piątek, 23 stycznia 2015

Jestem blogerką, jestem ekshibicjonistką?

Do tego stwierdzenia doszłam sama, ale po przeczytaniu postu Niki i próbie skomentowania zawartych w nim pytań. Przypomniało mi się bowiem, że kiedyś, dawno temu, gdy nie było Internetu, a jeśli był to obsługiwały go dinozaury - dziewczyny pisały PAMIĘTNIKI…

Jako nastolatka pisałam je w ilościach hurtowych. W zwykłych zeszytach, a także w pięknych, często skórą obitych notesach, zamykanych na minikłódeczki (kluczyk nosiłam przy sobie, a co!). Były pilnie strzeżoną tajemnicą, przyjacielem, któremu powierzałam najskrytsze, najintymniejsze myśli, refleksje, odczucia, emocje, przypadki, rozmowy, kłótnie, dyskusje. Nikt ich nie czytał, czasem wybrańcy – policzę jednak tylko do jednego. Tym wyjątkowym zaufaniem obdarzyłam bowiem moją pierwszą miłość (czasy liceum), który kiedyś dostał ten pamiętnik (był oczywiście zapisem naszego „związku”) i nigdy mi go nie zwrócił (rozstaliśmy się i ślad po pamiętniczku zaginął, bo z byłym „ukochanym” nie mam żadnego kontaktu). Kiedyś myśl o tym, że ten „eks” mógł go jeszcze komuś pokazać (a zwłaszcza nowej dziewczynie) przyprawiała mnie o bezsilną rozpacz.

Podobnie silna była moja rozpacz, gdy mój tato odkrył pamiętnik. W czasach licealnych, a zwłaszcza przed maturą byłam przez tatę dyscyplinowana – robił mi np. „kepisze” w biurku. I podczas takich rutynowych „porządków” (właściwie nalotów) znalazł pamiętnik i go sobie poczytał… A były tam dość intymne sprawy sercowe. Nie wyobrażacie sobie mojej rozpaczy i… WSTYDU!!!

Czasy się jednak potwornie zmieniły.  Chyba dekadę temu pojawiły się blogi – mówiono o nich na początku „internetowe pamiętniki”. Nie byłam zainteresowana snuciem publicznie refleksji o czymkolwiek. Ponad dwa lata temu jednak zdecydowałam się – i przede wszystkim chciałam wrzucić do sieci moje opowiadanka, których z lenistwa nie wydałam w formie książki, chociaż ukazały się  w formie papierowej - w kilku wysokonakładowych czasopismach dla młodzieży. Z czasem jednak pojawiły się nowe tematy, przemyślenia, refleksje i blog zaczął żyć swoim, „zabawnym” życiem.

Nie opisuję w nim spraw intymnych. Pokazuję Wam tylko tyle, ile chcę (tak mi sie wydaje hihi), staram się, by forma była lekka, jak to w zabawnej literaturce (bo żadna to literatura).

Jednak ktoś niedawno mi powiedział (ktoś kto zna mnie tylko mailowo), że bardzo się tu odsłaniam, upubliczniam swoje prywatne życie, że on by tak nie umiał, zbyt nieśmiały jest. Ciekawa to teza dla mnie, ale może coś w tym jest na rzeczy? I czy każdy bloger obnaża się emocjonalnie? Bo dlaczego nie piszę dalej pamiętniczka dla siebie, do szuflady -  tylko decyduję się na blogerski emocjonalny, psychiczny i mentalny EKSHIBICJONIZM???

 

grafika z  chmurak.pl

środa, 21 stycznia 2015

Co byście wybrali: karnawał pod wulkanem czy w cytrusach?

Macie jeszcze szansę na załapanie się na niesamowite imprezy karnawałowe: na Teneryfie (czyli pod wulkanem), albo w Nicei (w kwiatach i cytrusach, bo tam Święto Cytrusów)! Podobno pod względem wielkości i barwności ten kanaryjski karnawał jest po Rio de Janeiro drugi na świecie, a ten w Nicei  z kolei jest … najstarszy w Europie (kultywowany od XIII w.).

W 2015 roku karnawał na Teneryfie trwa od 8 do 22 lutego, a w Nicei od 14 lutego do 3 marca. Ja już wybrałam, będę na nicejskim, ale żal mi kanaryjskiego, bo chyba bardziej szalony jest. Żal mi też dlatego, bo na Wyspy Kanaryjskie warto pojechać o dowolnej porze roku, jak to na Wyspy Szczęśliwe (tak bowiem nazywali je starożytni Rzymianie). Na Teneryfie byłam w styczniu parę lat temu i uważam, że ta wyspa oferuje taką moc wrażeń, że nie trzeba szukać karnawałowego pretekstu, by tam polecieć. Równie pięknie, ciepło, ciekawie i kolorowo jest tam po karnawale. Co więcej - z pewnością też taniej… 

Dokonałam już wyboru, przyjdzie mi więc przegapić taką fiestę, jaką jest karnawał w Santa Cruz de Tenerife (stolica tej  wyspy i prowincji). To setki imprez, muzyków, artystów, którzy przygotowują się do występu przez cały rok, gwarantując niezapomniane wrażenia. Oficjalnie w karnawale bierze udział ponad 100 grup, a każda liczy kilkudziesięciu członków! Pozostali mieszkańcy Teneryfy (tysiące ludzi) także się przebierają, zakładając maski (podobno nawet niemowlaki w wózkach są przebierane). Na imprezy przychodzi się jak na piknik – trwają bowiem przez wiele godzin, przydaje się więc jedzenie i picie, które Kanaryjczycy ciągną za sobą w różnych pojazdach – m.in. wózkach sklepowych „pożyczonych” na ten czas… Przez wszystkie dni karnawału wszędzie pobrzmiewa taneczna muzyka. (informacje na temat imprez karnawałowych pochodzą z www.wyspy-szczęśliwe.pl).

Wiemy przecież od pana A. Hofmana, że Hiszpanie kochają się bawić. A Hiszpanie z Wysp Kanaryjskich kochają to chyba jeszcze bardziej! Większość imprez odbywa się na terenach Recinto Ferial (targowiska), ale na ulicach wokół także panuje karnawałowe szaleństwo. Atmosfera dokładnie jak w Rio…
Nie przejmujcie się jednak, jeśli nie załapiecie się na karnawał. Na Teneryfie nie można się nudzić, to miejsce o tak różnorodnych możliwościach spędzenia czasu, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Mnie najbardziej fascynował  wulkan, a przecież nie jestem alpinistką czy fanem górskich wspinaczek – co to, to nie! Teide ma 3718 metrów wysokości i jest najwyższą górą Hiszpanii (a także trzecim co do wysokości wulkanem na świecie), ale można dojechać prawie na sam szczyt drogą szeroką jak autostrada, która bardzo łagodnie pnie się w górę. No to coś dla mnie!

W trakcie wjeżdżania ogląda się tak księżycowy pejzaż, że ciarki chodzą po skórze: wulkaniczna czarna gleba, rzadko rosnące, karłowate drzewa, bajeczne wypiętrzenia i kolory zastygłej lawy. Chmury wyglądające jak bita śmietana rozlana w dole. Musieliśmy co chwila zatrzymywać autko w punktach widokowych (miradores), bo chciało się to fotografować.



Droga na Pico del Teide ciągnie się przez Park Narodowy i osiąga kulminacyjny punkt na wysokości 2300 metrów, przy stacji kolejki górskiej, gdzie jest słoneczna restauracja i widoki. Można siedzieć w środku, pić wino i patrzeć przez ogromne panoramiczne okna na grupy skał o fantastycznych, z powodu erozji, kształtach. A gdy jednak chce się podjechać wyżej, to kolejka w ciągu 8 minut pokonuje 1200 metrów w naprawdę spektakularnych okolicznościach przyrody.


Na Teide zawsze leży śnieg, a nawet lód więc warto zabrać kurtkę, czapkę i rękawiczki. Dla śmiałków od górnej stacji kolejki jest jeszcze 200 metrów do pokonania na brzeg krateru – trzeba jednak mieć specjalne zezwolenie, wcześniej załatwione. Krater ma w ogóle obwód 40 km, a średnicę 14 kilometrów! Ja oczywiście skorzystałam z kolejki, natomiast bardziej ambitni podróżnicy mogą wybrać jeden z 21 szlaków prowadzących na szczyt. W ogóle dla miłośników trekkingu Teneryfa to raj. Oprócz masywu Teide są przecież jeszcze dzikie góry Anaga.

Najwięcej emocji dostarczył mi jednak nie wulkan, a zjazd samochodem do miejscowości Masca. Wąskie serpentyny o zakrętach pod kątem 180 stopni to taki skok adrenaliny jak na rollercoasterze: modliłam się, by nikt nie jechał z przeciwka! Bałam się o hamulce, zatrzymać się nie było jak i gdzie, po jednej stronie góra po drugiej – przepaść. Piszczałam ze strachu, co naprawdę świadczy o ekstremalnych warunkach do jazdy… Podobnie (tylko w drugą stronę bo pod górę) było w miasteczku Icod de los Vinos, gdzie miało rosnąć tysiącletnie „smocze drzewo” – endemiczny gatunek kanaryjski. Ta niezwykła roślina osiąga wiele metrów wysokości, a wygląda jak dracena. Sok tego drzewa zmienia na powietrzu barwę na czerwoną. Z niego Kanaryjczycy produkują likier zwany smoczą krwią. Bardzo smaczny :-) Chcieliśmy bardzo je zobaczyć, ale poddaliśmy się w połowie drogi – ulice są tu tak strome, prawie pionowe, że wjeżdżanie wypożyczonym citroenem C2 w 5 osób wymagało większej mocy silnika, niż te 23 koniki pod maską. Co 50 metrów były wprawdzie płaskie przerwy - poprzeczne ulice idące jakby trawersem, ale i tak nie dało się podjechać na koniec tej ulicy.

Wśród okrzyków mojej mamy do kierowcy, a siedzącej tuż za nim: - Andrzejku, wskoczę na maskę z przodu, albo chociaż cię obejmę, żebyśmy się nie wywrócili! - oraz pisku pozostałych pasażerek, kierowca musiał zrezygnować z jazdy. W tych warunkach, w małym autku, gdzie kilka par rąk łapie kierowcę za ramiona i chwyta za kierownicę, a jego stopy nie mieszczą się na pedałach sprzęgła i gazu – nie było innej rady. Potem pękaliśmy ze śmiechu wyobrażając sobie moją mamę rozpłaszczoną na masce z przodu, z policzkiem na przedniej szybie, robiącą za „balast”… 

Z innych atrakcji pamiętam niesamowite miasteczko Garachico zalane w XVIII w. przez lawę, której "jęzory" do dziś widać, gdyż dotarły do oceanu. Spacer po urokliwych, lawowych ulicach, piwo w kawiarence na lawie, gdzie ocean piekli się u stóp klientów, oblewając ich wręcz wodą – niezapomniane!
Podobnie jak klifowe wybrzeże Los Gigantos na  północnym zachodzie i północy wyspy. Klify pną wcinają się w ocean na wysokość nawet 800 metrów, zapierając dech w piersiach tym, którzy mają lęk wysokości. Można je podziwiać od strony wody płynąc statkiem pod kamiennymi wieżowcami. Można też tu obserwować czasem stada delfinów butlonosych. Przyjeżdżają tu też podglądacze… wielorybów i wszelkiej maści ornitolodzy. Na Teneryfę powinni także przyjechać wielbiciele jaszczurek. Rezyduje tu gatunek Gallotia i jest nawet w godle tej wyspy.

Największym ośrodkiem turystycznym jest południowy zachód wyspy - Los Cristianos oraz Playa de las Americas. Są tu hotele i apartamentowce, puby, dyskoteki, restauracje, knajpy, tańczące fontanny, sklepy z markowymi ciuchami i pamiątkami, banki, wynajem samochodów, agencje podróży etc. Można tu nurkować, łowić ryby, żeglować, jeździć na nartach wodnych, latać na paralotni, udać się na morską wycieczkę – (my np. popłynęliśmy na Gomerę – ale się działo!).

Z przyjemnością na Teneryfę wrócę, szkoda że przegapiłam karnawałową okazję, ale cóż, ta nicejska impreza też zapowiada się ciekawie. Skusiły mnie do niej muzyczne parady przejeżdżające przez główną promenadę na kolorowych platformach, barwne kostiumy, tony świeżych kwiatów, którymi przystrojone jest całe miasto i… turyści, oraz święto cytrusów w pewnym małym miasteczku nieopodal Nicei, którego mieszkańcy tworzą z tych owoców wielkie rzeźby i konstrukcje. Będzie więc cytrusowo i kolorowo, ale szczegółowiej opiszę to dopiero po powrocie… Martwi mnie trochę, że wstęp większość karnawałowych atrakcji w Nicei jest płatny. Na Teneryfie można zaszaleć bez dodatkowych kosztów... No cóż, jednak Hiszpanie to Hiszpanie, a Francuzi to Francuzi :-)

wtorek, 20 stycznia 2015

Jak zostałam szorowaczką murków

Wiosna idzie, koty już ją czują! Lola, do tej pory nie oddalająca się na krok od swego ocieplonego cud-domku z bali i z tarasem, nagle zaczęła wypuszczać się na wycieczki do sąsiadów i dalej. Odkąd przenieśliśmy jej domek z ogrodu (bo kuna ją tam napadła i koteczka bardzo się bała) – kocia willa od frontu stoi, tuż przy garażu, Lola więc ma nas na oku.

Musimy płacić myto za każdym razem gdy wyjeżdżamy (wrzucamy coś do miseczki, inaczej Lola rzuca się nam pod koła), a gdy wracamy – czeka na samym środku wjazdu z wymówkami, gdzie byliśmy tak długo, a tu koty głodują! Jednak od paru dni zdarza się, że wracamy, a Lolki ani widu. Dopiero po paru minutach pędzi ku nam od strony jednych lub drugich  sąsiadów.
Tak też było przedwczoraj. Przybiegła spóźniona (przegapiła więc czarodziejski moment gdy otwierają się wrota uruchamiane na pilota – zawsze ją to bawi). Za nią jednak podążał jak cień drugi kotek – czarny, z białymi łapkami. Ukrył się pod autem sąsiadów, nie miał śmiałości podejść bliżej. Po chwili przyszedł, ale Lola była czujna – tupnęła na niego nóżką, ja się dołączyłam, więc przegoniłyśmy intruza. Lola nie wyglądała na zainteresowaną kolegą. Jadła swoje danie główne, więc poszłam sobie - ścieżką do drzwi wejściowych, ale przechodząc koło ogrodzenia poczułam nagle taki smród, że aż się zachwiałam. Kocie siki, a raczej kocura.
- Aaa, to ten czarny to Lolki absztyfikant! – zamruczałam pod nosem i palnęłam się w czoło.
Zatrzymałam się, próbując dokładnie zlokalizować epicentrum smrodu. Woń snuła się przy ogrodzeniu, ale nie byłam pewna, czy  nie kumuluje się wokół samochodu sąsiadów, zaparkowanego przy murku,  na zewnątrz. Pod tym właśnie autem skrył się wcześniej obcy kocur. Weszłam do domu, ale coś nie dawało mi spokoju. Muszę zlikwidować ten zapach! – powiedziałam do Andrzejka zdając relację z wizyty absztyfikanta.
- Ale po co, przecież wszyscy wiedzą, że to nie Lola?
- Ale ten absztyfikant tu będzie przychodził i strzykał – powiedziałam zmartwiona. - Narazi się Lola sąsiadom i w ogóle.
Niewiele deliberując wzięłam wielkie gumowe rękawiczki i  sprzęt zawodowej konserwatorki powierzchni płaskich i zaudałam się celem wyszorowania murku po obszczymurku.
Dodam tylko, że było ciemno, późno i padał deszcz. A ja wrzątkiem i Ajaxem zacierałam ślady wiosennej wizyty Lolkowego absztyfikanta! I tak zostałam szorowaczką.

Lola przed swoją willą...




 

Moje cudowne lata z babciami i dziadkiem

Babcia to skarb. Nie mniejszym wcale jest dziadek. Szczęściarze mają nawet po dwie babcie i dwóch dziadków – czyli są w dwójnasób bogaci… Najlepiej jednak o tym bogactwie wiedzą ci, którzy już ani babci, ani dziadka nie mają…

Dziadek Andrzej i babcia Frania
Ja długo cieszyłam się swoim byciem wnuczką. Od zarania, od dzieciństwa, czyli od zawsze miałam dwie babcie i jednego dziadka. Straciłam ich całkiem niedawno, byłam bardzo „starą” wnuczką, bo moi dziadkowie byli długowieczni. Dość powiedzieć, że dziadkowi zabrakło 5 miesięcy do 100 lat! Ale i jaka to była setka! Żadnej demencji, upierdliwości, pampersów. Dziadkowie mieszkali we własnym mieszkaniu, odwiedzaliśmy ich kilka razy w tygodniu, mieli też od paru lat opiekunkę, która robiła im codzienne zakupy i gotowała, ale poza tym odwiedzali ich sąsiedzi, znajomi, drzwi się tam po prostu nie zamykały. Można było o wszystkim z  nimi porozmawiać. na przykład o muzyce. Dziadek czasem się ze mną przekomarzał i wdawał w dyskusje. A, że te zespoły, których ja słucham to wyjce, bo takiego szlagieru jak lwowska „Czarna Mańka” to już nie potrafią wyprodukować…
Dziadek zawsze np. wypatrzył moje nowe szpilki („o, przyszłaś w nowych bocianach!”), nowy płaszcz, sweter, ładny ciuch w ogóle. Koneser! Sam był wielkim modnisiem i rutynowe były jego prośby na wiosnę i na jesień, by zawieźć go do sklepu, bo musi sobie kupić nową „bluzkę” jak mówił na kurtki. Opowiadał też, że „we Lwowi”, gdzie mieszkał od urodzenia do 1945 r., dwa razy w roku szył na miarę u krawca garnitur i wydawał na to całą swoją pensję robotnika budowlanego. Taki szykowny był! Do babci natomiast przychodziła do domu osiedlowa fryzjerka, bo aż do swej śmierci w wieku 98,5 lat czesała się i farbowała włosy na kasztanowo – nie znosiła siwizny. Rozbawiła kiedyś mnie i mamę, bo zażądała, byśmy kupiły jej jakiś ładny złoty pasek do sukienki, zbyt obszernej, jej zdaniem w pasie, bo… wygląda jakby była w ciąży! A miała wtedy z 90 lat!

Moje najwspanialsze wspomnienia z babciami i dziadkiem pochodzą oczywiście z dzieciństwa. Jedną babcię miałam daleko – 300 km od Wrocławia, w Kielcach. Ta babcia bardzo dbała o moje zdrowe odżywanie, ponieważ byłam tzw. niejadkiem. Uważała też, że przyjeżdżam „z brudnego powietrza”, więc muszę oddychać świeższym, kieleckim. Jeździłam do niej na całe wakacje, a babunia wyprowadzała mnie do sosnowego lasu na „inhalacje”. Zostawiała pod opieką ciotek (młodszych sióstr mamy) i znikała. Pojawiała się w południe, niosąc ciepłe danie w garnuszku owiniętym lnianą ściereczką. Był  w nim obiadek: krupnik i kotlet mielony z marchewką z groszkiem i odrobiną ziemniaczków. Jakież to były delicje, spożywane na kocyku w środku nagrzanego i pachnącego żywicą lasu! Tam dopiero dopisywał mi apetyt, tylko tam przestawałam być niejadkiem. Ponieważ często miewałam anginę, babcia leczyła ją lodami. Wracając z pracy kupowała mi lody domino (taka kostka w papierku srebrnym), które donosiła do domu już lekko roztopione. Jadłam „płynne lody” łyżeczką ze specjalnego pucharka w miodowym kolorze – tylko mój on był, i były przesmaczne!

Druga babcia z dziadkiem była na wyciągnięcie ręki, bo mieszkała ze mną i moimi rodzicami. Co wieczór przed snem wołałam babcię, a ona przychodziła do mojego pokoju i niestrudzenie „masowała” mi plecy, „miziała” po włosach. Bez tej pieszczoty nie umiałam zasnąć. Pamiętam też, że w każdą niedzielę budził mnie aromat wykipiałej na kuchni węglowej - kawy, bo babcia od rana krzątała się przy śniadaniu. Do dziś szukam kawy, której smak i zapach dorównywałby aromatowi tamtej babcinej, z niedzielnych poranków. Ta babcia z kolei bardzo często musiała wyrywać się z pracy, by odprowadzić mnie rano do przedszkola, bo tato, do którego ten obowiązek należał, zawsze przesypiał porę wstawania. Dzwoniłam więc do niej i przyjeżdżała. Kupowała mi też najpiękniejszą biżuterię... z plastiku! Bransoletki w kolorach tęczy, pierścionki z oczkiem w kształcie serduszka, spinki do włosów i tysiące innych drobiazgów, które błyszczały i cieszyły oko 6-letniej damulki. 
Dziadek natomiast od zawsze był pasjonatem piłki nożnej. Ponieważ byłam jedyną wnuczką to mnie właśnie zabierał na mecze, kupując moje towarzystwo ogromnym lizakiem i innymi słodyczami (pamiętam takie cukierki „Kawusie” – jak ziarenka kawy z likierem w środku…). Fajnie się na tych meczach bawiłam, dostawałam watę cukrową i precelki, albo jadłam to, co babunia napakowała mi do koszyczka: kawałek ciasta z jabłkami, gotowanego kartofelka...
Dziadek odbierał mnie często z przedszkola i czasem się kłóciliśmy pod kioskiem Ruch-u, gdy chciałam mieć jakąś zabawkę. Zniecierpliwiony kobiecymi żądaniami coraz to nowych, dziadek brał mnie po prostu pod pachę i niósł do domu, wrzeszczącą wniebogłosy... Był też ekspertem od moich rowerów, a gdy skończyłam 18 lat wręczył mi konspiracyjnie klucz do swojej altanki na działce, bym miała gdzie chodzić na randki...

Później też było fajnie, mimo że wnusia ze mnie  była już duża. Dla jednych i drugich dziadków pozostałam na zawsze jedyną wnusią i najstarszą, bo z obu stron pojawiali się już tylko chłopcy.
Pierwszą kochaną osobę straciłam w wieku 46 lat. Myślę więc, że otrzymałam wielki dar obcując z NIMI tak długo. Jeszcze teraz bywają dni, gdy mi się za nimi strasznie tęskni…

środa, 14 stycznia 2015

Odyseusz – archetyp emigranta?

Nigdy wcześniej nie brałam się na blogu za recenzje książek. Nie sądziłam, że kogokolwiek mogą interesować moje wybory czy polecenia. Poza tym nazwa bloga wytycza niejako kierunek mojej pisaniny, a moje lektury nie zawsze są… zabawne.

Sama nigdy nie czytam recenzji, a te zamieszczane na okładkach książek zawsze mnie rozczarowują. Widzę jednak, że recenzje cieszą się wielką popularnością (co mnie mimo wszystko cieszy), więc pokuszę się o jedną, bo jest dość aktualna ze względu na wydarzenia we Francji. Zamach muzułmańskich ekstremistów na redakcję satyrycznego czasopisma, śmierć wielu osób wywołały dyskusję nad miejscem muzułmanów w Europie oraz sprzeciw dla ich wymuszeń na naszej cywilizacji.

Mam wiele zarzutów w stosunku do wyznawców tej religii. Boli mnie, że jako przybysze, goście chcą decydować o wielu aspektach naszego życia: z czego my, Europejczycy, mamy się śmiać, o czym wolno, a o czym nie wolno nam rozmawiać itd. Najgorsze, że chcą stawiać swoje świątynie w miejscach dla nas ważnych (np. we Florencji), chodzić do europejskich szkół w chustach, zdejmować krzyże.  W czasie moich podróży po kilku krajach arabskich przekonałam się też, że są bardzo wymagający, gdy to Europejczyk pojawi się w Arabii – niejeden raz, jako gość, musiałam dostosować się do ich zwyczajów. A nie działa to niestety w drugą stronę – dlaczego??? Pełna tego rodzaju  uprzedzeń i doświadczeń, krótko przed wydarzeniami we Francji sięgnęłam po „Ulissesa z Bagdadu” E.-E. Schmitta – skuszona najbardziej odwołaniem się w tytule do najpiękniejszej starożytnej  powieści Europy – homeryckiej epopei o 10-letniej tułaczce pewnego dzielnego wojownika…

Odyseusz, z łaciny zwany też Ulissesem, w książce francuskiego filozofa i pisarza stał się jakby archetypem emigranta. Schmitt pisuje podróż na opak – Ulisses wracał przecież do Itaki, Saad Saad, Irakijczyk, mieszkaniec Bagdadu ucieka z domu, a jego celem staje się inna wyspa, nie Itaka lecz wymarzona Anglia.

Najpierw zmroził mnie opis strasznej egzystencji Irakijczyków pod rządami Saddama. Jeśli to prawda, co opisuje Schmitt, to było chyba jeszcze gorzej niż w początkach komuny w Polsce. Przybycie Amerykanów niczego nie zmieniło, a cierpienia zwykłych ludzi powiększają się o nowe nieszczęścia. Nie wiem, jak można znieść tak wiele. Gdy Saad Saad ucieka z Bagdadu – a nie jest to wcale łatwe, towarzyszy mu duch jego przemądrego ojca. Obaj (aczkolwiek jeden niecieleśnie…) doświadczają przygód, które są paralelne z tymi opisanymi w Odysei. Koszmarne jest np. przebycie granicy europejskiej w tirze, zapakowanym pod sufit biszkoptami, za którymi na 6 metrach kwadratowych tłoczy się 30 mężczyzn przez 2 doby bez możliwości przystanku.

Saad Saad, wrażliwy, wykształcony młody człowiek sam już nie wie, kim jest. Jego upór i determinacja w podróży budzą szacunek. Jego refleksje o Europie, hipokryzji hasła: wolność, równość, braterstwo dają do myślenia.  Mam teraz więcej zrozumienia dla mieszkańców Bliskiego Wschodu. Zmieniłam też podejście do ludzi, którzy w poszukiwaniu godziwego życia – emigrują, wciąż borykając się z samotnością i wyobcowaniem. Ich rozpacz, bo nigdy, przenigdy nie zostaną członkiem społeczności, którą wybrali na swą nową ojczyznę, mnie zabija.

Książka porusza jeszcze wiele innych egzystencjalnych problemów, ale wniosek jest jeden – na Ziemi znajdzie się zawsze kilku (dosłownie) palantów, którzy decydują o życiu milionów. Taki Saddam, na przykład.

Kolejny wniosek: to, gdzie się urodzisz, jest jedną wielką loterią, bo przecież tego nie wybierasz. Jesteś szczęściarzem przybywając na świat w zachodniej Europie. Doceń to. Lecz nie poniżaj ludzi, którzy wyciągnęli inny los, bo Twój szczęśliwy i tak nie jest Twoją zasługą…

Ale oto najświeższy komentarz:

reportaż

niedziela, 11 stycznia 2015

Piękni 20-letni, pierdołowaci 50-letni...

Już od ponad pół wieku patrzę w lustro. Przeważnie widzę w nim miłą twarz, od kilku dziesiątek  lat nawet w okularach...

Są dni, i to nawet liczne w miesiącu, gdy uznaję, że twarz w lustrze jest piękna. Bywa jedynie czasem skacowana (eerghhhhhhhhhhh), albo chora (to akurat zdarza się nieczęsto), bywa nieco posiwiała na czubku głowy (wtedy łapię za farbę w tubce), albo kolorowa w wałkach (ooooo, w wałkach mi najładniej!). 

Generalnie wydaje mi się, że od jakichś 30 lat widzę w lustrze twarz coraz ładniejszą, ciekawszą, inteligentniejszą, słodszą, radośniejszą i szczęśliwszą. Do czego zmierzam z tą autoreklamą? Ano do stwierdzenia, że jeśli akceptujesz siebie, to wydaje Ci się, że wyglądasz wciąż tak samo (albo nawet lepiej: jak ja się ubierałam i czesałam w wieku 30 lat to zgroza!). Wydaje ci się, że nie widać ukąszeń czasu na twarzy, że wciąż jesteś "piękną dwudziestoletnią", nie dostrzegasz żadnych zmarszczek, bruzd mimicznych - słowem nie widzisz tego wszystkiego, co widzi Twoje otoczenie.
Czasem tylko zdziwisz się, że jakaś 30 lat młodsza osoba potraktuje Cię z atencją i szacunkiem, zwróci się do ciebie per "pani" (choć wydaje ci się, że różnica wieku jest minimalna), chce ustąpić miejsca w tramwaju (Bosz, jaki wstyd!) itp. Wtedy zaczynasz się zastanawiać, czy Twoje lustro to nie jest jakiś bubel z epoki PRL-u albo magiczne zwierciadło dobrej wróżki, litościwie chroniącej Cię od wstrząsów, bo jak w reklamie L'Oreala: jesteś tego warta! (I tej wersji wolałabym się trzymać...)
I jak wielu z Was chyba, każdy wiek o dekadę lub dwie wyższy od własnego uważałam za pierdołowaty. Jak miałam 30-tke, 40-latki to byli żałośni, starzy nudziarze z serialu pod tym samym tytułem, opętani kryzysem tożsamości. Jak miałam 40-tkę, 50-latki to byli dla mnie już seniorzy, pierdoły i impotenci (w sensie pozbawieni mocy) w każdej sferze. Teraz, kiedy sama mam 50-tkę, to wiek senioralny, czyli podeszły, zaczyna się dla mnie w okolicach... 80-tki!!!!
Jakież więc było moje zdumienie, gdy sama musiałam przyznać sobie tytuł "pani pierdoły pierwszej klasy". A sprawa była błaha: zamówiłam nowe dywaniki do samochodu. Znalazłam firmę w internecie, która na zamówienie szyje i ozdabia dywaniki do każdego modelu auta, haftuje na nich logo, obszywa kolorowo itepe itede. Wybrałam sobie czarne z różnymi bajerkami, przesyłka przyszła prawie natychmiast. Odebrał ją A., rozpakował, wyniósł do garażu, ale ponieważ odkrył, że się różnią kolorem, nie montował do auta. Poinformował mnie o istotnej ich wadzie - nie wiadomo dlaczego w komplecie 4 dywaników dwa na przód są czarne, a te tylne są szare. Hmmmm. Zerknęłam na nie pobieżnie w garażu, oświetlenie jest tam boczne, może kiepskie, poza tym byłam zajęta karmieniem Loli.
Postanowiliśmy poinformować producenta o pomyłce. Napisałam grzecznego (na szczęście!) maila. Następnego dnia miły pan zadzwonił do A. wyjaśnić sprawę. Był bardzo zdziwiony jak to możliwe, ale zaproponował, że zamówi kuriera, który odbierze od nas szare dywaniki i wymieni na właściwe - czarne. Kurier miał zjawić się następnego dnia rano. A. przyniósł więc dywaniki z garażu do domu, żeby je ponownie zapakować, zaczęliśmy je przewracać i nagle okazało się, że.... dywaniki są OK. Po prostu te dwa tylne leżały na kupce... na lewej stronie!!!!!
Porażeni własną pierdołowatością najpierw dostaliśmy oboje wytrzeszczu oczu, potem nas zatkało, chcieliśmy też malowniczo zemdleć z wrażenia, ale trzeba było kombinować, jak odmówić kuriera. Nie dało się zatrzymać zlecenia, producenta już pod telefonem nie było, więc postanowiliśmy ukrywać się przed kurierem następnego dnia i napisać w mailu do firmy jakąś rzewną historię. Wersji było kilka - że dywaniki podmienił nam głupi sąsiad, że jedno z nas ma poważną wadę wzroku (konkretnie daltonizm), albo że jak pisałam maila byłam zdenerwowana, bo bolał mnie ząb. W końcu napisaliśmy, że zrezygnowaliśmy z wysyłki dywaników, bo nam na nich kompletnie nie zależało (na tych tylnych znaczy) - nie będziemy ich i tak używać, więc szkoda zachodu było...
Nie możemy się z tego otrząsnąć od kilku dni. Obawiamy się, że teraz to będzie już tylko gorzej. Załamka normalnie. A tacy byliśmy piękni, błyskotliwi i profesjonalni pięćdziesięcioletni!!! I już rozumiemy, niestety, dlaczego 50-latki nie mają wzięcia na rynku pracy...

dopisek z dn. 7 grudnia 2020:
Dziś cd. przygód Kaziutków, mogę jedynie dodać, że główny bohater skończył 3 miesiące temu 60 lat...
Wczoraj pojechaliśmy do Mamy na Mikołajkowy obiad. Kiedy wyszliśmy po obiedzie z zamiarem powrotu do domu, nasze auto stojące na parkingu, odmówiło posłuszeństwa. Padł akumulator. Zatem dziś rano Andrzej ruszył z misją ratunkową. Nieopodal Mamy mieszkania jest sklep z akumulatorami, więc zakupi, zamontuje, wróci autem do domu. Nie chciał mojej pomocy, bo "duży jestem". Na odchodnym poradziłam, by wziął drugi kluczyk, tak na wszelki wypadek. Po dwóch godzinach telefon od męża. Spodziewam się dobrych wieści, że już ok, tymczasem on mi melduje, że zatrzasnął sobie oba kluczyki wewnątrz auta i nie ma się jak do nich dostać. Zatrzasnął też kurtkę, dokumenty, telefon (dzwonił z maminego) i musi stać przy aucie i pilnować tego dobra. A ja mam dzwonić do ulubionego mechanika, niech coś poradzi.
Mechanik miał 2 pomysły: zbić szybę, albo lawetą przywieźć mu do warsztatu, to dostanie się może przez reflektor przeciwmgielny, zrobi małe spięcie i zamek puści. Żaden z pomysłów nam się nie spodobał. No i widoku Belli po raz kolejny na lawecie bym nie zniosła! Gorączkowe próby wyjścia z impasu. Nagle mama (obecna podczas tych zmagań, bo zięciowi szalik i polar przyniosła na dwór) wpada na pomysł wezwania jakiegoś licencjonowanego włamywacza. Bingo! Szybko znajduję w Internecie awaryjne otwieranie samochodów. Pan był za pół godziny, w 5 minut otworzył auto, zainkasował 250 zł, ale uratował nas!
Jakim cudem oba kluczyki znalazły się wewnątrz auta? Jeden był w kurtce, ale gorąco było mężowi, zdjął kurtkę i położył w samochodzie. Do drugiego kluczyka nie miał przekonania (bo ja go namówiłam, żeby go wziął), trzymał go w teczce, którą zamknął w bagażniku. Akumulator wymienił na nowy, widocznie alarm się szybko uzbroił i zamknął mu wszystkie drzwi. A on goły i wesoły.
Pierdołowatość 60-latka uznajecie za większą czy porównywalną do pierdołowatości 50-latka? Jak to wszystko jednak pogodzić z faktem, że pomysłodawczyni wynajęcia włamywacza z licencją ma lat... 81?

środa, 7 stycznia 2015

Świńska zagadka, czyli Sylwester w Wiedniu

Nowy rok ma już równo tydzień, a ja dopiero teraz wzięłam się za opis mojego wyjątkowo kosmopolitycznego Sylwestra w Wiedniu, "pod chmurką". W tym czasie to przepiękne miasto opanowały... świnki różnej maści i wielkości. Dręczyła mnie ta świńska zagadka: o co chodzi? Wszędzie widziałam maskotki, fikuśne czapki w postaci różowych pluszaków, a nawet ciastka-bułeczki w kształcie świńskiej mordeczki.

Gdybym częściej bywała w Sylwestra w krajach niemieckojęzycznych, wiedziałabym, że "Schwein haben" (mieć świnkę) to nie wyznanie chorego, lecz absolutny muss haben przed każdym nowym rokiem, to po prostu "mieć szczęście"...  W krajach tych różowiutka świnka jest symbolem fortuny. Ale ponieważ po raz pierwszy byłam w takich językowych okolicznościach akurat w Sylwestra, więc intuicyjnie jedynie konstatowałam, że musi to być jakieś zaklęcie szczęśliwości, jak nasz kominiarz albo czterolistna koniczynka. 
Jak się wkrótce okazało, witając kolejny rok w Austrii nie można wrócić do domu bez choćby maleńkiej świnki. Szczęściu trzeba przecież pomagać! Najwięcej więc było stoisk ze świnkami właśnie - z porcelany, kryształu, pluszowych, z marcepana, ciasta drożdżowego. Wielkości przeróżne: od półcentymetrowych po giganty. Uległam szybko zbiorowej świńskiej psychozie i nabyłam moim współtowarzyszom podróży takie ciupeńkie, szklane świnki, mieszczące się w portfelu, a Andrzejkowi kupiłam nieco większą, ale za to bardzo różową. 
Oczywiście były także do kupienia koniczynki, muchomory (?????), biedronki (?????), kominiarze, podkówki i drobne monety. W tej grupie amuletów muchomory zadziwiały mnie najbardziej, a w tym roku taki właśnie kształt miały ceramiczne kubeczki, w  których serwowano słynny punsch (o nim za chwilę). Co roku bowiem inny amulet jest kubeczkiem na gorącego punscha czy grzane wino.


Punsch, szampan i grzane wino

Podczas nocy Sylwestrowej Wiedeńczycy popijają punscha, inaczej poncz (napój alkoholowy na gorąco) podawanego w specjalnych kubkach. Jest około 20 jego smaków, a jego cudowne aromaty (najczęściej owocowe) unoszą się nad całą tzw. Silvesterpfad - sylwestrową ścieżką, która idzie zygzakiem od Ratusza po katedrę, zahaczając w sumie o około 10 scen z różnymi rodzajami muzyki.


Kolejnym, bardzo charakterystycznym w Wiedniu akcentem tej wyjątkowej nocy są nakrycia głowy. Można więc zobaczyć ludzi w rogach łosia, nausznikach z koniczyną, a mnie najbardziej ubawiły czapki ala świnka, a więc cały prosiak (pluszowy, rzecz jasna!) noszony na głowie...
Przy każdej scenie muzycznej były stoiska z amuletami, kiełbaskami i grzanym winem czy punschem, oraz stoliki (ale do konsumpcji na stojąco), przy których wiele osób piło z kieliszków przyniesione szampany, co i my czyniliśmy. Żadnych awantur, rozbijania butelek - nikt nie sprawdzał na wejściu zawartości plecaków itp. policja była niewidoczna. 

Muzycy nie ogłuszali muzyką (piję do imprez organizowanych na wrocławskim rynku w sylwestra) - kiedy chciało się potańczyć, szło się pod scenę. Przy stolikach można było normalnie rozmawiać nie przekrzykując się i zawierając sympatyczne znajomości z ludźmi, którzy się tu przyszli kulturalnie zabawić. Zmienialiśmy miejsca, krążąc przez całą noc po sylwestrowym szlaku z tysiącami innych ludzi. Było super! A o północy zabrzmiał dzwon Pommerin z katedralnej wieży oraz walc i Wiedeńczycy ruszyli w tany. Niesamowite to było. 

Ach, Wiedeń...

Przyznam się, że to miasto to moja nowa miłość od października'14, kiedy to spędziłam tam weekend z Klubem 6 Talerzy. Chodziłam teraz tymi samymi ścieżkami: Starówka z katedrą, Hofburg, Naschmarkt itd., ale pojawiły się też nowe trakty i nowe odkrycia: Parlament, Kościół Boromeusza, Wotywny, ulica Graben, Hundertwasserhaus, Volkspark, Plac Marii Teresy (teściowej Europy) z jej ogromnym pomnikiem, Prater. Na Naschmarkcie odkryłam nowe octy: szparagowy i szafranowy. Na stoiskach rybnych sprzedawano to, czego nie udało mi się spróbować w Lizbonie - bakalau (suszony dorsz).



Na wytwornej ulicy Graben znalazłam sklep Juliusa Meinla z delikatesami z całego świata oraz przede wszystkim - z pyszną kawą. Ciekawe też były wózki na zakupy ze szkłem powiększającym przy rączce. Bardzo praktyczne! Zjadłam w końcu Wienerschnitzla z sałatką ziemniaczaną. Spróbowałam też kanapek Trześniewskiego. To Polak z Krakowa, który prawie 200 lat temu otworzył w Wiedniu bufet z kanapkami. Słynne do dziś, z pastami o wielu smakach, według starych receptur. Pyszne!



Byłam na Praterze, smutnym o tej porze roku (czynne tylko to wielkie Młyńskie Koło - jeden z symboli Wiednia). No i zwiedziłam domy Hundertwassera, którego nazywam Gaudim Wiednia.

Myślę, że mogłabym w Wiedniu jakiś czas pomieszkać - ot choćby tyle, by zaliczyć wszystkie muzea. Sądzę, że rok by na to wystarczył :-)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Stoisk z Leżajska, czyli noworoczne bon-moty

Pojechałam na cmentarz odwiedzić bliskich, bo rocznica była. W kwiaciarni przy cmentarzu kupuję znicze i świeżą różę. Pani sprzedawczyni podaje mi taką piękną, bordową, bardzo długą i pyta:

- Czy przyciąć trochę łodygę?

- Nie, dziękuję, mam zamiar po prostu położyć różę na płycie... - odpowiadam.

- To bardzo dobrze, bo wie pani - jak leży to dłużej postoi... 

*************************************************************************************************************************************************
Oglądamy z Andrzejkiem skoki narciarskie. Pogoda kiepska, wciąż tych skoczków trzymają na zimnie, każą im schodzić, wchodzić  i tak w kółko. Ubolewam, że muszą marznąć w tych swoich kombinezonikach.

- Wiesz, jakbym była skoczkiem, to musiałabym skakać w golfie, bo w szyję jest chyba najbardziej zimno w tej piance - wyznaję mężowi.

- A ja to bym skakał w Chevrolecie Camaro! - rozmarzył się nagle mój mężczyzna... :-?




************************************************************************************************************************************************

Temperatura na zewnątrz spadła znów od paru dni, pytam więc Andrzejka, ile stopni na dworze. Mamy taki elektroniczny termometr w domu, pokazuje temperaturę wewnątrz  i na zewnątrz.

- Pół stopnia na plusie - melduje.

- Jak to, przecież stąd widzę kreseczkę przed wynikiem! - koryguję go, siedząc wygodnie w fotelu.

- Aaaaaaaaaa, bo ja tylko plusy widzę!

**************************************************************************************************************************************************

Opowiadam Andrzejowi, że nasza przyjaciółka skarżyła się, że strach chodzić po mieście, bo chodniki śliskie, nieodśnieżone i można sobie zrobić krzywdę - nawet w centrum miasta.

- To niech przyjedzie do nas, pochodzi sobie pod domem, bo bardzo ładnie odśnieżyłaś chodnik - znajduje natychmiast rozwiązanie problemów komunikacyjnych Gosi.

**************************************************************************************************************************************************

W naszym domu słucha się w radiu tylko dwóch stacji: lokalnej RAM i zet chilli. Kiedy więc w poranek Trzech Króli w radiu słyszymy środek jakiejś rozmowy dwóch panów i pada tekst o Bogu, Andrzej rzuca mi pytanie:

- Co to za stacja?

- No nie wiem, zet chilli albo RAM...

- A nie Maryja????

Okazało się, że to był RAM, tylko gościem był ksiądz, rzecznik biskupa...

**************************************************************************************************************************************************