czwartek, 29 grudnia 2016

Bez ofiar 2, czyli deja vu

Rok temu sporządziłam bilans poświąteczny, który wyglądał tak: 

1) biesiadnicy wyszli o tej samej porze co rok temu - o 1.30, dzięki czemu mogłam pójść spać już o 3.00,

2) obudziłam się rano pomimo nadużycia maku (w kutii i makowcu),

3) w obwodzie pasa przybyło jedynie 4 cm, ale zwalczę to siłą woli i głodówką,

4) nie wiozłam mamy na ostry dyżur laryngologiczny z powodu utkwienia ości karpia w jej gardle, co zdarzyło nam się już dwa razy :-)

5) nie usłyszałam żadnego przykrego słowa od zwierzaków. Zresztą, od ludzi też nie...

6) prezenty pod choinką były wyjątkowej urody i obfitości,

7) mój eksperyment kulinarny pod tytułem "karp pieczony w maśle i czosnku" okazał się wyborny w smaku.

 

Wygląda na to, że w 2016 pojawiło się deja vu, gdyż: 

1) biesiadnicy wyszli wprawdzie później, niż rok temu - o 2.00, dzięki czemu mogłam pójść spać już o 3.00, ale to znaczy, że moje czynności sprzątające po Wigilii trwały krócej, o!

2) obudziłam się rano pomimo nadużycia maku (w kutii i makowcu),

3) w obwodzie pasa przybyło mi jedynie 4 cm, ale zwalczę to siłą woli i głodówką,

4) nie wiozłam mamy na ostry dyżur laryngologiczny z powodu utkwienia ości karpia w gardle, co zdarzyło się już dwa razy :-)

5) nie usłyszałam żadnego przykrego słowa od zwierzaków. Zresztą, od ludzi też nie...

6) prezenty pod choinką były wyjątkowej urody i obfitości. Natomiast sama choinka była o wiele piękniejsza niż rok temu - przytargaliśmy z A. 3-metrowego potwora z Kaukazu, w dodatku w mini bagażniczku Alfy Romeo sedan. Trzeba było ucinać jej czubek (choince, nie Alfie), żeby postawić w salonie...

7) mój eksperyment kulinarny pod tytułem "karp pieczony w maśle i czosnku" okazał się wyborny w smaku - tak było w 2015. Natomiast w tym roku był to eksperyment kulinarny pt. puree z bobu ze szpinakiem. Przysmak przywieziony w listopadzie prosto z Apulii. Szpinak udawał wprawdzie zieloną cykorię, bo w oryginale potrawa wygląda tak:


[caption id="" align="aligncenter" width="434"] puree z bobu[/caption]

Jednak zielenina zachowała się godnie, a bób przywiozłam oryginalny, suszony... Zatem świąteczna tradycja eksperymentatorska została podtrzymana.

No i taki bilans świąteczny mi wypadł...

środa, 28 grudnia 2016

Kocia karma


Byliśmy z A. w kinie w galerii (swoją drogą na bardzo dobrych "Pasażerach") i po wyjściu z seansu wpadliśmy jeszcze na chwilę do Rossmana po saszetki dla kota, bo się Loli skończyły. Przy kasie mam więc tylko kocią karmę. Pani kasjerka, jak to w Rossmannie, pyta czy zapakować mi zakupy, na co Andrzej:


- Nie, dziękujemy, zjemy na miejscu...

Swoją drogą, czemu nie: wreszcie przekonałabym się, jak smakuje jagnięcina w sosie prowansalskim!


wtorek, 20 grudnia 2016

Świątynia Zęba, czyli Sri Lanka nie tylko dla dentystów...

Moja relacja z wyprawy na Cynamonową Wyspę ciągnie się jak guma do żucia, wybaczcie. To przez nawał moich aktywności. Czas (może uda się przed Wigilią???) dotrzeć do Kandy - starodawnej stolicy Sri Lanki. Dla uproszczenia dodam, że stolic było kilka. Ale ad rem.

Po zdobyciu Sigiriji i Dambulli, opisanych we wcześniejszych postach, a także po fotosafari (biedne słonie! Gdybym wiedziała, że to safari polegało na osaczaniu słonicy z małym przez sforę jeepów, nie pojechałabym!) - wyprawiliśmy się do Anuradhapury - najbardziej starożytnej stolicy Sri Lanki. Upał doskwierał okrutny, była wielkanocna sobota, a my zwiedzamy obszar kilkunastu hektarów, pełen klasztorów, dagob i świątyń. Dobrze, że mamy samochód!
Stolica od III w. p.n.e. przeżywała okres świetności. Wszyscy tu budowali na potęgę buddyjskie świątynie i klasztory. I jest tu najstarsze drzewo Bo (święte drzewo buddyzmu, pod którym Budda doznał oświecenia - tu jego szczepka przywieziona z Indii), pochodzące sprzed III w. p.n.e.

Przez wieki miasto pochłaniała dżungla (podobnie jak kambodżański Angkor Watt), ale od 1982 r. jest wpisane na listę UNESCO. W Anuradhapurze najbardziej tajemnicze są dagoby. Przypominają piramidy - ogrom cegieł, do którego się nie wchodzi, kryjący cenne relikwie.

dagoba  Dźetawaranama 70 m wysokości, z iglicą 122 m (iglica szczątkowa obecnie). Jedna z najwyższych konstrukcji dawnego świata

To znaczy, wejście zawsze jakieś jest, ale to tylko przybudówka, w której zazwyczaj poleguje sobie Budda i ofiary przeróżne, przynoszone przez wiernych - zadziwiły mnie sandały męskie na przykład, ładnie zapakowane w pudełku...
Jaką pracę wykonano na tym całym terenie widać na zdjęciach sprzed renowacji. Naprawdę niesamowicie zaniedbane i porośnięte było to miejsce...

Cały rozległy teren pełen dagob, klasztorów, świątyń i muzeów zwiedzaliśmy w sobotę wielkanocną, dziwiąc się tłumom biało odzianych ludzi, buddystów, którzy przyszli tu świętować! Wielogodzinne oczekiwanie na główne punkty programu sprawiało, że grupy Lankijczyków chroniło się w cieniu drzew, brało kąpiel w sadzawkach lub słuchało mnichów, wygłaszających kazania do wiernych. Niesamowite! Nie sposób było dostać się do drzewa Bo, obleganego przez wiernych. Upał był natomiast tak wielki, że ja, jaszczura kochająca tropiki, po prostu wymiękłam, przyznaję. Nawet krowy miały lepiej!

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] krowy odpoczywają w cieniu, teren świątyń[/caption]

Muszę się przyznać, że pierwszy raz w życiu w święta Wielkanocne byłam w tak egzotycznym miejscu...

Kandy

Kluczem stolic cejlońskich podróżując, dotarliśmy do Kandy. Od XVI w. było stolicą niezależnego od Europejczyków (kolonizatorów) państwa Syngaleskiego. Położone w samym centrum wyspy broniło się przed Portugalczykami, Hiszpanami i Brytyjczykami. Zdobyte dopiero w 1815 r. i to za pomocą fortelu. Obecnie to taka bardziej kulturalna stolica Sri Lanki.

Największą atrakcją miasta jest Świątynia Zęba Buddy przechowująca cenną relikwię (ząb). W kompleksie świątynnym są obiekty buddyjskie, hinduistyczne i muzułmańskie. Przy wejściu drzewo Bo (czyli figowiec), które trzeba obejść 7 razy i podlać wodą.

Ząb ma burzliwą historię, został zabrany ze stosu pogrzebowego Nauczyciela i był w Indiach przez ponad 800 lat. Dopiero w IV w. n.e. trafił na Cejlon, przywieziony tu przez księcia i księżniczkę indyjską. Gdy Brytyjczycy przejęli wyspę w XIX w. zabrali relikwię, ale spowodowało to taką suszę na wyspie, że zmuszeni byli oddać ząb Syngalezom. Przechowywany w 7 szkatułach za mosiężnymi drzwiami wystawiany jest na widok publiczny raz na 7 lat (nie załapałam się...).

 
za tymi drzwiami jest przechowywany najcenniejszy ząb na świecie...

zdj. www.rafalsitarz.com

Wieczorem Niro zawiózł nas na pokaz kandyjskiego tańca. Pięknie było! Gorzej było wrócić do apartamentu w Kandy, po występie. Spadł deszcz i zrobił się taki korek, że jechaliśmy chyba dwie godziny z powrotem, a to jakieś 2 km były, no może 3!

cdn albo i nie!

niedziela, 13 listopada 2016

Brunetka w Złotej Świątyni, czyli Dambulla

Poprzednią relację ze Sri Lanki zakończyłam na długich i szerokich schodach wiodących do jaskiniowych świątyń w Dambulli (poczytacie tutaj). Kiedy zatem minęliśmy sprzedawców pamiątek i stada ślicznych maciupkich małpek, które wesoło baraszkowały, dotarliśmy na płaskowyż, przed bramę-wrota.



Za nimi widoczny był kamienny placyk, ale napis nie pozostawiał wątpliwości, że oto wchodzimy na teren buddyjskiej świątyni i trzeba zdjąć obuwie. Kompletnie nie byliśmy na to przygotowani, co okazało się brzemienne w skutkach. Do głowy nam (kobietom) bowiem nie przyszło noszenie w torebce zapasowych skarpetek czy pończochowych stopek, bo upał sięgał 30 stopni i nogi obute tylko w sandały czuły się doskonale. Jednak po zdjęciu obuwia i przejściu przez bramę Złotej Świątyni znaleźliśmy się na wyłożonym kamieniami placu, z którego dochodziło się do krużganka. Zacieniony, stanowił rodzaj korytarza, z którego wchodziło się do każdej z 5 jaskiń osobno.

Mały szczegół: kamienie na placu nagrzane były w popołudniowym słońcu chyba do stu stopni C, spróbujcie więc postawić na nich stopy. Nagie, i przejść ok. 10-12 metrów do cienistego krużganka. Takich figur, jakie wykonywali nieprzygotowani do tego turyści (m.in. ja) próżno szukać na sali fitness. Wygibasom towarzyszyły okrzyki bólu i stęknięcia. Próbowałam przebiec te kilka metrów sycząc i kwicząc, ale nie było wcale łatwo biec, bo to bieg po rozżarzonych węglach był! Kiedy dotarłam do małego skrawka cienia obejrzałam się i ujrzałam mamę oraz Andrzeja w jakiejś akcji ratunkowej. Ratunek polegał na tym, że Andrzej (ponieważ nie nosi sandałów, nawet w tropikach, lecz sportowe pełne obuwie oraz skarpetki), będąc w posiadaniu "ochraniaczy" na stopy zaoferował je teściowej. Zatem ujrzałam jak moja mama zakłada na swoje stopy (w rozmiarze 37) skarpety zięcia (rozmiar 45). Urocze, naprawdę. 

Zanim jednak do mnie dotarli zdążyłam nawiązać kontakt wzrokowy z jakimś mnichem, który mnie zawołał i bez zbędnych pytań zaczął zawiązywać mi na prawym nadgarstku białe bawełniane nitki, mamrocząc coś pod nosem i robiąc kilkanaście supłów. Z przewodnika wiedziałam, że świątyniami opiekuje się mnich-zarządca, który na dole ma swoją willę i który ustawił przy niej tego wielkiego złotego Buddę, wydaje też gazetę buddyjską, ma radiową i telewizyjną rozgłośnię. Założył też fundację i uniwersytet. Kogoś wam przypomina? No właśnie... To on we własnej osobie motał mi sznurki. Wiedziałam, że za nitkę, która jest rzekomo najdroższym błogosławieństwem na świecie (w przeliczeniu na dolary za metr) - trzeba mnichowi zapłacić.  Mama nagle też zachciała taką bransoletkę, więc zaprowadziłam ją do mnicha, który zawiązał supły na jej ręce, za kolejny datek. Mama zdjęła nitkę jeszcze na Sri Lance, gdy się tylko lekko przybrudziła, ja swoją odważyłam się usunąć dopiero jakieś kilka tygodni temu, gdy naprawdę okropnie wyglądała - bura i postrzępiona. Nosiłam ją dobre pół roku...

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Świątynie w jaskiniach - krużganek[/caption]

Zaczęliśmy wreszcie wizytować jaskinie. W pierwszej (jest najmłodszą świątynią, z 1927 r. i najmniejszą) jest 10-metrowy posąg odpoczywającego Buddy. W kolejnej znaleźliśmy kilkadziesiąt posągów Buddy oraz malowidła na sklepieniu jaskini, bardzo misterne.

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Druga świątynia[/caption]

W kolejnej jest ciekawa figura króla Rajasinthe, który jest ubrany po europejsku w spodnie, u pasa wiszą mu krzyżyki a na głowie ma europejską koronę. I jakie niebieskie oczy!


Podobno w świątyniach Dambulli znajduje się najwięcej malowideł Buddy na świecie! Jakby tak policzyć, to nie dość, że posągów jest kilkadziesiąt, to i wizerunki malowane trzeba doliczyć. Oprócz Buddy są tu posągi tzw. bodhisattwów (świętych buddyjskich), bogów hinduistycznych oraz królów lankijskich (jak ten własnie wyżej wspomniany). Oczywiście nie byliśmy świadomi znaczenia wielu symboli, które dla każdego buddysty są czytelne i wyraźne. W posągach liczy się każdy gest, odgięcie palca u ręki, ułożenie nóg. Milion szczegółów, często niezrozumiałych, ale i tak wrażenie było ogromne.


W którejś z jaskiń doszło do zabawnego przejęzyczenia. Otóż w prawie każdej jaskini stały skrzynki na ofiary - po ang. donation. Przy jednej mama nagle zapytała, dlaczego te posągi są zaminowane, czy to w ochronie przed złodziejami? Zamarliśmy z wrażenia, pytamy skąd pomysł taki przyszedł jej do głowy? Jak to skąd, mama na to, przecież napisane na tych paskudnych skrzynkach "detonacje"! Kiedy zrozumieliśmy, nie mogliśmy opanować śmiechu...



I jeszcze widok z przedostatniej świątyni. Na mojej ręce można zobaczyć to bawełniane buddyjskie błogosławieństwo...



Ostatnia (pod względem kierunku zwiedzania) świątynia jest tą najstarszą. I spina jakby w klamrę tę krótką trasę - w pierwszej był przecież posąg leżącego Buddy, odpoczywającego. W ostatniej Budda też leży, ale jest umierający. Po czym to można poznać? Jedna noga lekko ugięta  w kolanie (z przodu nie zobaczycie), szata pomięta, stopy nierówno złączone...



Wychodzimy cicho, nie chcąc naruszyć intymnego momentu...


Po opuszczeniu terenu Złotej świątyni znów małpy wzięły nas w obroty, a właściwie wyczuły najsłabsze ogniwo i za cel sobie obrały miękkie serducho mamy, która na całym świecie dokarmia wszystkie głodne zwierzęta...



Tym razem dostały cukierki. Wedla. Nie wiem, czy lubią, ale zjadły! Ze smakiem.


Schodzimy w dół, tymczasem wiele biało odzianych kobiet zdąża do świątyni, z lotosami w dłoni. Zbliża się pewnie czas jakichś rytuałów religijnych.



A nam już  burczy w brzuchach, więc prosimy Niro o zawiezienie do jakiejś restauracji. Prowadzi nas nieopodal świątyni. Elegancka, pusta. Z basenem. Zostajemy na curry z ryżem. Pelasiunia (moja pluszowa obieżyświatka) zadowala się kwiatem frangipiani...


niedziela, 6 listopada 2016

Pałac na skale, czyli brunetka na Sri Lance cz. II

Poprzednie wspomnienia z podróży na Sri Lankę zakończyłam tuż przed wdrapaniem się na skałę w Sigirija (czytaj tutaj). Czym jest ta wielka atrakcja turystyczna - monolit, na szczycie którego pewien król urządził sobie luksusowy pałac, tworząc też fortecę, bo spodziewał się zemsty brata... 

Forteca powstała w V w., jednak obecnie zamiast murów i katapult widać pozostałości ogrodów wodnych, basenów do kąpieli z podziemnymi tunelami, jacuzzi, łazienki - słowem spa w pełnym wymiarze!

Monolit wznosi się na wysokość 160 metrów. To książę Kassjapa wybrał to niedostępne miejsce - a miał powody. Zabił swego ojca, króla i zwiał przed karą, którą chciał mu wymierzyć przyrodni brat, prawowity następca tronu. Kassjapa zagarnął bezprawnie tron i okopał się na skale, czekając na zemstę brata prawie 20 lat... Więzienie uczynił sobie luksusowe: bogato zdobiony malowidłami pałac był tak naprawdę jego pałacem rozkoszy, w którym sprowadzane z całego świata piękne kobiety umilały księciu życie. Kiedy wreszcie dosięgła go karma - zginął bowiem na polu walki, w Sigiriji utworzono buddyjski klasztor. W XIV w. został on jednak przez mnichów opuszczony i popadł w zapomnienie. W XIX w. na nowo Sigiriję odkryli Brytyjczycy. Obecnie UNESCO otacza je opieką. Jest to jednak miejsce dla Lankijczyków bardzo ważne, zwiedzaliśmy je np. z wycieczką szkolną - pielgrzymują tu starzy i młodzi, bo to część historii ich wyspy. Pielgrzymują też mnisi buddyjscy, bo był tu jednak klasztor, a więc miejsce święte.

Wejście i zejście z monolitu zajmuje ok. 3 godzin. I jest dość proste - stworzono platformy ze schodami, chociaż tuż przed szczytem są one bardzo wąskie i strome. Tereny pałacowe ciągną się od podnóża monolitu, pierwotnie był tu system fos i murów obronnych, a w fosie - krokodyle. Cały kompleks położony jest w pobliżu jeziora Mineria. Ogromnym wysiłkiem wykuto zbiorniki na wodę i spichlerze na żywność, by można było przetrzymać nawet kilkumiesięczne oblężenie. Jedyną drogę na szczyt stanowiły wąskie schodki wykute w skale. Najpierw jednak pokonuje się ogrody tarasowe by dojść do ogrodów kaskadowych - te są umiejscowione na skale, więc teraz najbardziej męcząca część wspinaczki. Schody są wąskie i strome, na szczęście ruch jednokierunkowy, wleczemy się w kolejce chyba tysięcy ludzi. 


Z każdego poziomu można podziwiać otaczającą skałę - dżunglę. A w niej, z daleka widoczny jakiś pewnie 10-cio lub 12-metrowy posąg Buddy. Normalka na Sri Lance :-)



Mijamy grotę z tzw. freskami niebiańskich dziewic. Z króla Kassjapy był prawdziwy koneser - uwiecznione piękne kobiety (niestety nie wolno było ich fotografować) bardzo przypominały mi cudnej urody apsary rzeźbione na ścianach Angkor Watu w Kambodży. Oto jeden z fresków:


zdj. tourslanka.com

Król miał jeszcze tzw. lustrzany korytarz, który pozwalał mu obserwować freski z innego miejsca pałacu. Cuda-wianki.

Dochodzimy do słynnej bramy Lwa. Między potężnymi łapami (tylko tyle z niej zostało) znajdują się schody, uzupełnione wyżej przez stalowe platformy, nota bene przywiezione przez Brytyjczyków z londyńskiego metra... To już droga na sam szczyt monolitu do najbardziej prywatnych apartamentów króla. Niegdyś wiodła przez paszczę lwa, chyba dla wzbudzenia strachu w poddanych. I od tej bramy wzięła się nazwa miejsca - Sigirija to Lwia skała.


Upał sięga zenitu, bo jest południe. Ufffffffffff. Kolejka sprawia, ze posuwamy się wolno w tym skwarze. Na szczycie ani drzewka. Znikąd ratunku. Nie dziwi więc "posterunek medyczny" na tym poziomie. Mam ochotę zemdleć z upału, ale... jakoś dajemy radę. Widzę mnichów w pomarańczowych szatach, fotografują skałę tabletami. Znak czasu :-)



My podglądamy mnichów, sami zaś stajemy się atrakcją turystyczną wycieczki szkolnej. Swoją drogą zwróćcie uwagę, że uczennice chodzą tu w ślicznych białych mundurkach i (mimo skwaru zawsze) mają na nogach czarne getry. Nauczycielka w fantazyjnym kapeluszu.



Zeszliśmy ze szczytu monolitu wprost na parking, na którym czekał nasz wierny kierowca. Oznajmił nam, że z jakichś powodów musi nas opuścić, natomiast zostawia nam zastępcę, swojego kolegę Niro. Wróciliśmy do hotelu, mama czekała wypoczęta. Utwierdziliśmy ją w słuszności decyzji, że nie poszła z nami, nie dałaby rady zważywszy na upał. Postanowiliśmy i my troszkę odpocząć, by drugą część dnia poświęcić na zwiedzanie Dambulli. Poznaliśmy naszego nowego Anioła Stróża, wydał się równie miły jak poprzedni.


Złota świątynia


W Dambulli znajduje się niesamowity zespół buddyjskich świątyń (dokładnie pięciu) wydrążonych w jaskiniach i bogato zdobionych. Poza tym to miasto jest geograficznym środkiem wyspy.


W świątyniach znajduje się aż 150 rzeź Buddy w różnych pozycjach, a nazwę zawdzięczają królowi Nissankamalli, który w XII w. kazał ozłocić wszystkie statuy. Część z nich do dziś jest pokryta tym kruszcem.


Najpierw trzeba przejść przez ogromną złota statuę Buddy, ale nie jest ona tą właściwą - to XX wieczny posąg czuwający nad wejściem do muzeum - nieciekawego, bo kiczowato współczesnego. Omijamy je starannie.



Z lewej strony wchodzi się na schody. Są długie, zakręcają. Po drodze zaczepiają nas liczni handlarze pamiątek. Potem pojawiają się małpy... Mama karmi je słodyczami. Są zachwycone, same odwijają z papierka. Biedne małpeczki. 


środa, 2 listopada 2016

Mumia

Ponieważ walczę z bólem kolan (zachciało mi się ćwiczyć w celach odchudzających - po przysiadach coś się popsuło), od kilkunastu dni po domu walają się kilometry bandaży elastycznych.

Jedne się suszą (po praniu), kolejne nawaniane są różnymi aromatycznymi ingrediencjami typu końska maść, maść ajurwedyjska przywieziona ze Sri Lanki albo liście świeżej kapusty, miażdżone tłuczkiem do mięsa. Kolejne po prostu zostały zdjęte ze wspomnianych kolan i nie zwinięte porządnie w rulonik, bo kto przy zdrowych zmysłach roluje 5 metrów bandaża kilka razy dziennie?
Ponieważ w ciągu tygodnia mojego "weekendowego męża" nie ma, czuję się dość swobodnie. Tak swobodnie, że nie zdążyłam sprzątnąć tego białego bałaganu przed jego przybyciem. Zatem mój ulubiony mąż wpada do domu, rozgląda się po pokojach, jego uwadze nie umykają najwyraźniej kilometry tasiemek, ciągnące się od sypialni po łazienkę i garderobę, wiszące na kaloryferach, malowniczo skomponowane na fotelach, łóżku itp., bo konspiracyjnym szeptem pyta:
- Mamy gościa? Jakaś mumia przyjechała???



zdj. us.123rf.com

Inna scenka, temat ten sam: do okładów na kolana używam liści kapusty, świeżych, więc cała główka tejże leży w kuchni na honorowym miejscu, by była pod ręką. Mąż robi herbatę i pyta ucieszony:
- Ta kapusta to na surówkę do obiadu?
- Nie, to środek spożywczy specjalnego przeznaczenia medycznego...

poniedziałek, 31 października 2016

Uwielbiam stare nekropolie...

Tytułowe wyznanie może wydawać się komuś trochę dziwaczne, bo miłośnik starych cmentarzy  kojarzy się od razu z satanistą albo nekrofilem! A archeolog? Ten też szuka, kopie i przeszukuje cmentarze, i to bynajmniej nie w podejrzanych albo psychopatycznych celach. Oświadczam więc, by ubiec komentarze, że moje zamiłowanie jest takie bardziej archeologiczne. Im starszy cmentarz, tym ciekawszy! Wystarczy wejść za bramę, by poczuć magię: historii, sacrum, metafizyki...

Zatem uwielbiam nekropolie, począwszy od piramid i megalitów, a skończywszy na np. wrocławskim Cmentarzu Żydowskim. Może w poprzednim wcieleniu mieszkałam w Meksyku, bo oni też mają takie inne podejście do cmentarzy... To się zresztą upowszechnia i u nas: przywołam coraz modniejszy Halloween...

Ja tam od zawsze, od dziecka lubiłam czas listopadowego święta, gdy odwiedzało się groby. Przez prawie całe moje życie (do ośmiu lat wstecz) nie miałam bliskich na cmentarzu, wszyscy kochani i kochający mnie ludzie żyli, cieszyli się dobrym zdrowiem, odwiedzałam więc jeden jedyny grób - mojego pradziadka, który zmarł przed moimi narodzinami. Pochowany jest na cudnym, starym cmentarzu, a mnie fascynowały wtedy (i nadal fascynują) kolorowe światełka, kwiaty i atmosfera tego miejsca. Zawsze rwałam się do zapalania zniczy, za każdym razem przypalając sobie rękawy paltocika. Wizyty na cmentarzu były dla mnie po prostu magiczne, tajemnicze, nastrojowe. Fajne. Cmentarz nigdy nie był miejscem smutnym. Przeciwnie, ciekawa byłam historii ludzi, którzy tu leżeli, czytałam teksty na nagrobkach, słuchałam z ciekawością opowieści, snutych na cmentarzu przez dorosłych.

Odkąd dowiedziałam się, że epitafia w kościołach to też swego rodzaju nagrobki, a o ileż bardziej ciekawe, swoje zainteresowania poszerzyłam o te gotyckie czy barokowe obiekty. Z kolei studia nad starożytnością skierowały moje zainteresowania na jeszcze starsze, liczące kilkanaście wieków, antyczne nekropolie. Od tej pory ze stałą fascynacją planowałam podróże tzw. kluczem archeologicznym - u celu prędzej czy później pojawiała się jakaś tajemnicza, na wpół zapomniana lub zakopana nekropolia...

Etruskie i egipskie

Pamiętam doskonale pierwszą "grobowcową" podróż, którą samodzielnie zaplanowałam: do Toskanii, dawnej ziemii Etrusków, tajemniczego ludu, którego języka wciąż nie rozszyfrowano, a którzy jeszcze przed Rzymianami stworzyli w centralnej części Italii wyrafinowaną cywilizację. Jako pierwsi w Europie budowali wyszukane grobowce. Najbardziej znane, a jest ich tam około 6000, znajdują się w Tarquinii. Kolejne w Cerveterii i wielu innych miejscach. Mają osobliwy kształt - to okrągły, nakryty spiczastym dachem kopiec, do którego wchodzi się wąskimi drzwiami. Wewnątrz same cuda: reliefy, malowidła ścienne.


zdj. www.przewodnik-rzym.com

Pełne malowideł są też grobowce w Dolinie Królów - zatem kolejnym moim celem był Egipt. Piramidy to też grobowce, więc zaliczyłam i tę atrakcję turystyczną.

Jednak w Egipcie największe wrażenie zrobiły na mnie nie starożytne grobowce i piramidy, a cmentarz arabski, liczący kilkaset lat, na którym obecnie mieszka około 3 milionów ludzi. To slumsy, w które nie powinni zapuszczać się turyści, ja też widziałam go tylko z zewnątrz, z okien autokaru, gdyż nad cmentarzem wiedzie estakada. Wśród fikuśnych grobowców, jakby miniaturowych meczetów stoją zaparkowane samochody, suszy się kolorowe pranie, bawią się dzieci...

Wracając do etruskich grobowców  - równie okazałe w kształcie, kopulaste grobowce trackie znalazłam w Bułgarii - np. w Pomorie.



zdj. www.samobulgaria.com

Skalne rezydencje

Do tego rodzaju nekropolii zalicza się grobowce Petry (Jordania), a także liczne likijskie grobowce na terenie tureckiej Riwiery Egejskiej. Szczególnie interesujące są te w Fethiye, niesamowicie położone - najokazalszym jest grobowiec Amyntasa spod którego rozciąga się wręcz spektakularny widok na morze. Bardzo miło tam sobie posiedzieć, posłuchać cykad... Jak w rezydencji z tarasem:


zdj. www.holidaycheck.pl

W czasie jeep-safari w okolicy Fethiye, na likijskim wybrzeżu gdy oddaliliśmy się nieco od morza, widziałam jeszcze inne, bardziej niedostępne skalne "mieszkania" pośmiertne.

Pełno skalnych grobowców jest na pobliskim Cyprze - pod Pafos (z epoki hellenistycznej), np. poniżej coś, co nazwałam mini Petrą:





z kolei to powyższe zdjęcie też zrobione na Cyprze, ale z innego miejsca, nie z Pafos. Podobne do nich grobowce są na Krecie, zwłaszcza w Matali.

Skoro o wyspach mowa: Malta to kolejna zagadka. Samą Maltę nazywa się "wyspą megalitów", bo cała usiana jest budowlami niespotykanymi w Europie. Powstanie tych obiektów, jak również cywilizacja, która je wzniosła do dziś stanowią zagadkę... Potężne budowle są starsze od piramid i Stonehenge! Część z nich jest grobowcami.


zdj.www.2.bp.blogspot.com

Grobowce jak wieżowce

Takie znajdziecie tylko w Syrii, nieopodal Palmiry. Chociaż myślę, że może już ich nie ma... Mieszkańcy Palmiry budowali bardzo oryginalne grobowce wieżowe, które mogły pomieścić setki „mieszkańców” (pod ziemią i na wyższych kondygnacjach). Wieże są unikatowe, jak piramidy: mają 3-4-5 pięter, plan kwadratu lub prostokąta, są wykonane z miejscowego z kamienia, zwężają się schodkowo ku górze. Na niektórych na dachu są… tarasy. Nad wejściem do wieży są zazwyczaj ozdobne reliefy albo inskrypcje. Wewnątrz – nisze grobowe, wyglądające jak segmenty, w których ktoś wyjął szuflady. Pomieszczenie na poziomie gruntu miało zazwyczaj 6-7 m. wysokości! Znajdowały się w nim także schody na wyższe kondygnacje, a stropy każdego piętra pokryte są  kasetonami z ornamentem roślinnym. W niektórych są malowidła, albo posągi czy też popiersia. Zmarli chowani byli we wnękach jak w szufladach, oraz w podziemiach (hipogeum). Niektóre wieże mają 5 pięter i 300 nisz dla zmarłych... Są ich tam dziesiątki... Fascynujące.



Porozrzucane skrzynie

Cmentarzysko kamiennych "skrzyń" widziałam niedaleko Pammukale w Turcji. W starożytności było to uzdrowisko - Hierapolis, do którego przybywała nawet sama Kleopatra. Niesamowity widok przedstawiają sobą te zapomniane przez wszystkich (na szczęście są turyści!) starożytne grobowce...

zdj. www.kolumber.pl


Z cmentarzy nowszych, bliższych współczesności, które zachwyciły mnie, wymienię ten w Nicei. Ma zaledwie 200 lat, ale jest przepięknie położony i ma dzieła sztuki w roli nagrobków...


zdj. davidiacus.files.wordpress.com

Oj, słuchajcie - mnóstwo tego typu miejsc widziałam. Nekropole nigdy mnie nie znudzą, myślę, że najciekawsze jeszcze wciąż przede mną.

Ta krótka retrospektywa poczyniona została okazjonalnie - akurat jesteśmy przecież w "temacie"...

 

środa, 26 października 2016

Mały bagaż

Szykujemy się do kolejnej podróży. Bilety lotnicze zakupione, niestety to tanie linie i ograniczenia bagażowe są. Nie dotarło do mnie wcześniej, że bagaż wielkości 42 cm na 32 cm to właściwie moja torebka, z która śmigam na co dzień po mieście. Zaczęłam więc kombinować, jak zmieścić w nim niezbędne kobiecie akcesoria. I wpadłam na świetny pomysł, którym dzielę się z mężem:

- Słuchaj, na te 5 dni możemy wziąć np. 5 par majtek czy T-shirtów i założyć wszystkie na raz na siebie. To samo możemy zrobić z twoimi skarpetkami. W ten sposób będzie więcej miejsca w walizce i wiesz...

- Genialny pomysł! - przerywa z entuzjazmem mój ulubiony mąż. - Oczywiście swoje lokówki też założysz na siebie? - dopytuje.

Jeśli o mnie chodzi - nie widzę przeszkód. Mogę też od razu ubrać się w maseczkę kosmetyczną, żeby nie zabrali mi tubki w czasie kontroli lotniskowej...


 zdj. depositphotos.com

środa, 19 października 2016

Słonie, szafiry i Sziwa, czyli brunetka na Sri Lance cz. I

Minęło już bardzo dużo czasu od mojej wiosennej podróży na cynamonową wyspę. Chyba nigdy nie zwlekałam tak długo z relacją. Widocznie wspomnienia musiały się ułożyć i... zakurzyć. Sprawdźmy, co jeszcze pamiętam!
Chociaż wyspa wydawała mi się dość mała i "do ogarnięcia" w dwa tygodnie, to nie udało się obejrzeć jej całej, ale i tak nie ma powodu do żalu - zobaczyłam wiele. Sri Lanka, "Łza Indii" jak się ją często nazywa, w czasach kolonizacji brytyjskiej nosiła nazwę Cejlon. Ta owiana legendami wyspa przypraw (cynamonu), herbaty (oczywista oczywistość), słoni (słynny sierociniec) i szafirów (jest tu nadal kopalnia, w której wydobywa się klejnoty ręczną metodą) ciekawiła mnie od dawna. I nie tylko dlatego, że uwielbiam cynamon i szafiry...
Jeszcze nie tak dawno wyspa nie była bezpiecznym turystycznym celem. Walczyły tu dwa narody - Lankijczycy i Tamilowie (Tamilskie Tygrysy). Pierwsi są "większościowymi" buddystami, drudzy - hinduistami, stanowiącymi mniejszość. Oba narody nie rozumieją swoich języków, posługują się odmiennym alfabetem. Wszędzie są napisy dwujęzyczne chociaż Tamilowie zamieszkują raczej północno-wschodnią część i wschód wyspy. Można ten rejon zwiedzać, ja jednak skupiłam się na centralnej i zachodniej części, tej lankijskiej.
Przed podróżą zaopatrzyłam się w miniprzewodnik Beaty Pawlikowskiej "Blondynka na Sri Lance". Dobrze, że miałam już kupiony bilet na samolot, bo po lekturze książki odechciało mi się tam lecieć! Wyspa jawiła mi się jako mało atrakcyjna i owiana smutkiem "mordowanych" krzewów herbacianych i słoni. To kolejny raz gdy lektura B. Pawlikowskiej nastawiła mnie negatywnie  do podróży. Po jej "Poradniku globtrotera" pojechałam na Bali i bałam się wszystkiego: psów, nietoperzy, małp i tęgoryjców.
Ale wróćmy na Sri Lankę. Wyprawę zorganizowałam samodzielnie, bukując pobyty w hotelach w różnych częściach wyspy. Nie miałam wtedy pojęcia, jak się  będziemy przedostawać z jednej miejscowości do kolejnej, ale nad optymistami czuwa Hermes, bóg podróżników no i Ganesza, ten z  trąbą słonia, którego przywiozłam sobie niegdyś z Tajlandii, więc się udało.

Kolombo
Przylecieliśmy do Kolombo, głównego miasta Sri Lanki (ale nie jest jego stolicą, jak się mylnie sądzi), zatrzymując się w miłym hotelu na peryferiach. Wiedziałam, że przylatujemy podczas wielkiego święta zwanego Poya (pełnia Księżyca), obchodzonego co miesiąc, kiedy to mają miejsce wielogodzinne rytuały, procesje. Sklepy, banki, szkoły są zamknięte. Ponieważ wiedziałam, że po przylocie wpadniemy w Poyę, trzeba było zrobić zakupy żywnościowe (choćby wodę). Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy więc w stronę centrum miasta, łapiąc tuk-tuka:
Zanim zorientowaliśmy się co i jak się tu po tej metropolii poruszać (jest chyba mniej więcej wielkości Wrocławia), na jedynej plaży miasta zaczął gęstnieć tłum. Barwnie odziani ludzie przybywali na brzeg morza, szykując się do księżycowych rytuałów. Do wieczora było jednak jeszcze daleko, na ciemności trzeba było poczekać.

Tymczasem nam burczało już porządnie w brzuchach, zaczęliśmy więc oddalać się od plaży w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej restauracji, bo dostępne były tylko przekąski od ulicznych sprzedawców:

Wszystko inne było już z powodu święta zamknięte. Jedynym wyjątkiem okazał się jakiś bar, znaleziony w jakiejś bocznej uliczce, który jako żywo przypominał "Misia". Obskurny wystrój, długie stoły, przy których radośnie posilali się lokalsi. Menu na ścianie tylko w ichnich "robaczkach", pokazywaliśmy więc palcem w garnkach, co ewentualnie chcielibyśmy zjeść.

Lankijczycy jedzą palcami, kucharz także nie używał sztućców nakładając nam jakieś kule ryżowe obtoczone w przyprawach (Budda jeden wiedział, co to). Poprosiliśmy o widelce, które przyniesiono z jakiegoś odległego magazynu. Kucharz osobiście nas obsługiwał, co wiązało się z długą opowieścią w jego języku, co nam poleca i dotykaniem każdej potrawy na naszym talerzu niezbyt czystymi palcami. Dlatego po jego odejściu od stołu mama kategorycznie odmówiła spożycia czegokolwiek. Andrzej jednak odważnie zabrał się do konsumpcji, ja delikatnie ponagryzałam to i owo, bo było piekielnie pikantne, ale pilnie obserwując otoczenie. Ubaw po pachy, a to przyszedł klient kupując na wynos coś w foliowych woreczkach (zupę chyba). Natomiast między lokalsami spożywającymi z ogromną wprawą palcami ryż w jakichś rzadkich sosach chodził facet z cynowym wiadrem, z którego wielką łychą dodawał płynu na talerze gości, wypytując chyba, czy smakuje. Wszyscy jedli palcami z takim smakiem, że ślinka leciała. Ale klimaty! Za "ucztę" zapłaciliśmy jakieś 3 dolary i wrócili do hotelu, by natychmiast się zdezynfekować. Spożywanie takiego menu w takim miejscu w pierwszych godzinach pobytu w tropikach to było mega ryzyko, ale... dezynfekcja zrobiła swoje. Do końca urlopu na Sri Lance nikt z nas nie miał żadnych sensacji żołądkowych. Może to czysty kraj po prostu jest! A może polskie dezynfektory mają moc nie tylko 40, ale 100%... Potem nasze posiłki (czyli tzw. rice and curry) wyglądały już tak:

Szybko nauczyliśmy się posługiwać w Kolombo tuk-tukami, które okazały się szalenie tanim i wygodnym środkiem lokomocji. Trzeba było się jednak spieszyć, bo jeszcze tylko dwa noclegi! Potem mieliśmy przedostać się do centralnej części wyspy. Najpierw chciałam trochę pozwiedzać miasto i przede wszystkim dotrzeć na dworzec kolejowy, by zorientować się w możliwościach dojechania pociągiem do Dambulli, w której zarezerwowałam kolejne parę nocy. Włóczęga po nowocześniejszej części Kolombo, tej z wieżami WTC doprowadziła nas do rozległego i pięknego parku. Usiedliśmy zmęczeni na ławce rozkoszując się cieniem wielkich drzew (upał był dramatyczny). Nagle Andrzej wypatrzył coś na drzewie. Miał aparat z wielkim teleskopem, więc ściągnął obiekty i... okazało się, że w pełnym słońcu, w środku dnia śpi tu kolonia nietoperzy. Były ich dziesiątki. Jasność wcale im nie przeszkadzała...

Zaraz potem przyplątał się do nas mężczyzna twierdzący, że jest tu ogrodnikiem (w parku znaczy) i pokaże nam osobliwości tego miejsca. Chętnie ruszyliśmy za nim. Poznaliśmy np. Ball tree, święte drzewo buddystów. Niezwykłe kwiaty, kuliste owoce:


Przez godzinę z okładem ogrodnik pokazywał i opowiadał, było to bardzo ciekawe, aczkolwiek nie bezinteresowne. Oprócz lekcji botaniki dostaliśmy też lekcję znaną z wielu innych krajów - trzeba zapłacić za coś, co wygląda na życzliwość okazywaną turystom. Nie ma tak! Nic to, było warto dać mu te 5 dolców. Mój fiś na Sri Lance to zdecydowanie drzewa:
albo to:


Następnego dnia udało nam się dotrzeć na dworzec kolejowy w Kolombo. Szukając jakiegokolwiek rozkładu jazdy natknęliśmy się na punkt informacji turystycznej.  I to był niezwykle korzystny zbieg okoliczności. W małym biurze siedziało dwóch starszych panów. Jeden był wolny, więc zaczęliśmy go wypytywać  o możliwości dojazdu do Dambulli. Okazało się, że pan oferuje nam wynajęcie samochodu z kierowcą na cały pobyt w centrum wyspy, w okolicach Kandy, połączone z przejazdem pociągiem na trasie, na której mi bardzo zależało, gdyż jest to ponoć najpiękniejsza na świecie, pokonywana pociągiem z panoramicznymi oknami, wiodąca przez plantacje herbaty - z Kandy do Nuwara Elja.

Kierowca miał być do naszej dyspozycji przez cała dobę, nie płacimy za benzynę, jego noclegi, posiłki - jedynie za obwożenie po atrakcjach. Miałam nieco inny plan podróży, niż standardowo oferowany turystom, ale pan z biura był elastyczny: szczegółowo napisał wszystko w umowie. Za bodaj 9-cio dniową usługę zapłaciliśmy jakieś śmieszne pieniądze zważywszy luksus podróżowania klimatyzowanym autem z tubylcem, pod którego opieką byliśmy. Było to ważne zwłaszcza dla mamy. Tak więc kolejnego dnia opuszczaliśmy Kolombo pociągiem, do Kandy. Tam miał czekać na nas "nasz" kierowca.

Podróż specjalnym pociągiem (bo dla cudzoziemców), I klasą z klimą i filmami wyświetlanymi na małych telewizorkach ciągnęła się nam niemiłosiernie. Mimo że było to tylko trochę ponad 100 kilometrów, to jechaliśmy chyba ze 4 godziny. Później wiedziałam, że poruszanie się po Sri Lance wymaga cierpliwości - dystanse są niedługie, za to długotrwałe :-) Pejzaże za oknem nie należały do ciekawych. Małe stacje, na których wyczekiwał "swojego" pociągu tłum tubylców, wracających z pracy (lub jadących do pracy - nie wiem). Domy z blachy, brzydkie widoki jakichś wiosek. Azja, po prostu. Czekałam na Kandy - perłę Sri Lanki, dawną jej stolicę, nadal centrum kulturalne, historyczne i religijne wyspy. Tu znajduje się Świątynia Zęba...
Na dworcu w Kandy rozbawiła mnie toaleta na peronie - obszerny baraczek ale tylko z jednym "oczkiem", dość czysty jak na azjatyckie standardy, oczywiście tylko dla cudzoziemców... Tak więc oprócz pociągów także toalety są na Sri Lance zarezerwowane dla "białych".
Riko, nasz kierowca zaprowadził nas do samochodu - był to złoty Hyunday, czyściutki i elegancki. Ruszyliśmy do Dambulli, bo tam zarezerwowałam kolejny po Kolombo nocleg. W drodze Riko zaproponował nam zwiedzanie atrakcji - Ogrodu przypraw. To mini ogród botaniczny, w którym przewodnik pokazywał nam różne gatunki egzotycznych drzew i krzewów, m.in.: kakaowca, cynamonowca, drzewo goździkowe, wanilię, pieprz.

Przy każdym okazie prezentował nam (i wcierał w skórę!) naturalne kosmetyki z danego surowca, przygotowane według ajurwedyjskich receptur. Na koniec dostaliśmy masaż szyi, pleców i rąk (tylko ja się zdecydowałam), a w sklepiku ogrodu można było nabyć po bajońskich cenach ajurwedyjskie specyfiki. Czysta komercja. Kupiłam jednak syrop z wanilii. 

Parę kilometrów dalej Riko znów zafundował nam zwiedzanie - zatrzymał samochód w niedużym miasteczku, bodajże Matale czy jakoś tak, w którym znajduje się niezwykle kolorowa hinduistyczna świątynia. Pierwszy wyraźny dowód na eklektyzm religijny Lankijczyków. Największy szok przeżyliśmy w wielkanocną sobotę, bo to wielkie chrześcijańskie święto jest równie wielkim świętem dla... buddystów! Chrystus jest tutaj uważany za boga miłości, Jego posągi przydrożne, podobnie jak Buddy, można zobaczyć w różnych częściach wyspy, ale o tym potem. Oto ta niesamowita hinduistyczna, bajecznie kolorowa świątynia:


Po obejrzeniu świątyni z zewnątrz (szykowano wesele, do środka wejść nie mogliśmy), podążyliśmy do Dambulli. Riko był zaniepokojony, bo znaliśmy dokładny adres apartamentu, ale nawet on nie wiedział, gdzie to jest.
W końcu udało się znaleźć nasze lokum - sporą willę w dżungli (miała być tylko 100 metrów od głównej atrakcji tego miasta - Złotej Świątyni, jednak nie było to dokładnie tak...). Nikt nie wyszedł nam na spotkanie, zaczęliśmy szukać gospodarza, bo dom wydawał się zamieszkały, ale jakby wszyscy wyszli gdzieś na chwilę. W końcu pojawiła się jakaś staruszka, która po "orędziu" Riko zaprowadziła nas do małego pokoiku na piętrze. Właściwie do mieszkanka, bo były tam dwa maciupkie pokoje, ale tylko w sypialni, w której stało podwójne łóżko i nic więcej, była klimatyzacja. Bukując noclegi zwracałam przede wszystkim uwagę na klimatyzację, więc pojawiła się pierwsza moja wątpliwość. Łazienka z kolei okazała się komórką metr na metr, z pewnych względów dość funkcjonalną, bo siedząc na sedesie można było od razu brać prysznic... Nie oczekiwaliśmy luksusów, ale opis apartamentu był bardziej zachęcający, niż rzeczywistość. Miny mieliśmy więc nietęgie. Nadszedł właściciel, który potwierdził, że to jest zarezerwowane przez nas lokum. Riko zachował się jak na opiekuna i Anioła stróża przystało  - zaproponował, że zna w pobliżu fajny hotel w podobnej cenie i może nas tam zawieźć. Odetchnęłam z ulgą, bo nie wyobrażałam sobie spędzić tu 3 czy 4 noce. Po małej awanturze z właścicielem, który kazał nam natychmiast zwolnić rezerwację na booking.com i zagroził obciążeniem mojej karty kredytowej kosztem pierwszej nocy, z ulgą stamtąd odjechaliśmy, ufając Riko. Dzień powoli zmierzał ku swemu końcowi, byliśmy głodni oraz zmęczeni. Czas gdzieś zamieszkać!

Sigirija
Okazało się, że polecany przez Riko hotel jest w pobliskiej Sigiriji - w miasteczku, które podobnie jak Dambulla leżało na mojej trasie zwiedzania. Hotel okazał się kameralnym kompleksem bungalowów, w każdym były 4 apartamenty, z basenem i romantyczną restauracją na wielkim tarasie. Nasz pokój mieścił się na I pietrze, miał dwa balkony i okratowane okna. Hm, po co te kraty?

Cały obiekt położony był w dżungli i ogrodzony - przestrzegano nas, by nie oddalać się po zmierzchu poza solidny mur,bo można natknąć się na dzikie słonie. Wow! Po wypakowaniu walizek z samochodu (na nic więcej nie mieliśmy sił) poszliśmy do restauracji na kolację. Po posiłku (ryż z curry) i piwie wróciły nam dobre humory...

Noc źle przespałam, wydawało mi się, że ktoś, coś usiłuje dostać się do pokoju (drzwi zamknęliśmy na klucz, drugie na zasuwkę), łapie za klamkę, szarpie się z drzwiami. Czy te kraty w oknach mają nas chronić przed złodziejami? - zastanawiałam się, walcząc jednocześnie z klimatyzacją, która wyziębiała pokój do polarnych temperatur, potem z kolei nie można było spać z lepkiej duchoty.

Zagadka krat wyjaśniła się dopiero kolejnego ranka, gdy ogłuszona jakimś hałasem na dachu apartamentu, wyszłam na zewnątrz i ujrzałam... stado czarnolicych małp napadających na nasze "mieszkanie". Patrzyły na mnie tak, że się przelękłam, te oblicza nie wróżyły "dobrej zabawy", o nie! Postanowiliśmy im nie przeszkadzać w rozboju, zastanawiałam się tylko, czy zostawią w spokoju nasze rozwieszone na tylnym balkonie pranie...

Szybko jednak małpy poszły w zapomnienie, bo czekał nas pracowity dzień. Porannie, wcześnie dość wyruszyliśmy do Sigiriji, by wdrapać się na skałę. Mama pojechała z nami, jednak nie planowała zdobycia szczytu z powodu stromego nań podejścia i pory dnia, niesprzyjającej wspinaczce, bo trochę zaspaliśmy. Powinno się iść na Sigiriję tuż po wschodzie, by uniknąć palącego słońca tam, gdzie nie ma się praktycznie gdzie schronić.

Riko zawiózł naszą trojkę pod skałę, obeszliśmy trochę park przed wejściem, fotografując lotosy i jaszczurkę (cudną, piękny wieżowiec zbudowała sobie, popatrzcie):

[caption id="" align="aligncenter" width="466"] lotos, kwiat Buddy[/caption]


Kierowca i Anioł stróż w jednym odwiózł mamę do hotelu, a my z Andrzejem kupiliśmy bilety i ruszyliśmy na wspinaczkę. Z daleka nasz cel prezentował się tak (niestety, światło kiepskie, bo przedpołudniowe):

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Skała - dawny pałac królewski[/caption]

 cdn....