cm miała...

- No co ty, mamuś, takie to mikrusy! Kupiłam ci taką w sam raz, mniejszą od tej twojej sztucznej.

- No nie wiem, nie wiem, kiedy się tak koło niej kładę, to ona jest mojego wzrostu!

- Jak to: kładziesz się koło niej??? Przecież ona leży na podłodze, na balkonie?

- Noooo, w myślach się kładę...




środa, 16 grudnia 2020

Paranormal creativity

Uwielbiam grudzień, to dla mnie miesiąc magii. Nawet w 2020 roku, gdy pandemia przykryła wszystko czarnym kirem smutków, lęków o zdrowie i życie, zabiła radość spotkań towarzyskich, radość życia, ucięła możliwość podróżowania, zabawy w każdej formie, czerpania przyjemności z obcowania ze sztuką w realu. Nic tylko się modlić o ratunek i drżeć o siebie i bliskich.

Mam to w nosie. Kocham grudzień i wyciskam każdy dzień tego miesiąca do cna. Uwielbiam! I nic tego nie zmieni. Ten rok był dla mnie i Andrzejka wyjątkowy pod wieloma względami: rozpoczął się wymarzoną podróżą na Kubę. Potem, gdy przybył covid, wymyśliliśmy sobie nabycie nieruchomości nad jeziorem - co udało się zrealizować w lipcu. I wreszcie 60-te urodziny Andrzejka, potem rezygnacja z wynajmowania mieszkania w Warszawie, jego stały pobyt w domu (kocham za to pandemię!). A teraz przyszedł grudzień - mój ulubiony miesiąc (chociaż przyznam, że ulubionych miesięcy w roku mam 12!). Jest inny od pozostałych pod tym względem, że jestem teraz nadaktywna "artystycznie", twórcza (nazywam to tfu-rczością).

Ta nadaktywność to dzieła rąk moich w różnych kategoriach. Zaczęło się przed Mikołajem, kulinarnie -  zrobieniem dziwnej bezy z czekoladą i kawą:

Najpierw spód

A potem cała smakowita "góra"...











Aktywność była chyba zaraźliwa, bo Andrzej, który nigdy się do kuchni szczególnie nie pchał, zajął się masowym wypiekiem chleba domowego (z politycznym komentarzem błyskawicy):

W Mikołajki poszliśmy do przyjaciół mieszkających w sąsiedztwie z osobliwym gościńcem: zrobionym w kilka minut (przeze mnie) świecznikiem. Kawałek drewienka (jakieś drzewo w ogrodzie Andrzejek kiedyś ścinał), jakieś przerwane korale, klejnoty samoprzylepne i... voila! Dobrze, że zdążyłam sfotografować to dzieło, zanim z oczu mi zniknęło...

Potem przyszedł czas na klimatyczną schizofrenię: rozkwitającego hiacynta umieściłam w świątecznej, bożonarodzeniowej dekoracji stołu...

Ale największe i najprawdziwsze szaleństwo ogarnęło nas oboje w połowie grudnia. Pojechaliśmy do naszego nowego domu letniskowego nad jeziorem - i tam się dopiero rozpędziliśmy! Najpierw Andrzejek zaprojektował świetlną choinkę wewnętrzną (po co nam w 3D, skoro las wokół, a i przy domu mamy iglaki, szkoda miejsca):

Ja się wzięłam za dekorację ganku i drzwi wejściowych:

Zauważcie, proszę, białą dynię - pomalowaną przeze mnie i ozdobioną brokatem...


Tu wianek, własnoręcznie krzywo upleciony...
A tu dynia w turkusach i elegancki anioł w satynie zrobiony z lampy (która była chwilowo bez klosza)....

Bezspornie jednak, najpiękniejszym dziełem było zrobienie oświetlenia domu. To już wyłącznie Andrzejkowa nadaktywność... Lampki kupował wiosną, jeszcze wtedy nawet w planach nie mieliśmy tego domu...



Dziś 16. grudnia. Ciekawe, czego jeszcze dokonamy przez te dwa tygodnie :-)




poniedziałek, 7 grudnia 2020

Kiedy kot czyta posty na fujsbuku...

Od jakiegoś czasu podejrzewam, że moja kotka, Lola, czyta posty na fejsie. Jest to tym dziwniejsze, że nie mieszka ze mną w domu, jest "koteczką z wolnego wybiegu". Rezyduje na zewnątrz, na posesji, w swoim drewnianym domku, a nie w mieszkaniu...

Lola jest z nami ponad 6 lat, trzyma się nas, a my jej. Karmienie, tulenie, pieszczotki, leczenie w razie potrzeby (tylko na początku, gdy się pojawiła, była taka konieczność). Lola przybyła na nasz ogród 6 lat temu jako koteczka wysterylizowana i około 1,5 letnia. Tyle powiedziała weterynarka.

Tak sobie mieszkamy razem, czerpiąc ze swej obecności mnóstwo radości. Kiedy my, człowieki musimy gdzieś wyjechać, zostawiamy jedzenie dla Loli. Najczęściej sąsiadom, którzy bawią się w niańczenie naszej posesyjnej koteczki (w domu mieszkają 3 rodziny), albo przyjaciołom, którzy mieszkają w pobliżu i mogą zajrzeć przynajmniej 2 razy dziennie, by dać Loli jeść.

Jakiś czas temu zostawiłam sąsiadom większą porcję żarełka w specjalnym kartoniku z wypisanymi godzinami karmienia, i wyliczonymi saszetkami. Oczywiście, kupuje zawsze dania, które Lola lubi i chętnie zjada. Wyglądało to całkiem jak dieta pudełkowa lub catering:

Zrobiłam zdjęcie pudełku, bo wyglądało to dość zabawnie. A sąsiedzi starsi wiekiem, cenią sobie dokładne instrukcje.

Zdjęcie wrzuciłam jakiś czas potem na fejsa, w grupie KOTY OPANOWUJĄ POSLKĘ, której jestem członkiem. Z komentarzem, że taki catering zostawiam dla mojej koteczki, gdy wyjeżdżam. Uznałam, że to humorystyczne i tyle, a przeważnie wrzucam tam zabawne memy czy filmiki dotyczące kotów. Post się pojawił i... zaczęło się. Najpierw niewinnie. Jakaś dziewczyna zapytała, co to za karma, bo nie widać nazwy. Pytanie nie miało związku z moim postem, ale udzieliłam odpowiedzi, że to Sheba. (Nota bene Lola ją uwielbiała). Ta sama dziewczyna zaczęła z miejsca krytykować tę karmę i pouczać mnie w kwestii zdrowego żywienia kotów. Sprawdziłam - nie był to profil weterynarz czy dietetyka, choćby człowieczego. Jakaś młoda dziunia i tyle. 

Mój post zaczął szybko żyć własnym życiem, pojawiły się inne głosy krytyczne, innych osób, ta pierwsza doradzała, odpowiadała, prostowała, pouczała, krytykowała. Ponad sto komentarzy na temat Sheby, że to świństwo itp. W zasadzie oprócz jednego głosu w mojej obronie, wszyscy uczestnicy tej dyskusji na mnie wsiedli, że truję kota! Czekałam, kiedy dojdą do wniosku, że należy do mnie przysłać Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami na interwencję. I nie byłoby może w tym nic innego oprócz prawdziwej troski o zdrowie kotów, gdyby nie nachalne powtarzanie tej pierwszej dziuni, że "najlepszą karmę kupicie w Biedronce". Olałam sprawę, nawet tych komentarzy wszystkich nie czytałam, nie odpisywałam na nie - totalny luz. Gdyby nie jedna kwestia. Lola przestała jeść Shebę... Kiedy ona przeczytała te komentarze na fejsie???

czwartek, 19 listopada 2020

Niewiedza

Nie mogę już słuchać, jak gnom z łupieżem bredzi w sejmie (poza nim też). Ostatnio czepił się logo strajku kobiet i z uporem maniaka twierdzi, że to esesmańskie błyskawice są.

A przecież powszechnie wiadomo, że to hitlerowcy pożyczali sobie symbole innych, starszych cywilizacji. Np. swastyka jest znanym od tysiącleci symbolem boga, jasności, pomyślności i to w wielu kulturach (patrz "Słownik symboli" Kopalińskiego). Gdyby ruszył tyłek z Żoliborza, to widziałby np. w Azji na hinduistycznych i buddyjskich świątyniach pełno swastyk. I co, wszyscy tam są faszystami? Nie, to faszyści zagarnęli ten symbol. W 12 lat zamienili dobry, o przesłaniu światła i bóstwa, w symbol wojny, nienawiści i ludobójstwa. A trwał sobie od tysiącleci.

Podobnie z błyskawicami SS. To tak naprawdę zdublowana runa Wikingów o nazwie sig. Runy to magiczny język, starszy od faszyzmu. Sig to runa pomyślności. Ponieważ fonetycznie pasuje do niemieckiego słowa Sieg - zwycięstwo, została ukradziona.

zdj. 123RF

Prędzej w tej runie upatrywać można zarysu błyskawicy, czerwonej w dodatku, niż w oznakach SS-manów. No ale jak ktoś do poduszki czyta "Moją wojnę" pana H., to mu się kojarzy!


piątek, 13 listopada 2020

Kilerka i lisiczka

Dzięki kamerce myśliwskiej, zamontowanej przy domu, a właściwie przy naszym garażu, gdzie Lola ma swój domek z tarasem, nagraliśmy taki oto filmik:


Widać na nim wyraźnie, że głodny lisek próbuje skubnąć chrupy z miski Loli. Jest po pierwszej w nocy, teoretycznie Lola śpi w swoim apartamencie. Ale nasza kilerka czujna jest, nie będzie jej lis jakiś bezdomny wyjadał z miski! Szybka jak błyskawica, pognała za intruzem. Widać tylko fragment białej skarpetki...

Dodam tylko, że cała akcja została zarejestrowana w Śródmieściu Wrocławia.




czwartek, 29 października 2020

Bye, bye, Warszawo!

Ostatniej niedzieli, w wyjątkowo słoneczny, złoty od jesiennych liści dzień, opróżniliśmy warszawskie mieszkanie męża i wyprowadziliśmy się ze "stolycy"...

Przez ponad 5-letni zawodowy tutaj pobyt męża, uzbierało mu się trochę klamotów: rower stacjonarny, pięć garniturów, dwa komplety pościeli (myślę o piernatach, nie o poszewkach), sto par skarpet (naprawdę, policzyłam!), telewizor, patelnia do naleśników, 5 kompletów lampek choinkowych do oświetlenia domu (sic!), hantle, gofrownica i... gitara. Nie sądziłam, że zdołamy to wszystko zapakować do Alfy, która choć pięknym samochodem jest, to mało elastycznym pod względem karoserii... W dodatku sedan. Najbardziej obawiałam się roweru stacjonarnego i obmyślałam plan B - wysłanie go kurierem.

Pakowanie auta trwało 12 godzin. To znaczy, zaczęliśmy układać najpierw w bagażniku rzeczy niewidoczne z zewnątrz, by sobie tam pomieszkały bezpiecznie przez noc, a w niedzielne przedpołudnie zapełniać tylną kanapę auta. Wisienką na torcie była gitara. Normalnie tabor cygański!

Czekając na właściciela mieszkania zdążyliśmy jeszcze machnąć mały spacer po Starej Ochocie, żegnając się z miłymi miejscami:

Grójecka
Zaintrygowały nas dziwne dymy w okolicach Pałacu Kultury...

Będzie mi trochę brakować tego poczucia bycia Warszawianką, w takim chociaż minimalnym wymiarze. Bo jakkolwiek mocno bym nie kochała Wrocławia, to Warszawa jest mi baaaardzo miła z tym jej wielkomiejskim blichtrem, co tu kryć...

czwartek, 22 października 2020

Jak zostałam bohaterką komedii kryminalnej...

Miałam umówioną prezentację domu na drugim końcu miasta. Postanowiłam zabrać ze sobą Andrzeja w roli kierowcy, bo chcieliśmy jeszcze potem coś załatwić wspólnie, a nie było sensu kręcić się po mieście w tę i z powrotem. 

Andrzej wziął ze sobą książkę, by się nie nudzić w samochodzie, gdy ja będę pokazywać dom. Ostatnio czyta komedię kryminalną Olgi Rudnickiej pt. "Zbyt piękne". Zaśmiewa się w głos, bo bohaterka, Zuzka, jest kompletnie zwariowaną osóbką z niewyparzonym językiem.

Dojeżdżamy na miejsce, a ponieważ ulica na której stoi dom do sprzedania jest rozkopana, parkujemy auto tam, gdzie polecił nam właściciel domu. Wysiadam, mąż zostaje w samochodzie. Czekam na oglądających. Przyjechali po nas, widzę, że zaparkowali w tym samym miejscu, witamy się. Małżeństwo po 60-tce, przy czym pan ma protezę nogi. Jestem o tym uprzedzona, bo kwestią było, jak daleko trzeba będzie dojść od parkingu na prezentację domu. Idziemy spacerkiem, pan męczy się z nogą, ale daje radę. W domu oglądamy każdy jego zakamarek przez jakieś 1,5 godziny. Właściciel opowiada historię swego życia, historię licznych chorób i rodzinnych konfliktów, zatrzymując nas w salonie na dobre 40 minut, bo opowieść wymaga szlachetnej oprawy. Pokazuje wszystkie pomieszczenia po kolei, z namaszczeniem i tłumaczeniem, karcąc nas, gdy za szybko chcemy otworzyć jakieś drzwi. Nudzę się potwornie.

Po ponad godzinie zwiedzania właściciel proponuje nalewkę własnej produkcji. Pan z protezą się wykręca, że kieruje, ja również korzystam z tego samego wykrętu. Natomiast pani oglądająca - degustuje, a jakże! Kiedy w ramach „serwisu” chcę im zdezynfekować dłonie, okazuje się, że pan oglądający ma, oprócz sztucznej nogi, jeszcze protezę ręki...

Nic to. Siedzą, rozmawiają, a ja mam w myślach męża siedzącego w aucie od 1,5 h.  Chcę ich zostawić już sam na sam z właścicielem. Zmyślam, że mam kolejne spotkanie, ale się reflektują - i wreszcie wszyscy wychodzimy. Przepraszam ich, że muszę się pospieszyć, oni potakują: tak, tak, przecież ma pani spotkanie. Oni idą dużo wolniej, pan z protezą nie jest szybkim piechurem. Uciekam, najpierw żwawym marszem, potem już biegiem. Zbliżam się do auta, widzę, że mąż zatopiony jest w lekturze, nawet nie zauważa mnie gdy podchodzę do drzwi. Wsiadam z rozmachem i mówię zdyszana:

- Jeeedź!!!!

Mąż z krnąbrnym namaszczeniem zdejmuje najpierw okulary do czytania, chowa je do futerału. Wkłada zakładkę do książki (zabrał ze sobą????), odkłada ją delikatnie na tylne siedzenie. Mnie się już też odkłada, żółć, w dodatku niedelikatnie. Poprawia się w siedzeniu, sięga po telefon i już-już ma wystukać sobie nawigację do  miejsca, do którego mieliśmy w następnej kolejności jechać, gdy ja, na skraju wytrzymałości będąc, krzyczę:

- Jedź, zanim mnie ten bez nogi dogoni!

Mąż rusza z piskiem opon. Nareszcie! Po jakichś 20 metrach mówi:

- Wiesz, poczułem się, jakbym dalej czytał tę książkę! Normalnie wskoczyłaś w akcję z tym tekstem o beznogim.

Tak więc zostałam bohaterką komedii kryminalnej. A chodziło mi tylko o to, by się nie wydało, że nie piłam nalewki, chociaż mogłam...

środa, 14 października 2020

Napad kreatywności kulinarnej

Dzień deszczowy i pochmurny, zimno, wietrznie - nic, tylko włączać piekarnik!

Postanowiłam zdziałać dziś w kuchni coś więcej, niż tylko obiad. W lodówce czekały 3 białka po jakimś daniu z samymi żółtkami, więc pomysł mnie naszedł deserowy: kokosanki! Bezy byłyby wprawdzie prostsze, bo problem z kokosankami polegał na tym, że nie miałam... wiórek kokosowych. Ale co to za sztuka zrobić kokosanki, gdy dysponuje się wiórkami, ha? Znalazłam w czeluściach szafki kuchennej mąkę kokosową, godne zastępstwo wiórków, więc już nic nie było w stanie mnie powstrzymać. 

Piana z białek wyszła cud-miód. Mąka kokosowa, dosypana na oko, trochę się za mocno wchłonęła, ale to nic. Czymś ją rozrzedzę, np. musem winogronowym, własnoręcznie preparowanym w zeszłym roku do słoików jako polewa do lodów! Tak to mus zagościł i zagęścił masę kokosowo-białkową. Zrobił się produkt elastyczny w formowaniu, co natychmiast wykorzystałam do ulepienia kilku kulek (cholera, kokosanek wyszłoby mi ze czterdzieści!). 

Jeszcze tylko piknięcie piekarnika, że jest odpowiednia temperatura (180 st.) i kulki wylądowały w piecu. Po ok. 30 minutach wyszło to:

Ładne prawda? I rozpływają się w ustach. Niestety, z sypkości, a więc pylicy można dostać!

poniedziałek, 5 października 2020

KMM (Kobiety Mają Moc): Marianna Orańska i jej mauretański zamek w Kamieńcu Ząbkowickim

Kilka moich wypraw po dolnośląskich zamkach i pałacach jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności kręciło się wokół postaci dwóch niezwykłych kobiet z przeszłości. Na wiosnę zwiedzałam zamek Książ – luksusową rezydencję księżnej Daisy. Latem odwiedziłam pałac Marianny Orańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim – budowlę, która była gigantyczną inwestycją nietuzinkowej kobiety…

Książ jest kojarzony przede wszystkim z tajemnicami II wojny światowej, ale też ze słynną Daisy Hochberg von Pless. Pałac Marianny Orańskiej to z kolei własność księżniczki z dynastii do dziś panującej w Holandii. Te dwa obiekty nie są od siebie bardzo oddalone. Łączą je też postaci dwóch nieprzeciętnych kobiet, które nie urodziły się tutaj, ale tu stworzyły swój świat. 

Żyły w podobnym czasie: Marianna Orańska zmarła, gdy Daisy von Pless miała 10 lat. Ich egzystencje zazębiły się o dekadę... Zaczęłam porównywać ich życiorysy, bo odkryłam podobieństwa, prawie równoległe sytuacje. Już od samych narodzin jakaś niewidzialna nić łączyła te dwie damy. Marianna przyszła na świat i zmarła w maju, Daisy – urodziła się i zmarła w czerwcu. Obie nie były nawet Niemkami, lecz wysoko urodzonymi arystokratkami, które pojawiły się na Dolnym Śląsku wskutek małżeństwa z bogatymi i wpływowymi Prusakami. Marianna Orańska była zubożałą księżniczką z niderlandzkiej dynastii Oranje-Nassau (panującej aż do dzisiaj, od 400 lat), która poślubiła księcia pruskiego Alberta Hohenzollerna. Daisy była również osobą błękitnej krwi, z rodziny Cornwallis-West, zubożałej, ale skoligaconej z królem Edwardem VII i Jerzym V. Gdy poślubiła księcia pszczyńskiego Hansa Heinricha XV Hochberga, została księżną von Pless. Obie kobiety nie akceptowały drygu i atmosfery pruskiego dworu i obie rozwiodły się ze swymi prominentnymi mężami w atmosferze skandalu…

Wizjonerka Marianna

Zacznijmy od Marianny (1810-1883), starszej z nich. Urodziła się w Berlinie z matki Hohenzollernówny i ojca - króla Niderlandów. Kiedy wyszła za mąż za swego bliskiego, krewnego - ciotecznego brata Albrechta Pruskiego, nie była w nim zakochana. Małżeństwo formalnie trwało 19 lat i jego owocem była piątka dzieci. Albrecht zdradzał żonę na prawo i lewo. Marianna górowała nad nim inteligencją, obyciem, klasą. Po 15 latach małżeństwa porzuciła męża i zamieszkała w Holandii, gdzie żyła w nieformalnym związku ze swoim masztalerzem, prywatnie osobistym sekretarzem i przyjacielem. Skandal ten sprawił, że dwory w Berlinie i Hadze się zatrzęsły, a gdy Marianna wreszcie wystąpiła o rozwód, ukarano ją infamią, ponieważ spodziewała się dziecka swego partnera. Zabroniono jej przyjazdu na konfirmację jednej córki i pogrzeb drugiej, oraz ślub syna. Zakazano jej też przebywania na terenie Prus przez dłużej niż jeden dzień. To komplikowało sytuację, ponieważ Marianna budowała wtedy pałac w Kamieńcu Ząbkowickim. Aby móc doglądać swoich śląskich włości, księżna zakupiła majątek Weißwasser (dziś Bílá Voda) na Śląsku austriackim, zaledwie kilkanaście kilometrów od Kamieńca. Nigdy nie wyszła za mąż za swego partnera (nawet, gdy owdowiał, bo też był żonaty). Byli razem do śmierci, ale postanowienie Marianny, że sama będzie wychowywała nieślubne dziecko, na owe czasy było odważną decyzją. (Albrecht natomiast miał romans z córką pruskiego ministra wojny Rozalią von Strauch, z którą się ożenił. Facetom wolno było? Wolno). Marianna po rozwodzie podróżowała po Europie i kupowała majątki. We Włoszech urodziła nieślubnego syna, Johannesa Willema. 



Jej pałac w Kamieńcu Ząbkowickim
to jedna z najpiękniejszych budowli neogotyckich w Europie Środkowej. Zdewastowany w 1945 roku pozostaje w ruinie, chociaż obecnie coś drgnęło - trwają prace nad jego restauracją. 


Nie był jednak jedynym przedsięwzięciem Marianny, gdyż ta niesamowicie bogata i nietuzinkowa kobieta prowadziła bardzo intensywną działalność, 
można powiedzieć - biznesową.
Miała rozległy majątek ziemski, o który dbała, finansując budowę dróg i mostów, zatrudniając okolicznych mieszkańców, stawiając nowe budynki mieszkalne i remontując stare. Księżna znana była z działalności dobroczynnej – fundowała i łożyła na utrzymanie szpitali, ochronek dla dzieci i szkół, prowadziła fundusz dla wdów. Sprawowała też patronat nad artystami, ludźmi pióra i duchownymi. Niemal do ostatnich dni swego życia pozostawała zaangażowana w sprawy swoich poddanych. Sława i znaczenie Marianny wykraczały daleko poza granice Ziemi Kłodzkiej. Do dziś pełno jest tu jej śladów: w nazwach (Mariańskie Skały, Łaźnie, Biała Marianna i wiele podobnych), pomnikach, obiektach.

Osamotniona piękność - Daisy

Daisy uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki. Adorowana i uwielbiana, interesowała się modą, potrafiła korzystać z życia. Jej życie, pełne ekscytujących wydarzeń, toczyło się w dwóch rezydencjach: dolnośląskim Zamku Książ i górnośląskim pałacu w Pszczynie... 

cdn.

 

wtorek, 29 września 2020

Kamień Księżycowy z Armenii

Zmartwiła mnie ostatnia wiadomość, że Armenia znów jest w stanie wojny, z Azerbejdżanem. Kłócą się o Górny Karabach (nie wiem, może jest o co...). Podczas ubiegłorocznej wycieczki do Gruzji i Armenii zwiedziłam ten mały kraj niezwykle dumnych i uzdolnionych ludzi, krzywdzonych jednak przez historię. Poznałam trochę ich obyczajów, zakrętów historii i odrobinę ich mentalności.

Ormianie to naród niezwykły, o potężnej przeszłości i marginalnej teraźniejszości. Ich historia mocno przypomina mi historię innego narodu - Żydów. Obie nacje mają podobne zdolności, talenty i obie muszą mierzyć się z niechęcią innych narodów. Chociaż Ormianie są chyba bardziej tolerowani i nie słyszy się o antyormianizmie (właśnie ukułam taki termin) w takim wymiarze globalnym, jakim jest np. antysemityzm.

Kraj kamieni - Karastan

Ararat
Armenia jest surowo piękna. Ich narodowa legenda mówi coś o tym, że kiedy Bóg stwarzał Ziemię, używał sita, by oddzielić kamienie i dać poszczególnym krajom miękką, żyzną ziemię do upraw. Zapomniał o Armenii, albo też Ormianie się spóźnili do Boga, zajęci... handlowaniem. Gdy w końcu upomnieli się o skrawek dla siebie, Bóg miał już tylko kamienie w sicie. I tylko to mógł im ofiarować. Dlatego to, co się w Armenii spotyka na każdym kroku to kamienie. W różnej postaci - stożki wulkaniczne rozrzucone w pejzażu, skaliste góry (ale bez ich najświętszej góry, Araratu, który obecnie znajduje się na emigracji, w Turcji, w kraju ich największego wroga). 

Wśród gór ukryte są kamienne monastyry - cuda architektury z czasów pierwszych chrześcijan. Poza tym miliony Chaczkarów (bogato zdobionych kamiennych obelisków, rozsianych po całym kraju. Nie ma dwóch identycznych!). Lekko fioletowo-rudy tuf, z którego zbudowane jest całe stołeczne miasto - Erywań. Kamienne cuda!

Nie mogłam więc nie przywieźć kamienia z kraju kamieni... W dodatku zdobyłam go (kupiłam) w niezwykłym miejscu - nad jeziorem Sewan. 

Jezioro to, zwane morzem Ormian jest miejscem porażająco niezwykłym i pełnym kolorów... Sewan jest dla Ormian, nie posiadających dostępu do żadnego morza, morzem właśnie. Jezioro jest największym jeziorem Kaukazu, wysoko położonym (1916 m npm). Spływa do niego 28 rzek, a wypływa jedna - Hrazdan. Jest to miejsce wypoczynku, oraz cel pielgrzymek do klasztoru Sewanawank, górującego nad jeziorem. 

Jezioro Sewan

W takim to miejscu nabyłam niezwykle piękny kamień, rzekomo księżycowy. Wygląda jak solidna bryłka szkła, w szmaragdowym kolorze. Mój egzemplarz ma jeszcze biała czapeczkę, bardzo rzadką, o czym zapewniał mnie sprzedawca. Na drugim zdjęciu jest użyta lampa błyskowa - jeszcze lepiej widać strukturę i warstwy kolorów.

W opisach właściwości księżycowych kamieni nie zgadzał mi się kolor, więc nie wiem, czym naprawdę jest ta bryłka. Czy to rzeczywiście ten minerał? Ale zachwyca mnie, zwłaszcza gra świateł. Taki to kamień z Karastanu...






niedziela, 27 września 2020

Zupa z jabłek, czyli jabłczanka

Obfitość jabłek w moim ogrodzie sprawiła, że w szale przetwarzania preparuję różne smakowite dania: kompot z jabłek, ciasto z jabłkami, czyli szarlotkę, ryż z jabłkami i... jabłczankę.

Ta ostatnia przypomniała mi się nagle. Takie wspomnienie z lat 70- i 80-tych, kiedy różnorodność artykułów spożywczych mieściła się skromnie w tuzinie chyba i każda gospodyni domowa główkowała jak uatrakcyjnić codzienne menu. Robiło się kotlety z mortadeli, smażyło ser w panierce, piekło ziemniaczki w piekarniku itp. Moja mama gotowała m.in. zupę z jabłek, którą jadało się z ziemniaczkami puree. Zupa była po prostu gęściejszym kompotem, zabielonym śmietaną, a dodatek ziemniaków utłuczonych z masełkiem miał nadać temu daniu bardziej obiadowo-sycący charakter. 

No to po latach i ja zrobiłam jabłczankę, prawdziwe danie vintage, wpisujące się w jakże modny trend eko, superfood, vege czy co tam chcecie (no z vege jednak przesadziłam, bo śmietana vege nie jest). Oto dowód zdjęciowy:




Antymuzealnik

W piątkowe, dość deszczowe popołudnie wpadamy na pomysł zakupów dla męża. Chodzi o nożne niezbędniki, czyli męskie spodnie. Zakupy planujemy w najbliższej galerii handlowej, czyli Dominikańskiej. Kiedy konstatuję z radością, że po drodze jest też Muzeum Narodowe, i w obliczu ponurego pogodowo popołudnia miałabym ochotę wpaść tam w odwiedziny, mąż (nagle bardzo śpiący) stwierdza:

- Wiesz co, to ja się chwilę zdrzemnę przed wyjściem, może zdążą zamknąć to muzeum?

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Swoją drogą, nie mam pojęcia, skąd u męża ta antymuzealna postawa. Pamiętam doskonale, że na pierwszą randkę przed 33 laty zaprosił mnie do Muzeum Przyrodniczego. Przez bite 4 godziny oglądałam jakieś patyczaki i kości dinozaurów!



środa, 16 września 2020

Mężowskie wsparcie

Ostatnio miałam trochę kłopotów motoryzacyjnych z Bellą. Diagnoza nieciekawa - silnik do remontu czy cuś. Filtr DPF się zapycha i to w szybkim tempie po czyszczeniu. Jedni magicy samochodowi się poddali, inny pogrzebał w kompie i wydawało się wszystkim (a najbardziej mnie), że problem zażegnany.

W tych "okolicznościach przyrody" pojechaliśmy na dłuższy weekend do naszego nowego domu w lubuskiem własnym, a nie wynajętym samochodem. W stronę "tam" (ok. 160 km) Bella spisywała się genialnie, kopytko miała, dowiozła nas z pasażerkami w przewidzianym czasie. 

Odpoczęła sobie, bo postała w garażu trzy dni, aż nadszedł czas powrotu. Zostawiłam męża na posterunku, z planem przyjechania po niego w piątek, a sama z mamą wracałam samochodem do Wrocławia wczoraj. Po ok. 30 km Bella nagle (jak zwykle) odmówiła posłuszeństwa. To znaczy, jechać jechała, ale pojawiać się zaczęły kolejne komunikaty, że nie są dostępne jakieś tajemnicze funkcje ASR, VDC czy VOD może, Hill Holder oraz to, co zwykle: mam sprawdzić silnik. O rany! Nie dyskutowałam z nią tylko zjechałam do zatoczki przy przydrożnym cmentarzu, ustawiłam się wygodnie do wjazdu na lawetę, nie tarasując drogi i wezwałam assistance.

Czekając na pomoc ślę mężowi smsy, że laweta, że to i tamto. Prosił, bym go co jakiś czas informowała gdzie jestem, bo spodziewałam się dłuższej drogi do domu w związku z tymi okolicznościami. Kiedy więc wystartowaliśmy, Bella jak królowa, my z mamą w kokpicie, wysłałam stosowny sms. Potem, kiedy wjechaliśmy w jakiś objazd do Leszna - również wysłałam info sms. W końcu, że udało nam się wjechać na S5. Wtedy odpisał: Hurra! No to ja uszczegóławiam: Mamy 103 km do domu. Na co mąż: Jak będzie 102 daj znać. Mężowska maupa.

niedziela, 6 września 2020

Perfect day

Miałam dziś Imieniny. Wymyśliłam sobie dzień atrakcji w kameralnym gronie Mamy i męża. Wyszedł mi naprawdę perfect day!

Najpierw odwiedziliśmy teścia w Domu Seniora nieopodal Świdnicy, z planem niedzielno-imieninowego obiadu w tym właśnie mieście, które bardzo lubię odwiedzać. Co więcej, dziś była pierwsza niedziela miesiąca i odbywał się słynny Targ Staroci i Osobliwości. Wątpiłam, czy uda się nam dotrzeć akurat na targ, bo trwa tylko do 13.00, ale i tak nasz cel był inny. Spokojnie więc, bez pośpiechu, w słoneczny dzień po wielkiej nawałnicy w tym regionie, dotarliśmy do miasta akurat przed 13-tą. Po kilku okrążeniach Rynku (trudności z zaparkowaniem) zorientowałam się, że targ trwa w najlepsze, więc porzuciwszy męża w samochodzie, z przyjemnością zanurkowałam między straganami.

Targ staroci ma w Świdnicy już półwieczną tradycję i jest to wyjątkowe miejsce i wyjątkowa impreza. Odbywa się na Rynku zabytkowego miasta, oraz w przyległych uliczkach i placykach tworząc niepowtarzalny, unikatowy klimat, który mogę porównać tylko z jednym miejscem. Kiedyś wizytowałam targ staroci w maleńkim, prowansalskim miasteczku we Francji. Było podobnie cudnie. W Świdnicy na targu byłam już kilka razy, za każdym przywożąc jakąś intrygującą zdobycz. 

To targowe i handlowe miasto, którego historię można liczyć w stuleciach. Co więcej, nie ucierpiało w czasie II wojny światowej, więc zabytki (renesansowe a nawet gotyckie kamieniczki) można nadal podziwiać, włącznie z oryginalną zabudową Rynku. Miasto ma jeden zabytek klasy światowej: XVII-wieczny Kościół Pokoju wpisany na listę UNESCO. Poza nim mnóstwo uroczych miejsc, kamienic, pomników, portali, fontann, innych kościołów (katedra św. Stanisława i św. Wacława z wieżą wyższą od wież katedry wrocławskiej, w której znajduje się prawie dwutonowy dzwon!), Ratusz. Lista zabytków miasta jest, po Wrocławiu, najdłuższa na Dolnym Śląsku! Warto więc powłóczyć się uliczkami miasta i samodzielnie odkrywać perełki sprzed wieków.

No a kiedy jeszcze wśród tego architektonicznego przepychu rozłożą się sprzedawcy antyków, osobliwości, przedmiotów sztuki czy wyrobów rzemiosła, to naprawdę nie wiadomo, na co patrzeć! 



Wrócę jednak do mojej dzisiejszej wyprawy. Udało mi się (chyba rzutem na taśmę) znaleźć na targu zachwycający mebelek: szafeczkę, licho wie z jakich czasów i do czego przeznaczoną. Wypatrzyłam ją swoim sokolim okiem, twardo negocjowałam cenę. Udało się z 300 zejść na 200 zł (sprzedawcy się już zaczynali pakować), ale musiałam złożyć obietnicę (zdjąwszy maseczkę :-)), że zawsze będę u tego pana sprzedawcy kupować. Co też uczyniłam :-)



                                                 szafeczka już na swoim miejscu w przedpokoju...

Wpadła mi też w oko cudna patera ze szkła z Murano, w kolorze bladego turkusu, który to kolor mnie ostatnio fascynuje, ale cena 160 zł wydała mi się jednak za wysoka. Sprzedawca zgodził się tylko na 20 zł upustu, więc zrezygnowałam z zakupu.

Szafeczka powędrowała zatem z mężem do bagażnika samochodu i już bez balastu mogliśmy zacząć szukać restauracji. Wcześniej wpadła mi w oko nazwa "Fado i Wino". 

Wyczuwając portugalskie klimaty zdecydowaliśmy się wejść. Znaleźliśmy się w miłym lokalu, w którym jest także hotel i Spa. Wnętrze gustownie urządzone, aromaty potraw przednie, zamówiliśmy więc swoje dania. Andrzej obowiązkowo rosół (wszak niedziela!), tyle że z bażanta. 

Mama miała chęć na dorsza (ale nie był to bacalhau, przynajmniej w karcie o tym nie wspomniano). 

Liczyłam na cataplanę, ale zamiast niej w karcie było coś pokrewnego w nazwie - potrawa z bakłażana, selera naciowego w pomidorach, więc zaryzykowałam. Andrzej wybrał to samo i złamaliśmy zasadę, która zawsze się sprawdza - wybierać różne potrawy, bo można wtedy więcej spróbować. Cata... coś tam była smaczna, ale zbyt al dente jak na mój gust. Żuchwa mnie do teraz boli od gryzienia bakłażanów i selera, które były chyba twardsze niż na surowo!


Natomiast bardzo ładnie wpasowała się w portugalskie klimaty ceramika bolesławiecka, na której podają w "Fado i Wino" wszystkie dania. Super! Po obiadku wróciliśmy do Wrocławia, bo Andrzej jechał wczesnym wieczorem do Warszawy, więc już samotnie kończyłam dzień imienin własnoręcznie przyrządzoną kolacją. Sałata z figami i kozim serem, polana olejem z włoskich orzechów i syropem z granatów:

Chyba otworzę knajpę!