Ostatniej niedzieli, w wyjątkowo słoneczny, złoty od jesiennych liści dzień, opróżniliśmy warszawskie mieszkanie męża i wyprowadziliśmy się ze "stolycy"...
Przez ponad 5-letni zawodowy tutaj pobyt męża, uzbierało mu się trochę klamotów: rower stacjonarny, pięć garniturów, dwa komplety pościeli (myślę o piernatach, nie o poszewkach), sto par skarpet (naprawdę, policzyłam!), telewizor, patelnia do naleśników, 5 kompletów lampek choinkowych do oświetlenia domu (sic!), hantle, gofrownica i... gitara. Nie sądziłam, że zdołamy to wszystko zapakować do Alfy, która choć pięknym samochodem jest, to mało elastycznym pod względem karoserii... W dodatku sedan. Najbardziej obawiałam się roweru stacjonarnego i obmyślałam plan B - wysłanie go kurierem.
Pakowanie auta trwało 12 godzin. To znaczy, zaczęliśmy układać najpierw w bagażniku rzeczy niewidoczne z zewnątrz, by sobie tam pomieszkały bezpiecznie przez noc, a w niedzielne przedpołudnie zapełniać tylną kanapę auta. Wisienką na torcie była gitara. Normalnie tabor cygański!
Czekając na właściciela mieszkania zdążyliśmy jeszcze machnąć mały spacer po Starej Ochocie, żegnając się z miłymi miejscami:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz