wtorek, 29 października 2019

Być może… zielone jabłuszko, czyli czym pachniał PRL?


Podzielę się wspomnieniem zapachów (perfum), które „aromatyzowały” PRL-owską rzeczywistość.

W czasach mego dzieciństwa najzasobniejszymi perfumeriami były… kioski Ruchu. Oprócz porannej gazety (nota bene silnie pachnącej farbą drukarską) każdy elegancki mężczyzna (jak mój dziadek) mógł zaopatrzyć się w papierosy, ale też w wodę kolońską, np. o nazwie Prastara (pamiętam, że była pakowana jak wino chianti – w wiklinowy koszyczek). Ewentualnie w wodę „derby” (tej używał z kolei mój tato). Natomiast mniej eleganccy panowie mogli się tu zaopatrzyć m.in. w „Przemysławkę”, „wodę brzozową”, którą użytkowali na miejscu, pod kioskiem, doustnie (ale w tej formie tylko do godz. 13-tej!). Zresztą pokazał to Bareja w „Misiu”. Niektórzy jednak preferowali „spirytus salicylowy”, który nie miał może szczególnie interesującej woni (ale jakąś woń przecież miał!), za to wspaniale dezynfekował cały przewód pokarmowy i dawał widocznie inne pożądane efekty, których jako dziecko nie rozumiałam.

Natomiast kobiety to już miały w kiosku raj pachnideł! Moje dziecięce oczy mamiły trapezowe w kształcie buteleczki czystych kwiatowych esencji: można było pachnieć bzem, konwalią, fiołkiem (za jedyne 8 złotych!). W małych, smukłych buteleczkach swoją kultową woń roztaczały znowuż perfumki „Być może...”, które później unowocześniły się i miały 3-4 odmiany, bo po słowach być może pojawiała się nazwa metropolii: Paryż, Londyn, Rzym. Być może… były artykułem deficytowym, rozchwytywanym natychmiast w drogeriach, często też eksportowanym z kraju przez handlujących w demoludach rodaków.
Były też większe, fioletowe butelki perfum „Pani Walewska” (droższe nieco) – o, to już był zapach od święta, zwłaszcza gdy wzmocniony użyciem kremu do twarzy „Pani Walewska”. Z czasem pojawiały się nowe wonie: perfumy „Carrara”, które też były modne w jakimś momencie, albo „Gazela”.
Okresowo pojawiały się hity zapachowe, jak wspomniane w tytule zielone jabłuszko, które też można było nabyć w kiosku lub w drogerii. Ten zapach miał nową postać małej buteleczki z kulką do aplikacji. Innym hitem, dla panów był „Brutal” – supermodna w pewnym czasie woda, którą pachniała męska część ulicy wielkich miast. Zdaje się, że ostatnio chciano wskrzesić ten zapach, ale nazwa jako niepoprawna politycznie się gdzieś zagubiła…
Z tego co pamiętam, pachnidła PRL-owskie były produkowane przez parę rodzimych firm: Miraculum w Krakowie, Pollenę Lechię w Poznaniu i Spółdzielnię Świt w Warszawie.
Czasami pojawiały się w sklepach, lub przywiezione przez kogoś z kraju „demoludów” perfumy rosyjskie oraz bułgarski olejek różany. Rosyjskie perfumy były nazywane „duchi” (z oryginału rosyjskiego) i nie miały renomy jako zapachy agresywne, mocne i słodkie, mało natomiast eleganckie. Często te zapachy wywoływały nieprzychylną reakcję otoczenia w stylu: „aleś się zlał jakimiś duchami” itp. Olejek różany miał większe wzięcie, ale był trudniej dostępny. I rzeczywiście był olejkiem – niezwykle mocnym, różanym zapachem, który latami utrzymywał się w drewnianym pudełku (bo tak ten olejek był sprzedawany) – miał zapach luksusowych wakacji nad Morzem Czarnym. 
Tę przebogatą rodzimą i bratnią ofertę uzupełniały absolutnie luksusowe zapachy dostępne w Pewexach. Młodszym czytelnikom trzeba objaśnić, że były to sklepy, w których można było nabyć wspaniałe towary wyłącznie za dewizy: dolary, marki, funty, franki, liry oraz bony (drukowane przez państwo wymienniki dolarów). No więc w Pewexach były zapachy francuskie, które kosztowały dla wielu fortunę, które były obiektem pożądania, a dziś stoją na najniższych półkach każdej drogerii typu Rossmann, a w Sephorach i Douglasach próżno ich szukać nawet na zapleczu! Myślę o kultowych w PRL-u zapachach firmy Coty i Bourjois:  Masumi, Evasion, Kobako, kosztujących 2,60 USD (co przy zarobkach miesięcznych np. nauczyciela, oscylujących w okolicy 12 dolarów było sporą kwotą). Jeszcze droższe były: Opium (chyba 4,40), Fidji, nie mówiąc o Chanel nr 5, czyli tych najluksusowszych, które kosztowały 20 i więcej dolarów. Jak one pachniały! Przede wszystkim Zachodem, wolnością, barwnością życia gdzieś „tam”, gdzie rosną palmy, a morze nadaje się latem do kąpieli.
W Pewexach kupowało się też silnie pachnące mydełko Fa (0,60 USD) – w kolorowe paseczki, które działało jak perfumy – po umyciu skóra pięknie pachniała przez kilka godzin. Ten artykuł higieniczny miał taka sławę, że doczekał się nawet przeboju: „Mydełko Fa”.
Czasem z czystego sentymentu sięgam w drogerii po któryś z dawnych zapachów, szukając  w nim wspomnienia, marzenia? Mówią, że pamięć zapachów jest najsilniejszym atawizmem człowieka. Ale albo mój nos się zmienił, albo te zapachy. Nic już nie jest takie samo…





niedziela, 20 października 2019

Dynamit i fortuna, czyli najbardziej prestiżowa nagroda świata!


Ostatnich kilka dni października to doniesienia o tegorocznych laureatach Nagrody Nobla.  Ogromnie mnie ucieszył Nobel w dziedzinie literatury, który w tym roku szacowna Akademia przyznała polskiej pisarce Oldze Tokarczuk.


W 109-letniej historii tego wyróżnienia, w kategorii literatura mieliśmy dotychczas tylko czwórkę laureatów. Dlatego to wyróżnienie jest tak niewiarygodnie potężne!

Fundator nagrody
Alfred Nobel, od którego nazwiska pochodzi nazwa nagrody, był człowiekiem nietuzinkowym. Można by rzec – człowiekiem renesansu. Urodził się w 1833 r. w Sztokholmie. Jego ojciec, Immanuel Nobel był inżynierem, który swoimi umiejętnościami służył wielu krajom. Dzieciństwo Alfred spędził w Finlandii, potem w  Rosji, dla której jego ojciec, inżynier i wynalazca produkował broń oraz wdrażał wynalazki techniczne.
Alfred odebrał wszechstronne wykształcenie: studiował we Francji, Szwecji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Podróże po świecie pozwoliły mu na poznanie wielu języków – już jako nastolatek władał biegle (oprócz rodzimego szwedzkiego) rosyjskim, angielskim, francuskim i niemieckim.


Na zdjęciu z lat młodości widać romantyka, wierszokletę, wagabundę (kochał podróże). We Francji pracował w laboratorium chemicznym i tam własnie poznał wynalazcę nitrogliceryny – Ascania Sobrero. Zmieszanie nitrogliceryny z ziemią okrzemkową było wynalazkiem Alfreda. Powstał w ten sposób dynamit, który naukowiec opatentował w 1867 r. Zapłacił za niego rodzinną tragedią – podczas prac w laboratorium doszło do wybuchu, który zabił jego brata Emila. Nie podejrzewał też, że dynamit przyczyni się do eskalacji przemocy na świecie. Był przekonany, że zapobiegnie wojnom przez swoją śmiercionośną siłę. Jakże się mylił!
Alfred był bardzo zdolnym inżynierem, wynalazł także wiele innych, wspaniałych materiałów: sztuczny jedwab, sztuczną skórę, syntetyczny kauczuk. Opatentował 355 swoich pomysłów. Posiadał też 90 fabryk i laboratoria w 20 krajach. Paradoksalnie to właśnie dynamit przyniósł mu ogromną fortunę. Okazało się, że świat potrzebował go do różnych celów, oczywiście nie zawsze gospodarczych.
Alfred Nobel był wielkim romantykiem. Postanowił zadośćuczynić ludzkości szkody wyrządzone pojawieniem się dynamitu i podzielił się swoją fortuną. Ufundował Pokojową Nagrodę. Wierzył w potęgę ludzkiego umysłu – sam znał się na chemii i fizyce, medycynie, fizjologii. Wierzył, że medycyna znajdzie lekarstwo na dolegliwości, które nękały jego współczesnych (w tym i jego samego). Zachętą do nowych odkryć miała być ustanowiona przez niego nagroda pieniężna. Mimo technicznego wykształcenia, inżynierskiego, interesował się literaturą, sam pisał wiersze. Stąd też cenił znaczenie literatury dla ludzkości, i w tej dziedzinie również ustanowił nagrodę.
Trzeba przyznać, że fundusze te wywarły ogromny wpływ na rozwój nauki w XX wieku, podniosły prestiż dokonań środowiska naukowego.

Testament wynalazcy

Cały swój majątek (a w chwili jego śmierci było to 9,2 mln ówczesnych dolarów USA) zapisał już w 1895 roku na nagrody. Pieniądze miały być lokowane w bezpieczne inwestycje.
Obecnie ponad połowa jest inwestowana na giełdach, jedna piąta – w instrumenty o stałej stopie zwrotu, a 28 proc. w nieruchomości i fundusze hedgingowe. Każdego roku, z woli Alfreda Nobla, dochód ze spadku ma być dzielony na pięć równych części pomiędzy zasłużonych dla ludzkości: fizyków, chemików, medyków, pisarzy i ludzi krzewiących pokój.

Nagroda w dziedzinie ekonomii nie znajdowała się w testamencie Nobla, dlatego jest przyznawana od 1968 r. jako nagroda im. Alfreda Nobla, a fundusz pochodzi ze środków  Banku Szwecji.

Alfred Nobel zmarł na atak serca 10 grudnia 1896 roku w San Remo, w swoim domu. Nagrody jego imienia po raz pierwszy przyznano w 1901 roku, w piątą rocznicę śmierci fundatora, z powodu zawiłości prawnych. W 1900 powstała specjalna Fundacja, zarządzająca testamentem Nobla. Ma ona siedzibę w Sztokholmie.
Od początku XX wieku Nagrody Nobla są wręczane laureatom zawsze w rocznicę śmierci fundatora - 10 grudnia, ale laureatów poznajemy w październiku. Akademicy przyznający nagrody pracują w całkowitym utajeniu, a ich zapiski, notatki, refleksje związane z laureatami mogą być ujawnione dopiero po 60 latach...

Polscy laureaci
W sumie mamy już 7 noblistów, najwięcej w dziedzinie literatury, bo aż 5. Byli to: Henryk Sienkiewicz za Quo vadis? w 1905, Władysław Reymont za „Chłopi” w 1924, Czesław Miłosz za twórczość poetycką w 1980, Wisława Szymborska za twórczość poetycką w 1996 i Olga Tokarczuk za „narracyjną wyobraźnię, która z encyklopedyczną pasją ujawnia przekraczanie granic jako formę życia” w 2019, ale za rok 2018, kiedy to z powodu skandalu w Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, wyróżnienia nie przyznano.
Zatem Olga Tokarczuk dostała wyróżnienie nie za konkretne dzieło, ale za całokształt dotychczasowej twórczości. Jest autorką 17 książek: powieści, opowiadań, esejów, a także scenariuszy filmowych. Jej twórczość była wielokrotnie przenoszona do teatru i na ekran filmowy („Pokot”).
Pękam z dumy i gratuluję wspaniałej pisarce, szlachetnemu człowiekowi i niezwykłej kobiecie!



poniedziałek, 7 października 2019

Jak wyregulować męskie brwi bez pomocy anestezjologa?

Na pytanie postawione w tytule przyznaję - nie mam odpowiedzi... Od lat staram się, by mój mąż wyglądał schludnie, w myśl powiedzenia, że wygląd męża świadczy o... żonie. Dotyczy to nawet takich detali jak wygląd fryzury, skóry i jej przydatków.

Jednak w pewnym wieku mężowskie owłosienie zaczyna płatać figle - znika z głowy, pojawia się natomiast w miejscach dość zaskakujących: na brwiach, w uszach, wyłazi z nosa. Zwłaszcza zagęszczenie włosów na linii brwi sprawia, że oblicze mężowskie nabiera mefistofelicznego wyrazu (a przecież anioł z niego!). Pojedyncze "kosmki" wystające z nosa też nie wyglądają zbyt pięknie, ale od biedy da się je jakoś wcisnąć z powrotem. Krzaki w uszach można przyciąć nożyczkami do paznokci i jest to zabieg mało inwazyjny, który w zasadzie jest też częścią usługi fryzjera męskiego, więc czasem ów mnie wyręcza. Dziwnie jakoś mąż darzy fryzjera większym zaufaniem, bo mnie zawsze podejrzewa (bezpodstawnie!), że ciachnę mu ucho przy okazji. Jednak na gęste, krzaczaste, diabelsko bujne brwi nie ma innej rady: dbająca o wygląd męża żona próbuje zastosować metodę, z którą kobiety są obeznane od lat... Bo jak fryzjer zgoli maszynką, to za parę dni jest jeszcze gorzej - brwi są sztywniejsze, krótsze, grubsze i rosną na cztery strony świata...

Ranking narzędzi tortur: pęseta 
Chcę zatem użyć sprawdzonej przez miliony kobiet metody. Okazuje się jednak, że niewinnie wyglądająca pęseta, długości jakichś 10 cm, składająca się z miniaturowych szczypiec staje się nagle potężnym narzędziem tortur, przy którym łamanie kołem, przypalanie żelazem i rozciąganie na madejowym łożu to zaledwie gilgotki.
Spróbujcie wyrwać pęsetą jeden włos z męskiej brwi. Jeden. Ryk bólu wytrąci wam narzędzie z dłoni, zaplecie koński ogon na nawet krótkich włosach, a mąż z załzawionym okiem ucieknie do sypialni, wykrzykując po drodze: - Mogłaś mnie przynajmniej ogłuszyć! To był włos oczny! (cokolwiek to znaczy). Dowiecie się zatem, że:
1) ból jest nie do zniesienia
2) ból jest nie do zniesienia
3) potrzebne jest znieczulenie, anestezjolog itp.
4) drugi włos możecie wyrwać nie wcześniej niż za tydzień

No i pat. Krzaki są, jak były, poziom zaufania do depilatorki spadł poniżej zera absolutnego, nadziei na zakończenie regulacji brak.
Można spróbować wyrwać kolejny JEDEN włosek w czasie snu, ale grozi to nagłym obudzeniem "pacjenta" i wybiciem sobie zębów, wydłubaniem oka pęsetą itp., więc odradzam.
Próbowałam kiedyś użyć kostki lodu jako znieczulenia miejscowego. Niestety, po przyłożeniu do skóry i brwi wrzask męża był podobny, tym razem nie z bólu a z zimna. Dowiedziałam się, że:
1) jest mu zimno i mokro
2) na pewno odmrozi sobie mózg.

Muszę więc wymyślać rozliczne podstępy, by urwać chociaż jeden sterczący włos. Bo do podania mężowi przed depilacją tabletki przeciwbólowej jeszcze się nie posunęłam...
Niby lew, a boi się pęsety!

Wszystko jednak zrozumiałam, gdy obejrzałam 13 odcinek 9 serii Przyjaciół, w którym Joey jest zmuszony do wyregulowania sobie brwi dla celów sesji zdjęciowej. 2 minuty tego odcinka rozbawiły mnie do łez, bowiem reakcja Joey'a w gabinecie kosmetyczki była po prostu bardzo mi znana. Widocznie mam w domu typowy okaz gatunku.

niedziela, 6 października 2019

Tam, gdzie narodził się tamada, czacza nie jest tańcem, wino pije się z rogu i żyją beztroskie krowy...


Postanowiłam sprawdzić, dlaczego Gruzja stała się tego lata ulubionym kierunkiem turystycznym Polaków. Niby to nie egzotyka lecz raczej swojskie klimaty, fragmentami podobna historia, pokrewieństwo charakterów narodowych, zdolnych do bitki i wypitki – a jednak zadziwienie mnie nie odstępowało.

Ta była republika ZSRR, ojczyzna Stalina, bardzo się stara utrzymać niezależność od potężnego sąsiada – Rosji. Mały raj dumnych Gruzinów, uważających się za właścicieli najpiękniejszego kraju na świecie (mają nawet o tym swoją legendę). 

Złota Kolchida
Gruzja leży nad Morzem Czarnym, po jego wschodniej stronie. Na tych terenach w zamierzchłej starożytności leżała mityczna Kolchida. Do niej to wyprawił się Jazon po Złote Runo. To tu znajdował się cel tej niebezpiecznej wyprawy i tu rozegrała się miłosna historia Jazona i lokalnej księżniczki - czarodziejki Medei. 
Pomnik złotego runa, a właściwie niesamowita fontanna stoi w Kutaisi. Są to repliki złotych figurek odkopanych na terenie całej Gruzji, a liczące sobie kilka tysięcy lat. Powiększone do gigantycznych rozmiarów koniki ze złotych kolczyków, owce, kozy i inne zwierzątka tworzą teraz fontannę - jedną z ciekawszych atrakcji miasta. Natomiast pomnik Medei, postawiony ogromnym kosztem miliona dolarów w Batumi, nadal budzi wiele kontrowersji wśród Gruzinów. Historia starożytna dzieje się tu nadal.
Medea dzierżąca złote runo
Uczta tylko z Tamadą!
Do prehistorii należy również Tamada. To jedna z wielu małych szczerozłotych figurek, liczących sobie kilka tysięcy lat. Przedstawia siedzącego mężczyznę trzymającego róg – Tamadę. A róg to naczynie do wina, jak twierdzą Gruzini, którzy nadal z rogu wino pijają. I twierdzą, że figurka jest dowodem na to, że to u nich narodziła się uprawa winorośli. Z niej powstaje napój sfermentowany, który stał się podstawą europejskiej cywilizacji (wcześniejsze piwo było napojem Mezopotamii i Egiptu). Tamada to także współcześnie określenie kogoś bardzo ważnego na gruzińskiej uczcie (suprze). Wybrany przez ogół mężczyzna, który wygłasza długie toasty i nadaje rytm biesiadowaniu. To król biesiady, funkcja bardzo zaszczytna i honorowa.

W smaku czaczy
Wino leje się w Gruzji szerokim strumieniem, produkuje je tu każdy gospodarz i nikt nie wymaga żadnych licencji, akcyz, certyfikatów czy sanepidów. Każdy te swoje produkty sprzedaje czy rozdaje, według uznania i bez pozwolenia. Jednak domowe jest raczej marnej jakości, jak miałam okazję się przekonać. Mimo rzekomo tysiącletniej historii uprawy winorośli, produkty nie bardzo mi smakowały. Osobliwością jest też produkowanie wina starożytną metodą – w glinianych amforach wkopanych w ziemię. Niestety, i to wino niespecjalnie mnie zachwycało, ale to rzecz gustu. Ciekawszym produktem, aczkolwiek dla mocnych głów jest czacza. To określenie samogonu, który tu pędzą wszyscy i z wszystkiego – z wina (czyli ala włoska grappa), ale też z morwy, brzoskwiń, moreli, śliwek itd. Moc to minimum 40%... Mnie bardziej posmakowały tzw. „koniaki” – alkohole dosmaczane czymś, wspaniale pachnące i smakujące słońcem, rodzynkami, karmelem, kupowane za grosze na targu warzywnym od babinek.

Morze, góry, herbata i… krowy
Oprócz Morza Czarnego Gruzja "zasobna" jest w wysokie góry. Jej pejzaż to Mały Kaukaz, Kaukaz, szczyty liczące sobie 5 tysięcy metrów n.p.m.  Nawet nad morzem pojawiają się wzgórza, na których uprawia się (obecnie szczątkowo, a krzewy są w opłakanym stanie) herbatę, szczególnie pod Batumi. Poza herbatą jest jeszcze coś, co upodabnia Gruzję do Indii – wszędobylskie i beztroskie krowy, spacerujące stadami nie tylko na wsiach, ale w miastach, miasteczkach. Niezwykłe spotkania krów pasących się dosłownie wszędzie, wieczorem wracających gromadnie do domu (chyba?). Krów-wielbicielek motoryzacji, ponieważ stada okupują drogi, niezbyt dobrej jakości, utrudniając  i tak duży ruch. Przyglądają się samochodom, stojąc w filozoficznej zadumie na środku szosy. A kierowcy zgrabnie wymijają je zygzakami, nie przerywając sobie prowadzenia pojazdu. Czegoś podobnego nigdzie nie widziałam. Widok był częściej zabawny, np. krowa stojąca pod apteką lub przy dystrybutorze na stacji benzynowej. Stały i patrzyły, zastanawiając się, co zatankować?
Kiedy w regionie wyższych gór, w Swaneti, gdzie drogi są jeszcze węższe i bardziej kręte, oraz strome, do stad krów dołączyły stada dzikich koni oraz półdzikich świń (z prosiakami) – to już był prawdziwy obłęd. Zastanawiałam się, czy ktoś tu w ogóle ogarnia, ile zwierząt domowych powinno nocować w stajni czy oborze.

Osobom wrażliwym na krzywdę zwierząt podróży do Gruzji nie polecam ze względu na błąkające się stadami bezpańskie psy, nieraz w dramatycznej kondycji. Nie widziałam natomiast kóz, owiec i kur, mimo że jajka były żelaznym punktem każdego śniadania.

Swanetia – gruzińska Toskania bez słoneczników
W Swaneti dotarliśmy do najwyżej położonej wsi (wciąż zamieszkałej), która okazała się być malownicza niczym Toskania. Kamienne wieże mieszkalne tworzyły jednocześnie trochę znajomy i nieznany wcześniej pejzaż średniowiecznych domów niezwykłego kształtu i koloru. Tylko tło było surowsze – zero słoneczników, falujących zbóż. Za to soczysta zieleń traw i majestat wysokich gór.


Mieszanka
Gruzja ma naprawdę niezwykłe pejzaże – i te ukształtowane przez Naturę, i te, będące dziełem ludzkich rąk… Wiele z tych niesamowitych miejsc zostało ukształtowanych wspólnymi siłami – Stwórcy i człowieka…. Olśniło mnie Batumi – kurort na miarę Lazurowego Wybrzeża, skalne miasta i monastyry owiane magią wieków. Niezwykłe jest pismo gruzińskie, alfabet, któremu w Batumi postawiono nawet pomnik.

środa, 2 października 2019

Jak wysłałam męża w pokrzywy...

W poprzednim poście zwierzyłam się Wam z grzybożądzy. Był jeszcze jeden faktor, który sprawił, że jakoś zniosłam tę grzybową zazdrość o pełne kosze. Otóż, odwróciłam swoją uwagę od "kapeluszy" i skierowałam ją w stronę zielonych kęp, porastających pobocza leśnych dróżek. Skoro wszyscy wracają z koszami pełnymi brązów, to ja będę się wyróżniać. Tym, czego nikt nie taszczy (bo i po co?), nikt z dumą nie podtyka pod nos napotkanym łachmytom z pustością w koszyku - naręczami zielonych chwastów w wiaderku!

Soczyście zielone, świeżutkie, dorodne, jakby przed chwilą wyrosły. Aż się chce w nie wgalopować, albo - bo ja wiem? - zanurzyć się? Nago to podobnoż zbawienie dla chorych stawów. Przede mną pyszniły się kępy, zagony, łany i chaszcze... pokrzyw. Prawdziwy parzybusz.
Natychmiast pojawił się w mojej głowie pomysł ugotowania z nich zupy, którą degustowałam u kogoś - uwaga! - w maju i kto podał mi na tę potrawę dość mętny przepis. Taki utkwił w pamięci mej, ale mętność to nie był problem. Nigdy nie przejmuję się recepturami, bo zawsze tworzę własne.

Większym problemem była kwestia, jak te pokrzywy ręcznie zdobyć, i w jakich ilościach (czy mam zapełnić wszystkie pojemniki lub bagażnik auta?). Przeżuwałam te egzystencjalne dylematy gdy moje oko spoczęło na ulubionym mężu, tego dnia akurat designersko ubranym w porządne, wysokie gumiaki i kurtkę ala ortalion. I narodził się plan.
Najpierw ubrałam smutną minkę, wycisnęłam łzę z oka. Mąż zaniepokojony łypnął na mnie.
- O co chodzi, kotku?
- Buuuuuu, wszystkie grzyby wyzbierali!
- Nie martw się, kupimy na hali.
- Ale ja muszę coś z lasu przywieźć, choćby pokrzywy, o! - chlipałam.
- Pokrzywy??? - zdumiał się niebotycznie najlepszy z mężów.
- Tak, zupę z nich zrobię. Skoro nie mogę grzybowej ugotować, będzie pokrzywowa!
- O matko, ale... ja nie będę musiał jej jeść? - zaniepokoił się.
- Zaraz wyjeżdżasz, nie zdążę zrobić... - skłamałam.
Mąż z wyraźną ulgą na twarzy, z wdzięcznością, że nie musi uczestniczyć w tym kulinarnym eksperymencie ruszył w parzybusz i zabrał się żwawo do rwania. Naciachał potężną reklamówkę świeżuteńkich łodyg. Dla zatroskanych kondycją męża (wiem, wszyscy znajomi uważają, że to anioł!), informacja: rwał w rękawicach roboczych, które wozimy w aucie.

I tak urodziła mi się zupa pokrzywowa:
Na bulion z kostki rosołowej wrzuciłam parę drobno pokrojonych ziemniaczków, kawałek pora, pół marchewki. Gdy troszkę zmiękły dorzuciłam opłukane (jak się potem okazało, niezbyt dokładnie...) łodygi, starając się usunąć najtwardsze części. Dodałam łodygę lubczyku i przyprawy do smaku. Gdy warzywa były miękkie, wyłączyłam gaz, zblendowałam wszystko na krem i zabieliłam śmietaną. Można do tego użyć topionego serka, ja akurat nie miałam. Miałam za to startą goudę, chociaż z płatkami parmezanu jest jeszcze lepsza, co wypróbowałam następnego dnia.


Przyznaję, sama ją pożarłam. Innych chętnych nie było. Uważam jednak, że to ich strata - ominęło ich coś interesującego smakowo.