środa, 19 lutego 2025

Wcale nie zielony, Zielony Przylądek!

Ledwie wróciliśmy z Azji, poniosło nas do Afryki. Ponieważ ta wyprawa była krótsza i mniej obfitująca w opowieści, pierwszą ją opiszę.

Skuszeni nazwą, jakże romantyczną - złapaliśmy jakiegoś lasta w Itace i pofrunęliśmy na zachodni brzeg Afryki. Zielony Przylądek kojarzył nam się przede wszystkim jako ojczyzna wspaniałej piosenkarki, Cesarii Evory, którą uwielbiam. Ale niewiele więcej o tych wyspach wiedzieliśmy... Wysp Zielonego Przylądka jest 10, a nawet więcej, ale getta turystyczne (czytaj: resorty) są na wyspie Sal. To nawet nie wyspa, to wysepunia o długości 30 km i szerokości 12 km. Jakbyśmy się zawzięli moglibyśmy ją obejść w jeden dzień, taki mocno piechurski. Niestety, ten fakt skonstatowałam już po zakupie wycieczki. Zapakowałam więc do walizki kilka książek w obawie, że się tam zanudzimy. Sama pustynia, zero zieloności, zero atrakcji poza oceanem - no co tam robić, skoro my nieplażowi jesteśmy???? Przybyliśmy nocą, hotel zrobił wrażenie obszarem, na którym się rozsiadł, późna kolacja już niestety nie. Szybko padliśmy po ponad 7-mio godzinnej podróży samolotem, bo następnego dnia było spotkanie z rezydentką. Poranek był słoneczny, ale bardzo wietrzny i tak miało pozostać przez cały tydzień. Doceniłam rozmach ogrodu hotelowego i architektoniczną urodę głównego budynku z recepcją. All inclusive całkiem mnie pocieszyło, bo aczkolwiek śniadanie było dość nudne, dostęp do lokalnych trunków na bazie grogu, o smakach: baobabu, marakui, kawy czy tamaryndowca potrafił nadrobić te niedogodności żywieniowe...

Z czasem zresztą okazało się, że rozmaitość dań się zwiększyła, a także ich jakość. Na spotkaniu z rezydentką zdecydowaliśmy się na wycieczkę po wyspie, bo szczerze mówiąc celowaliśmy w objazdówkę z innego biura, ale nam uciekła. Zadowoleni zatem, że może chociaż część atrakcji da się zobaczyć i powielić trasę tej objazdówki, wykupiliśmy wycieczkę fakultatywną za parę dni. Potem postanowiliśmy pozwiedzać okolicę hotelu, czyli sam jego obszar oraz przyległą plażę. Ta okazała się długa i szeroka, a naszym celem były nadmorskie wydmy. Gdyby nie to, że klapki mnie obtarły, dotarlibyśmy dalej, ale i tak pokonany dystans oraz widoki szalejących w oceanie kite'owców był wspaniały...



Wieczorem w hotelowym teatrze wspaniały występ caboverdiański - śliczni tancerze, gorące rytmy...

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć shell cemetery - na mapach googla były ładne zdjęcia jakichś zwałów muszli. Pojechaliśmy do Santa Maria, ale najpierw poszliśmy na molo, na którym koncentruje się życie miasteczka. Rybacy, kolorowe panie sprzedające ryby, chłopcy z małpkami sprzedający pamiątki - tłoczno i barwnie....



Z molo ruszyliśmy na koniec tej wioski, gdzie znajduje się wysypisko muszli ślimaka morskiego, trąbika zwyczajnego, który jest tutejszym przysmakiem. Niesamowite ilości nikomu już niepotrzebnych, aczkolwiek dość połamanych muszli stanowiły ciekawy widok. Tu wyjęłam z plecaka moją Pelasię - maskotkę owieczki kupioną niegdyś w Szklarskiej Porębie, która podróżuje ze mną od 15 ponad lat po całym świecie. Chciałam, żeby sobie popatrzyła na ocean...



I to był ostatni raz, gdy ją widziałam... Ale fakt zniknięcia Pelasi odnotowałam dopiero kilka godzin później, gdy wracaliśmy na piechotę do hotelu. Wcześniej zaliczyliśmy jeszcze przemiłą restauracyjkę w starym porcie, tym pierwszym porcie na Sal, gdzie też, między innymi, przywożono niewolników z Afryki... Hotel z restauracją schodzi do samego oceanu, jest tu też cudny basen z widokiem na ocean i kawiarenka na piasku, gdzie schładzaliśmy się zimnym piwem...



Wieczorem wróciliśmy do Santa Maria na tzw. wieczór Cabo Verde, z menu tradycyjnym i występami. Menu, którego główną atrakcją była kaczupa (danie z fasoli) i inne przysmaki i pokaz taneczny w wykonaniu dwóch tancerek i tancerza. No cóż, ten hotelowy stał na wyższym poziomie, menu takie sobie. W sumie - nic nadzwyczajnego.

Na następny dzień przed południem mieliśmy zaplanowaną wizytę w pobliskim (przy hotelu) ogrodzie botanicznym. To tam podawano sok z baobabu, i ten fakt najbardziej mnie intrygował, jako że nigdy nie piłam takiego napoju. Poszliśmy piechotą, znów walcząc z szalonym wiatrem, doszliśmy do ogrodu, który nie robił imponującego wrażenia. Jednak w miarę jego zwiedzania otwierały się przed nami nowe obszary zazielenione roślinami (rzadkość na Sal), uatrakcyjniane obecnością różnych zwierzątek, często uratowanych przez tenże ogród z opresji. Był tam żółw, małpka trudniąca się okradaniem turystów (tak przyuczona do zawodu przez swego byłego właściciela), osiołki itd. Dużo ptaków, zwłaszcza papug. Tak więc wyprawa była warta wysiłku. Sok z baobabu przepyszny, zrobiłam też zdjęcia nasion czy też owoców, z których był wyciskamy, dzięki czemu parę dni później zobaczyłam je w sklepie, to wiedziałam co to jest...



nasiona czy też owoce baobabu, z których robi się sok


osobliwy kaktus....

Akcja poszukiwawcza zaginionej Pelasi, podjęta tego dnia po południu na cmentarzysku muszli w Santa Maria - nic nie dała. Nadmieniam, że wiatry wiejące z prędkością ok. 60 km na godzinę (w porywach) nie dawały Pelasi zbyt wielu szans. Szukaliśmy, rozpytywaliśmy kite'owców, pokazując jej zdjęcia w telefonie - niestety.... Pewnie pływa teraz w oceanie, może zmierza w stronę Ameryk, albo wiatr poniósł ją do Santa Maria i jakieś dziecko ją znalazło... Oby! Może cieszy swoim pluszowym towarzystwem jakiegoś maluszka... Znowu poszliśmy na kolorowe molo, chociaż rybaków tym razem nie było. Ze względu na szalone wiatry łodzie nie wypływały tego dnia na połów ryb. Ale byli inni tubylcy:


W miasteczku czynne były wszystkie sklepy z pamiątkami, w jednym kupiłam następcę Pelasi - żółwia pluszowego, symbol wysp Zielonego Przylądk,a i mojego nowego towarzysza podroży. Kupiliśmy też instrument do naszej kolekcji przywożonych  ze świata narzędzi do czynienia hałasu - kalimbkę.


Dotarliśmy do hotelu jeszcze przed kolacją i Andrzej postanowił posnurkować w oceanie, w naszej hotelowej lagunie. Znów widział żółwia i mnóstwo ryb. Zazdrościłam mu!

Kolejnego dnia mieliśmy wykupioną wycieczkę "Sal na maksa". Nasza przemiła rezydentka Karolina ją prowadziła. Rozpoczęła się od zwiedzania Espargos, stolicy tej wysepki. I muszę przyznać, że bardziej nieciekawego miejsca dotąd nie widziałam... Port, a właściwie porcik. Sklepik z pamiątkami (których i tak nie można stąd wywieźć), kościółek.

Przerażenie ogarnęło mnie na wieść, że ludzie w tym mieście muszą kupować wodę do domu, przynosić ją własnoręcznie z wielkiej cysterny, stojącej na górce w mieście. A my w naszym hotelu mamy jej pod dostatkiem, i to nawet ciepłą... 

Potem pojechaliśmy oglądać Burracone, czyli "wielką dziurę". Jest to zjawisko krasowe na brzegu oceanu. W klifie powstała wielka dziura, na dnie której lazurowo błękitne wody oceanu tworzą piękny widok, dodatkowo podkręcany podświetleniem w  porze letniej. No cóż, dziura zaparła mi dech w piersiach, była i tak niedostępna ze względu na sztormowa pogodę. Ale zdjęcia w jej sąsiedztwie wyszły cudne!

to jest wielka dziura...

Przemieszczaliśmy się przez pejzaż tak brzydki, nawet nie pustynny - coś płaskiego bez skrawka zieleni, z wszędobylskim pyłem rozwiewanym przez silny wiatr. W miejscu, w którym miała być fatamorgana - jedni ją widzieli, ja jakoś nie. Przewodnik pokazał nam, jak zrobić fajne zdjęcie, ale nas, nie fatamorgany:

standardowy pejzaż Sal

fatamorgana jest gdzieś za mną...

Potem obiad na pustyni w knajpce, w której znów podano nam mięsną kaczupę (to na bogato, naprawdę). I już zmierzaliśmy w stronę największej moim zdaniem atrakcji tej wycieczki - ku zatoce rekinów cytrynowych, w której mieliśmy się z nimi spotkać twarzą w twarz, albo raczej "łydka w pysk"... Emocjonujące to było wielce, w sumie młode rekinki - czy one wiedzą, że mają nas nie kąsać? Ha! Stojąc w płytkiej wodzie, chłodnej dość i ze śliskim dnem (kamienie) - całe szczęście, że uprzedzeni wzięliśmy buty do wody, czekaliśmy na pojawienie się rekinków. Przewodnik zanęcił je zapachem ryb, ale ich nimi nie karmił. Faktycznie pojawiło się ich sporo, nie wiem, czy dobrze je widać na zdjęciu, ale śmigały koło naszych łydek ze wszystkich stron. Mieliśmy się nie ruszać. Jakieś dziecko z naszej grupy wycieczkowej trochę panikowało. Było niesamowicie!



Po rekinach druga największa atrakcja tej wycieczki, a mianowicie kąpiel w solance, w zagłębieniu krateru wygasłego wulkanu... Czad! Podobno minuta kąpieli odmładza o rok. Miałam zamiar posiedzieć w niej przynajmniej 20 minut! Zasolenie podobnie potężne jak w Morzu Martwym, zatem nie trzeba było wysiłku, by utrzymać się na powierzchni. Zresztą, głębokość nie była duża, nawet nie pół metra... Wszystko tam fajnie zorganizowane - przebieralnie, prysznice. Gdyby nie ten okropny wiatr, byłoby przyjemniej, chociaż różnica temperatur między wodą i powietrzem nie była duża, ledwie 2 stopnie. Wiatr jednak sprawiał, że odczuwało się chłód. 


Wszystko sztywne potem od soli, nie tylko strój kąpielowy, ale nawet sukienka, którą miałam na wierzchu. Po kąpieli, około 10 minutowej, więcej czasu zajęło nam ogarnięcie się z mokrymi ciuchami i powrót do autobusiku. 

Ten powiódł nas na degustacje likierów przyrządzanych tu na bazie grogu. To odmiana rumu, napiwku piratów, jak wiadomo. Mieliśmy okazję popróbować tego i owego w naszym hotelu, gdzie butelki  alkoholem były dostępne. Próbowałam likieru z markui, mango i z baobabu. W tym miejscu zaskoczył mnie jeszcze smak likieru fistaszkowego. Oczywiście, parę butelek różnych smaków zakupiłam, by przywieźć do domu. W sumie wycieczka bardzo udana, do hotelu wróciliśmy przed kolacją, co było naprawdę wielką sztuką - tak zapełnić dzień, prawie cały, na tej maleńkiej wyspie...

Kolejny poranek znów powitał nas wiatrem, słońcem i pytaniem - co dziś robimy? Postanowiliśmy udać się plażą na prawą stronę od naszego hotelu, gdzie google pokazywał jakąś Black Beach. I znaleźliśmy ją! Pustą, przepiękną. Widoki oceanu i piasku - boskie!



Kolejnego dnia poniosło nas na saliny Santa Maria. Miejsce, w którym pozyskują sól morską. Tego dnia wiatr naprawdę dawał nam się we znaki, ale jako niestrudzeni wędrowcy, realizujący plan zwiedzaczy przedzieraliśmy się dzielnie przez wydmy na drugą stronę wyspy (która ma 12 km szerokości). A tam, ponieważ to była wschodnia strona, a wiatr wiał cały czas od północnego wschodu - szaleli kite'owcy. Chyba ich tu pływało z pięćdziesięciu! Dotarcie do salin zajęło nam dobre 1,5 godziny, idąc cały czas pod wiatr, jednak - było warto.




Urokliwe miejsce, zabraliśmy sobie stamtąd bryłkę różowej w kolorze soli, zostawiając pieniążek.

Z salin znowu wpadliśmy do Santa Maria, a właściwie na lokalny cmentarz. Zaskoczyła mnie bowiem informacja od przewodniczki, że tu, podobnie jak w Wietnamie zresztą, wykopuje się zmarłego po 5 latach i chowa w zbiorowej mogile, bo na wyspie są tylko 2 małe cmentarze. Poszliśmy zweryfikować tę wiadomość, nie bardzo się ona zgadzała, bo były tu także starsze, niż 5-letnie groby.  Większość jednak w dość opłakanym stanie.


ten np. jest z 2001 roku...


I nadszedł ostatni dzień naszego zielonoprzylądkowego urlopiku. Wylot mieliśmy dopiero wieczorem, od  godz. 12 należało zwolnić pokój. Wymyśliliśmy więc, że spędzimy czas lunchu i wczesne popołudnie w Santa Maria, szukając w restauracji tych ślimaków, których skorupy tworzą potężne cmentarzysko na brzegu oceanu za Santa Maria. Nigdzie nam ich natomiast nie podawano, ani w hotelowej restauracji ani na lunchu podczas objazdu wyspy, ani nawet na tym capoverdańskim wieczorze w restauracji, w Santa Maria. A to tutejszy przysmak przecież, o czym świadczą tony skorup, wyrzucanych na plażę... Poszperałam w necie, by dowiedzieć się, jak ta potrawa się nazywa. Na jakimś fajnym blogu wyczytałam, że to "bafa de buzio" (cholera wie, jak to się wymawia, czy to portugalski język czy kreolski raczej?), czyli gulasz ze ślimaka morskiego zwanego po polsku trąbikiem. I to jest właśnie przysmak tubylców. Okazało się jednak, że znalezienie restauracji z tymi ślimakami w menu nie było proste. Poszliśmy na molo i tam przyjemna morska restauracyjka miała te "buzie", ale sądziliśmy, że w innych też będą, poszliśmy więc dalej. W kolejnej miłej w ogóle menu raczej włoskie królowało, w dalszej powiedziano nam, żebyśmy szukali w restauracji przy deptaku. Gdy tam dotarliśmy była kolejka do stolików, a więc chyba była to oblegana jadłodajnia, ale kelner nas poinformował, że ze względu na pogodę i brak połowów, ślimaków nie ma w karcie. Wróciliśmy więc na molo. Andrzej nie miał odwagi zjeść ślimaki, zdecydował się na ośmiornicę grillowaną, z zastrzeżeniem, że gdziekolwiek do tej pory ją jadł, nad Morzem Śródziemnym głównie, były to wielkie kulinarne niewypały. Tymczasem dostaliśmy fantastyczne dania! Moje buzio były w pomidorach, jego ośmiornica mięciutka i świetnie przyprawiona! Nareszcie!



I tym kulinarnym wspomnieniem zakończyliśmy pobyt na wyspie Sal, wyspie Zielonego Przylądka, która w ogóle nie była zielona. Ale i tak znaleźliśmy tam mnóstwo atrakcji, w sam raz na tygodniowy wypoczynek. Trochę przygód, trochę wrażeń, nowych smaków, nowych widoków - w sumie ta Sal okazała się słono-słodka...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz