środa, 19 października 2016

Słonie, szafiry i Sziwa, czyli brunetka na Sri Lance cz. I

Minęło już bardzo dużo czasu od mojej wiosennej podróży na cynamonową wyspę. Chyba nigdy nie zwlekałam tak długo z relacją. Widocznie wspomnienia musiały się ułożyć i... zakurzyć. Sprawdźmy, co jeszcze pamiętam!
Chociaż wyspa wydawała mi się dość mała i "do ogarnięcia" w dwa tygodnie, to nie udało się obejrzeć jej całej, ale i tak nie ma powodu do żalu - zobaczyłam wiele. Sri Lanka, "Łza Indii" jak się ją często nazywa, w czasach kolonizacji brytyjskiej nosiła nazwę Cejlon. Ta owiana legendami wyspa przypraw (cynamonu), herbaty (oczywista oczywistość), słoni (słynny sierociniec) i szafirów (jest tu nadal kopalnia, w której wydobywa się klejnoty ręczną metodą) ciekawiła mnie od dawna. I nie tylko dlatego, że uwielbiam cynamon i szafiry...
Jeszcze nie tak dawno wyspa nie była bezpiecznym turystycznym celem. Walczyły tu dwa narody - Lankijczycy i Tamilowie (Tamilskie Tygrysy). Pierwsi są "większościowymi" buddystami, drudzy - hinduistami, stanowiącymi mniejszość. Oba narody nie rozumieją swoich języków, posługują się odmiennym alfabetem. Wszędzie są napisy dwujęzyczne chociaż Tamilowie zamieszkują raczej północno-wschodnią część i wschód wyspy. Można ten rejon zwiedzać, ja jednak skupiłam się na centralnej i zachodniej części, tej lankijskiej.
Przed podróżą zaopatrzyłam się w miniprzewodnik Beaty Pawlikowskiej "Blondynka na Sri Lance". Dobrze, że miałam już kupiony bilet na samolot, bo po lekturze książki odechciało mi się tam lecieć! Wyspa jawiła mi się jako mało atrakcyjna i owiana smutkiem "mordowanych" krzewów herbacianych i słoni. To kolejny raz gdy lektura B. Pawlikowskiej nastawiła mnie negatywnie  do podróży. Po jej "Poradniku globtrotera" pojechałam na Bali i bałam się wszystkiego: psów, nietoperzy, małp i tęgoryjców.
Ale wróćmy na Sri Lankę. Wyprawę zorganizowałam samodzielnie, bukując pobyty w hotelach w różnych częściach wyspy. Nie miałam wtedy pojęcia, jak się  będziemy przedostawać z jednej miejscowości do kolejnej, ale nad optymistami czuwa Hermes, bóg podróżników no i Ganesza, ten z  trąbą słonia, którego przywiozłam sobie niegdyś z Tajlandii, więc się udało.

Kolombo
Przylecieliśmy do Kolombo, głównego miasta Sri Lanki (ale nie jest jego stolicą, jak się mylnie sądzi), zatrzymując się w miłym hotelu na peryferiach. Wiedziałam, że przylatujemy podczas wielkiego święta zwanego Poya (pełnia Księżyca), obchodzonego co miesiąc, kiedy to mają miejsce wielogodzinne rytuały, procesje. Sklepy, banki, szkoły są zamknięte. Ponieważ wiedziałam, że po przylocie wpadniemy w Poyę, trzeba było zrobić zakupy żywnościowe (choćby wodę). Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy więc w stronę centrum miasta, łapiąc tuk-tuka:
Zanim zorientowaliśmy się co i jak się tu po tej metropolii poruszać (jest chyba mniej więcej wielkości Wrocławia), na jedynej plaży miasta zaczął gęstnieć tłum. Barwnie odziani ludzie przybywali na brzeg morza, szykując się do księżycowych rytuałów. Do wieczora było jednak jeszcze daleko, na ciemności trzeba było poczekać.

Tymczasem nam burczało już porządnie w brzuchach, zaczęliśmy więc oddalać się od plaży w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej restauracji, bo dostępne były tylko przekąski od ulicznych sprzedawców:

Wszystko inne było już z powodu święta zamknięte. Jedynym wyjątkiem okazał się jakiś bar, znaleziony w jakiejś bocznej uliczce, który jako żywo przypominał "Misia". Obskurny wystrój, długie stoły, przy których radośnie posilali się lokalsi. Menu na ścianie tylko w ichnich "robaczkach", pokazywaliśmy więc palcem w garnkach, co ewentualnie chcielibyśmy zjeść.

Lankijczycy jedzą palcami, kucharz także nie używał sztućców nakładając nam jakieś kule ryżowe obtoczone w przyprawach (Budda jeden wiedział, co to). Poprosiliśmy o widelce, które przyniesiono z jakiegoś odległego magazynu. Kucharz osobiście nas obsługiwał, co wiązało się z długą opowieścią w jego języku, co nam poleca i dotykaniem każdej potrawy na naszym talerzu niezbyt czystymi palcami. Dlatego po jego odejściu od stołu mama kategorycznie odmówiła spożycia czegokolwiek. Andrzej jednak odważnie zabrał się do konsumpcji, ja delikatnie ponagryzałam to i owo, bo było piekielnie pikantne, ale pilnie obserwując otoczenie. Ubaw po pachy, a to przyszedł klient kupując na wynos coś w foliowych woreczkach (zupę chyba). Natomiast między lokalsami spożywającymi z ogromną wprawą palcami ryż w jakichś rzadkich sosach chodził facet z cynowym wiadrem, z którego wielką łychą dodawał płynu na talerze gości, wypytując chyba, czy smakuje. Wszyscy jedli palcami z takim smakiem, że ślinka leciała. Ale klimaty! Za "ucztę" zapłaciliśmy jakieś 3 dolary i wrócili do hotelu, by natychmiast się zdezynfekować. Spożywanie takiego menu w takim miejscu w pierwszych godzinach pobytu w tropikach to było mega ryzyko, ale... dezynfekcja zrobiła swoje. Do końca urlopu na Sri Lance nikt z nas nie miał żadnych sensacji żołądkowych. Może to czysty kraj po prostu jest! A może polskie dezynfektory mają moc nie tylko 40, ale 100%... Potem nasze posiłki (czyli tzw. rice and curry) wyglądały już tak:

Szybko nauczyliśmy się posługiwać w Kolombo tuk-tukami, które okazały się szalenie tanim i wygodnym środkiem lokomocji. Trzeba było się jednak spieszyć, bo jeszcze tylko dwa noclegi! Potem mieliśmy przedostać się do centralnej części wyspy. Najpierw chciałam trochę pozwiedzać miasto i przede wszystkim dotrzeć na dworzec kolejowy, by zorientować się w możliwościach dojechania pociągiem do Dambulli, w której zarezerwowałam kolejne parę nocy. Włóczęga po nowocześniejszej części Kolombo, tej z wieżami WTC doprowadziła nas do rozległego i pięknego parku. Usiedliśmy zmęczeni na ławce rozkoszując się cieniem wielkich drzew (upał był dramatyczny). Nagle Andrzej wypatrzył coś na drzewie. Miał aparat z wielkim teleskopem, więc ściągnął obiekty i... okazało się, że w pełnym słońcu, w środku dnia śpi tu kolonia nietoperzy. Były ich dziesiątki. Jasność wcale im nie przeszkadzała...

Zaraz potem przyplątał się do nas mężczyzna twierdzący, że jest tu ogrodnikiem (w parku znaczy) i pokaże nam osobliwości tego miejsca. Chętnie ruszyliśmy za nim. Poznaliśmy np. Ball tree, święte drzewo buddystów. Niezwykłe kwiaty, kuliste owoce:


Przez godzinę z okładem ogrodnik pokazywał i opowiadał, było to bardzo ciekawe, aczkolwiek nie bezinteresowne. Oprócz lekcji botaniki dostaliśmy też lekcję znaną z wielu innych krajów - trzeba zapłacić za coś, co wygląda na życzliwość okazywaną turystom. Nie ma tak! Nic to, było warto dać mu te 5 dolców. Mój fiś na Sri Lance to zdecydowanie drzewa:
albo to:


Następnego dnia udało nam się dotrzeć na dworzec kolejowy w Kolombo. Szukając jakiegokolwiek rozkładu jazdy natknęliśmy się na punkt informacji turystycznej.  I to był niezwykle korzystny zbieg okoliczności. W małym biurze siedziało dwóch starszych panów. Jeden był wolny, więc zaczęliśmy go wypytywać  o możliwości dojazdu do Dambulli. Okazało się, że pan oferuje nam wynajęcie samochodu z kierowcą na cały pobyt w centrum wyspy, w okolicach Kandy, połączone z przejazdem pociągiem na trasie, na której mi bardzo zależało, gdyż jest to ponoć najpiękniejsza na świecie, pokonywana pociągiem z panoramicznymi oknami, wiodąca przez plantacje herbaty - z Kandy do Nuwara Elja.

Kierowca miał być do naszej dyspozycji przez cała dobę, nie płacimy za benzynę, jego noclegi, posiłki - jedynie za obwożenie po atrakcjach. Miałam nieco inny plan podróży, niż standardowo oferowany turystom, ale pan z biura był elastyczny: szczegółowo napisał wszystko w umowie. Za bodaj 9-cio dniową usługę zapłaciliśmy jakieś śmieszne pieniądze zważywszy luksus podróżowania klimatyzowanym autem z tubylcem, pod którego opieką byliśmy. Było to ważne zwłaszcza dla mamy. Tak więc kolejnego dnia opuszczaliśmy Kolombo pociągiem, do Kandy. Tam miał czekać na nas "nasz" kierowca.

Podróż specjalnym pociągiem (bo dla cudzoziemców), I klasą z klimą i filmami wyświetlanymi na małych telewizorkach ciągnęła się nam niemiłosiernie. Mimo że było to tylko trochę ponad 100 kilometrów, to jechaliśmy chyba ze 4 godziny. Później wiedziałam, że poruszanie się po Sri Lance wymaga cierpliwości - dystanse są niedługie, za to długotrwałe :-) Pejzaże za oknem nie należały do ciekawych. Małe stacje, na których wyczekiwał "swojego" pociągu tłum tubylców, wracających z pracy (lub jadących do pracy - nie wiem). Domy z blachy, brzydkie widoki jakichś wiosek. Azja, po prostu. Czekałam na Kandy - perłę Sri Lanki, dawną jej stolicę, nadal centrum kulturalne, historyczne i religijne wyspy. Tu znajduje się Świątynia Zęba...
Na dworcu w Kandy rozbawiła mnie toaleta na peronie - obszerny baraczek ale tylko z jednym "oczkiem", dość czysty jak na azjatyckie standardy, oczywiście tylko dla cudzoziemców... Tak więc oprócz pociągów także toalety są na Sri Lance zarezerwowane dla "białych".
Riko, nasz kierowca zaprowadził nas do samochodu - był to złoty Hyunday, czyściutki i elegancki. Ruszyliśmy do Dambulli, bo tam zarezerwowałam kolejny po Kolombo nocleg. W drodze Riko zaproponował nam zwiedzanie atrakcji - Ogrodu przypraw. To mini ogród botaniczny, w którym przewodnik pokazywał nam różne gatunki egzotycznych drzew i krzewów, m.in.: kakaowca, cynamonowca, drzewo goździkowe, wanilię, pieprz.

Przy każdym okazie prezentował nam (i wcierał w skórę!) naturalne kosmetyki z danego surowca, przygotowane według ajurwedyjskich receptur. Na koniec dostaliśmy masaż szyi, pleców i rąk (tylko ja się zdecydowałam), a w sklepiku ogrodu można było nabyć po bajońskich cenach ajurwedyjskie specyfiki. Czysta komercja. Kupiłam jednak syrop z wanilii. 

Parę kilometrów dalej Riko znów zafundował nam zwiedzanie - zatrzymał samochód w niedużym miasteczku, bodajże Matale czy jakoś tak, w którym znajduje się niezwykle kolorowa hinduistyczna świątynia. Pierwszy wyraźny dowód na eklektyzm religijny Lankijczyków. Największy szok przeżyliśmy w wielkanocną sobotę, bo to wielkie chrześcijańskie święto jest równie wielkim świętem dla... buddystów! Chrystus jest tutaj uważany za boga miłości, Jego posągi przydrożne, podobnie jak Buddy, można zobaczyć w różnych częściach wyspy, ale o tym potem. Oto ta niesamowita hinduistyczna, bajecznie kolorowa świątynia:


Po obejrzeniu świątyni z zewnątrz (szykowano wesele, do środka wejść nie mogliśmy), podążyliśmy do Dambulli. Riko był zaniepokojony, bo znaliśmy dokładny adres apartamentu, ale nawet on nie wiedział, gdzie to jest.
W końcu udało się znaleźć nasze lokum - sporą willę w dżungli (miała być tylko 100 metrów od głównej atrakcji tego miasta - Złotej Świątyni, jednak nie było to dokładnie tak...). Nikt nie wyszedł nam na spotkanie, zaczęliśmy szukać gospodarza, bo dom wydawał się zamieszkały, ale jakby wszyscy wyszli gdzieś na chwilę. W końcu pojawiła się jakaś staruszka, która po "orędziu" Riko zaprowadziła nas do małego pokoiku na piętrze. Właściwie do mieszkanka, bo były tam dwa maciupkie pokoje, ale tylko w sypialni, w której stało podwójne łóżko i nic więcej, była klimatyzacja. Bukując noclegi zwracałam przede wszystkim uwagę na klimatyzację, więc pojawiła się pierwsza moja wątpliwość. Łazienka z kolei okazała się komórką metr na metr, z pewnych względów dość funkcjonalną, bo siedząc na sedesie można było od razu brać prysznic... Nie oczekiwaliśmy luksusów, ale opis apartamentu był bardziej zachęcający, niż rzeczywistość. Miny mieliśmy więc nietęgie. Nadszedł właściciel, który potwierdził, że to jest zarezerwowane przez nas lokum. Riko zachował się jak na opiekuna i Anioła stróża przystało  - zaproponował, że zna w pobliżu fajny hotel w podobnej cenie i może nas tam zawieźć. Odetchnęłam z ulgą, bo nie wyobrażałam sobie spędzić tu 3 czy 4 noce. Po małej awanturze z właścicielem, który kazał nam natychmiast zwolnić rezerwację na booking.com i zagroził obciążeniem mojej karty kredytowej kosztem pierwszej nocy, z ulgą stamtąd odjechaliśmy, ufając Riko. Dzień powoli zmierzał ku swemu końcowi, byliśmy głodni oraz zmęczeni. Czas gdzieś zamieszkać!

Sigirija
Okazało się, że polecany przez Riko hotel jest w pobliskiej Sigiriji - w miasteczku, które podobnie jak Dambulla leżało na mojej trasie zwiedzania. Hotel okazał się kameralnym kompleksem bungalowów, w każdym były 4 apartamenty, z basenem i romantyczną restauracją na wielkim tarasie. Nasz pokój mieścił się na I pietrze, miał dwa balkony i okratowane okna. Hm, po co te kraty?

Cały obiekt położony był w dżungli i ogrodzony - przestrzegano nas, by nie oddalać się po zmierzchu poza solidny mur,bo można natknąć się na dzikie słonie. Wow! Po wypakowaniu walizek z samochodu (na nic więcej nie mieliśmy sił) poszliśmy do restauracji na kolację. Po posiłku (ryż z curry) i piwie wróciły nam dobre humory...

Noc źle przespałam, wydawało mi się, że ktoś, coś usiłuje dostać się do pokoju (drzwi zamknęliśmy na klucz, drugie na zasuwkę), łapie za klamkę, szarpie się z drzwiami. Czy te kraty w oknach mają nas chronić przed złodziejami? - zastanawiałam się, walcząc jednocześnie z klimatyzacją, która wyziębiała pokój do polarnych temperatur, potem z kolei nie można było spać z lepkiej duchoty.

Zagadka krat wyjaśniła się dopiero kolejnego ranka, gdy ogłuszona jakimś hałasem na dachu apartamentu, wyszłam na zewnątrz i ujrzałam... stado czarnolicych małp napadających na nasze "mieszkanie". Patrzyły na mnie tak, że się przelękłam, te oblicza nie wróżyły "dobrej zabawy", o nie! Postanowiliśmy im nie przeszkadzać w rozboju, zastanawiałam się tylko, czy zostawią w spokoju nasze rozwieszone na tylnym balkonie pranie...

Szybko jednak małpy poszły w zapomnienie, bo czekał nas pracowity dzień. Porannie, wcześnie dość wyruszyliśmy do Sigiriji, by wdrapać się na skałę. Mama pojechała z nami, jednak nie planowała zdobycia szczytu z powodu stromego nań podejścia i pory dnia, niesprzyjającej wspinaczce, bo trochę zaspaliśmy. Powinno się iść na Sigiriję tuż po wschodzie, by uniknąć palącego słońca tam, gdzie nie ma się praktycznie gdzie schronić.

Riko zawiózł naszą trojkę pod skałę, obeszliśmy trochę park przed wejściem, fotografując lotosy i jaszczurkę (cudną, piękny wieżowiec zbudowała sobie, popatrzcie):

[caption id="" align="aligncenter" width="466"] lotos, kwiat Buddy[/caption]


Kierowca i Anioł stróż w jednym odwiózł mamę do hotelu, a my z Andrzejem kupiliśmy bilety i ruszyliśmy na wspinaczkę. Z daleka nasz cel prezentował się tak (niestety, światło kiepskie, bo przedpołudniowe):

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Skała - dawny pałac królewski[/caption]

 cdn....

 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz