poniedziałek, 28 maja 2018

Typy osobowości wg Eriksona a pieczenie szarlotki

Po lekturze książki T. Eriksona „Otoczeni przez idiotów” (autor brzmi jak marka telefonu komórkowego i też dotyczy komunikacji!) bawię się rozpoznawaniem typów osobowości wśród moich bliskich i znajomych.

Jeśli ktoś zna model DISC to w zasadzie rozpozna go w tej książce, gdyż podział zachowań wg typów osobowości jest identyczny, zastosowano po prostu inne określenia: kolorami. To co w DISC jest Dominującym typem tu jest kolorem Czerwonym, Inspirujący jest Żółtym, Stabilny i wspierający jest Zielonym, a tzw. Analityczny jest Niebieskim.

Samoświadomość to fundament samorozwoju, określiłam więc swój typ. Wyszło mi, że mam przewagę Żółtego. Może jest tam domieszka dwóch innych barw, w końcu jednokolorowi to tylko 3% populacji, ale szybko znalazłam potwierdzenie w podejściu do tak prostej czynności jak pieczenie szarlotki na garden party. Najpierw jednak opowiem, jak - moim zdaniem - zabierają się do tego inne kolory:

Czerwony - kupi ciasto w sklepie, cukierni lub poleci jego zrobienie komuś, kto potrafi piec. Jeśli zostanie zmuszony przez okoliczności do samodzielnego wykonania, zaplanuje to wcześniej i wykona na czas: dokładnie, jak każde zadanie, które rozpoczyna, bo akcja i skuteczność to jego żywioł. Jeśli zabraknie niespodziewanie jakiegoś składnika, wyśle na zakupy domownika (ale to raczej niemożliwe, by zabrakło, bo Czerwony jest dobrym organizatorem). W czasie pieczenia Czerwony będzie popędzał ciasto do rośnięcia, wykrzykując polecenia przed szybą i denerwując się, że ciasto robi to za wolno. Może otwierać i zamykać piekarnik, grozić wypiekowi obniżeniem temperatury i psioczyć na autora przepisu, producenta piekarników i dostawcę energii.

Niebieski - na dwa tygodnie przed garden party przeczyta przynajmniej trzy książki kucharskie o pieczeniu ciast. Ściągnie z internetu 20 różnych przepisów i przeanalizuje (najlepiej w Excelu) koszt, czasochłonność, oraz stosunek kosztów do jakości itp. Przez kolejne dwa dni będzie dokonywał wyboru tego jednego przepisu i kiedy mu się to uda, zrobi wreszcie listę zakupów. Będzie ją nosił w portfelu kolejny tydzień. Następnie zacznie się zastanawiać, czy nie lepiej upiec drożdżowe, bo szarlotka może być nieodpowiednia na tę okazję. W efekcie ciasta na garden party upiec nie zdąży, bo nie podejmie żadnego działania. Także nie pofatyguje się do sklepu, by zakupić ciasto, bo przecież goście jakoś brak ciasta przeżyją. Nie przesadzajmy z tą gościnnością!

Zielony - pieczenie ciast ma opanowane, bo żyje po to, by dogadzać rodzinie i przyjaciołom. Upiecze wielką i smaczną szarlotkę oraz jeszcze dwa inne ciasta, żeby było miło. Sprawianie innym przyjemności jest jego żywiołem, a to, co zaplanuje przynajmniej dwa, trzy dni wcześniej, bo musi mieć czas, by zebrać potrzebne składniki, wykona dokładnie i z miłością. Jego potrawy są przepyszne, wyglądają jak małe dzieła sztuki, bo wkłada w nie całe swoje serce...

No i czas na mnie, oto jak działam jako Żółta. Na pomysł upieczenia ciasta wpadłam poprzedniego przed garden party dnia, o 23.00. Z internetu ściągnęłam pierwszy z brzegu przepis, nie przejmując się, że nie mam wszystkich składników, np. odpowiedniej ilości masła (tylko 10 dkg zamiast 25 dkg). W roli dodatkowego masła użyłam śmietany, bo moja babcia tak szarlotkę robiła (tyle z przepisu pamiętałam). Po jabłka w słoiku (mama robiła, Zielona) wysłałam (jestem też trochę Czerwona) do piwnicy męża (Niebiesko-Żółto-Czerwony) i zabrałam się do dzieła, dodając wspomnianą śmietanę, o której słowa nie było w przepisie. Podobnie jak o rodzynkach i płatkach migdałowych... Nie mogłam za długo czekać aż ciasto się schłodzi (miało być kruche, ale ja niecierpliwa jestem), więc wpakowałam je do piekarnika przykrywając jabłka ciastem łatami, bo masy kruchej było za mało na spód i wierzch (wszystkie składniki odmierzałam na tzw. oko). Upiekłam, podałam na deser na garden pasty, wymyślając oczywiście nową nazwę (łaciate), ale wszystkim smakowało. Niewiele go zostało, bo było małe...
Wyglądało tak po wyjęciu z piekarnika:


i na salaterce:


piątek, 18 maja 2018

Zapach roku 2018 - werbena!

Odkąd odwiedziłam prowansalskie Grasse i jego liczne wytwórnie perfum, bacznie śledzę coroczne wiosenne informacje o królującym zapachu. 

Kiedy byłam Na Lazurowym Wybrzeżu w czasie karnawału, w lutym 2015 roku, kwitły i pachniały mimozy. Cała Nicea pachniała nimi!
Natomiast królem zapachowym w Grasse (wszystkie faktorie umawiają się na jeden aromat) - był jaśmin. Do Grasse pojechaliśmy właśnie pozwiedzać cudna stolicę zapachów, po lewej widzicie pomnik perfumiarza.
Oczywiście natychmiast sobie ten jaśminowy zapach u Fragonarda nabyłam:
Faktycznie był intensywny, czarowny, majowo-czerwcowy. 

W kolejnym roku królował irys, który to zapach kupiłam już poprzez allegro, akurat w porze, gdy w moim ogrodzie kwitł identyczny kwiat jak z opakowania perfum Fragonarda:


Potem był jeszcze rok piwonii, a obecnie najjaśniej królującą nam zapachowo jest werbena. Roślina ogrodowo-tarasowa, pospolita jako przydrożne ziele w Prowansji. Jej cytrusowa odmiana wykorzystywana jest także w kuchni. 
Pamiętam zapach sorbetu werbenowego, który kiedyś kupiłam sobie w perfumerii L'Occitane. Niestety, seria była limitowana, ale zapach tak piękny, że żałuję, iż go nie produkują. Pozostaje mi więc Fragonard i jego wersja werbeny:
Będę wierna Fragonardowi, bo jego zapachy są czystą esencją kwiatową, mmmm.

poniedziałek, 14 maja 2018

Jak się za gwiazdą uganiałam...

Wczoraj wieczorem taka mi się na nocnym niebie jasność w oczy rzuciła, że stanęłam jak kopytkami wryta w ziemię. Obserwowałam ją sądząc, że to samolot nadlatuje, ale coś długo leciał, ten reflektor świecił i świecił - a przecież dawno powinien zniknąć!

Złapałam najpierw telefon z apką Sky, by namierzyć obiekt astronomiczny niezwykłej jasności. Co to za planeta? Apka podpowiedziała jednak coś zupełnie innego - to gwiazda w gwiazdozbiorze Bliźniąt, trzecia najjaśniejsza, a ja nigdy o niej nie słyszałam: Alhena... Biały podolbrzym, oddalony od Słońca o 109 lat świetlnych. 160 razy jaśniejsza od Słońca i większa od niego 2,8 raza... 
Na tym zdjęciu faktycznie wygląda jak Słońce!



Od wczoraj ją obserwuję na zachodzie nieba, bo niezachmurzone. Dziś też już ją zdążyłam sfotografować. Do północy chowa się pod horyzontem, co jest podobno oznaką zbliżającego się lata. W lipcu na tle tego gwiazdozbioru (Bliźniąt) świecić będzie Słońce, więc obserwacja będzie niemożliwa. 

Najjaśniejsze w Bliźniętach gwiazdy to Kastor i Polluks. Grecki mit głosi, że byli to synowie Ledy, ale ojcem Kastora był król Sparty Tyndareus, zaś ojcem Polideukesa (Polluksa u Rzymian) był sam Zeus. Bracia wyróżniali się siłą, odwagą i braterską miłością. Niestety, podczas jednej ze swoich licznych przygód Kastor został zabity. Nie mogąc z nim umrzeć, nieśmiertelny Polideukes przeklął swój los. Wówczas Zeus dał mu wybór: albo wieczna młodość na Olimpie, albo wraz z bratem  jeden dzień przebywać będzie w Hadesie a jeden na Olimpie. Wybrał drugą opcję, więc odtąd bracia są na przemian jeden dzień martwi i jeden dzień żywi. 
Piękny mit. 

Gwiazdozbiór widzimy zimą i wiosną, a latem bracia "znikają" z naszego nieba. Taką fotkę zrobiłam Alhenie (która na niebie "siedzi" w stopie jednego z braci):



Uważam astropolowanie za udane :-)

niedziela, 13 maja 2018

Co zrobić z milionową wygraną?

Taka sobie luźna rozmowa z mężem - o wygranych losowych. Z pasją godną lepszej sprawy ostatnio grywa w eurojackpot. Ponoć w puli jest już ponad 300 milionów złotych...

- Kochanie, ile lat grasz w te tam różne totolotki, lotto itp.?
- Sam nie wiem... Od zawsze!
- Przynajmniej odkąd Cię znam, pamiętam, czyli od ponad 30 lat...
-Taaaak? Możliwe.
- Ile wygrałeś do tej pory?
- Bo ja wiem? Nie liczyłem. Może z 1000 złotych się uzbiera.
- A co zrobiłbyś z wygraną ponad 300 milionów?
- Już ja bym wiedział, na co by wydać!
- Nie, powiedz mi, o czym teraz marzysz, nie wtedy gdy wygrasz. czy masz już plan?
- Plan? A po co mi plan! Trochę rozdałbym rodzinie, kupił sobie samochód za parę milionów...
- Jaki samochód? - drążę.
- Bugatti.
- Ok, to tylko 2-3 miliony, co z resztą wygranej?
- No to dom bym sobie zbudował. Zamek właściwie.
- Ale gdzie? W górach, nad morzem, w Polsce, za granicą?
- W Polsce. Z widokiem na Tatry.
- Zamek? A z czego? kamienia szarego, piaskowca? Ile by tam było pokoi?
- Z granitu! Co się tak dopytujesz, wygram, to wymyślę... 
- No własnie w tym rzecz. Już musisz mieć wizję!
- Ale męcząca jesteś. No dobrze, pokoi 37 by było. Taki z fosą, mostem zwodzonym i 200 km drogą dojazdową, bym mógł swoim bolidem codziennie po niej jeździć.
- Ok, a co byś robił w tym zamku w tych 37 pokojach?
- Zaprosiłbym rodzinę, żeby sobie z nami pomieszkała.
- Aaaa, to ja jestem też w planie? Skąd wiesz, czy chcę w zamku mieszkać z widokiem na Tatry?
- A nie chcesz?
- W życiu! Ciekawi mnie jednak, co byś robił każdego dnia oprócz spędzania czasu z rodziną w 37 pokojach rozlokowaną i jeżdżenia swoim bolidem po prywatnej drodze?
- ????? Kułbym zbroję!

Wbrew pozorom kwestia, co zrobić z milionową wygraną nie jest błaha. To pole do popisu dla wyobraźni. Wielbiciele Prawa Przyciągania szybko odgadną cel zadawania mężowi tych szczegółowych pytań.
Zadaję je też sobie. Na początek spróbuję zagospodarować jeden (słownie jeden) milion...

czwartek, 3 maja 2018

Awokado - tłusty owoc i moja najnowsza mania kulinarna

Nie wiem, co mi się stało smakowo, ale bez awokado żyć nie mogę! Tak, tegoż awokado, które jeszcze parę lat temu było mydlanym w smaku świństwem, do niczego niepodobnym!

Pamiętam pewne starodawne wakacje na Krecie. Pojechałam z mężem i koleżanką z pracy, Izą - tak jak ja wówczas, nauczycielką łaciny. To miała być nasza (łacinniczek, mąż mój bowiem inżynierem jest. Mechanikiem) podróż do źródeł cywilizacji antycznej - na Kretę, gdzie Minos, labirynt, Ariadna, Tezeusz i takie tam, minojskie sprawy. 
Poza włóczeniem się po całej wyspie i zwiedzaniem wykopalisk w różnym stadium odkryć (przy dziesiątym Andrzej siedział w aucie, w 50 stopniowym upale, by nie oglądać kolejnych śladów wielkich wydarzeń na poziomie gruntu, który to poziom za niski dla niego był. No cóż, przy 188 cm wzrostu schylać się musiał...) miałyśmy i inne przyjemności - kulinarne. To tam, w Grecji zaczęłam wreszcie przekonywać się do oliwek. 
I tam właśnie Iza wypatrzyła znane mi dotąd tylko z nazwy -awokado. Przytargałyśmy nabyte drogą kupna owoce do hotelu, licząc na OWOCOWĄ ucztę. Jakoś się do tych delicji dostaliśmy, obierając je najpierw ze skórki. Kroimy na cząstki, śliskie to jakieś,  ale nic to... Biorę do ust: o matko, co to jest! Coś bez smaku, zapachu tylko tłuste takie, błe, no... mydło po prostu! 
Wyplułam kęs ze wstrętem. Iza też nie miała zachwyconej miny (nie mówiąc o Andrzeju), ale wiedziała coś więcej, bo stwierdziła, że owoców nie zmarnujemy. Podziobała widelcem, papka zielona wyszła - i kazała sobie na twarz nałożyć. ja też spróbowałam. Tylko Andrzej odmówił współpracy, zatem my we dwie, jak w jakimś spa, zażyłyśmy dobrodziejstw kosmetycznych smaczliwki (bo tak awokado po polsku się nazywa). 


Strasznie stare zdjęcie z Krety, 1995 r. - Iza poddawana jest profesjonalnemu zabiegowi kosmetycznemu z niespożytego awokado :-)

Żołądka mi więc wtedy ono nie podbiło. Jakiś czas temu zaczęłam się jednak do tego owocu przekonywać, ale używałam głównie jako "wypełniacza" w sałatkach itp. 
Ostatnio jednak zwariowałam - uwielbiam je na śniadanie jako omastę do chleba - rozsmarowuję, kropię cytryną, solę, pieprzę, dodaję przyprawy ziołowe albo czosnek. PYCHA! Mogę jeść tylko chleb z awokado.
I takie to wspomnienia awokadowo-grecko-dziewczyńsko-kosmetyczne.