czwartek, 29 września 2016

Koneserka kawy

Pijąc poranną kawę usłyszałam w radiu, że dziś jest Dzień Kawy. No to muszę, bo się uduszę (udławię?), napisać o niej parę słów...


Kawa towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa, może raczej jej aromat. Jest pierwszym zapachem, który pamiętam silnie i który kojarzy mi się z czasami beztroski i bezgranicznej miłości dorosłych wokół mnie. Była ich czwórka: rodzice i dziadkowie. W każdy niedzielny poranek zapach przypalonej kawy budził mnie i od razu wprawiał w dobry nastrój. Wiedziałam, że zaraz pobiegnę do kuchni, gdzie babcia ratowała to, co nie wykipiało z dzbanka. Babcia miała kuchnię węglową i gotowała kawę w emaliowanym naczyniu wprost na rozgrzanej płycie. Zawsze, ale to zawsze ten napar Jej wykipiał! I dzięki temu mam tak mocne, czarowne wspomnienie. Ponoć zapach pozwala na podróże w czasie, ja wiem, że nie ponoć, a na pewno. Gdyby komuś znów gdzieś wykipiała kawa, natychmiast zamieniam się w 3- czy 5-cio letnią dziewczynkę, biegnącą po buziaka.
Odkąd pamiętam, domagałam się pozwolenia na spróbowanie tego napoju. Nikt mi nie zabraniał, ale smak nie był tak ekscytujący jak aromat, więc już w przedszkolu postanowiłam kawy nie pić :-) Wolałam ją wąchać.
Jako nastolatka zaczytywałam się w literaturze fantastyczno-naukowej. W moje ręce wpadła kiedyś książka czy opowiadanie - nie pamiętam ani tytułu, ani autora. Rzecz była o tym, jak kosmici zniewalali Ziemian podrzucając im luksusowe przedmioty, dla zdobycia których ludzie robili wszystko, co chcieli Obcy. Jednym z tych czarodziejskich przedmiotów była... oczywiście kawa, której smak dorównywał aromatowi... Zobaczcie, autor tej powieści science-fiction był najwyraźniej tego samego co ja zdania w kwestii zapachu i smaku kawy....
Próbowałam ten smak podkręcić eksperymentując w kuchni. Pamiętam, że pod koniec szkoły podstawowej serwowałam mojej przyjaciółce Bogusi kawę po mojemu: z cynamonem i dodatkiem kogla-mogla, czyli żółtka utartego z cukrem. Była pyszna, ale to cynamon robił swoją robotę. Do dziś go używam do kawy.
Z czasów szkoły średniej pamiętam moje wizyty w delikatesach, by nawąchać się świeżo mielonej kawy, bo stały tam zawsze wielkie jak srebrne wieże młynki, w których ekspedientki mieliły zakupioną przez klienta kawę w ziarnach. Taki luksus. Teraz tylko w Tchibo.
Studiowałam w trudnych czasach, kawa była mało dostępna, nie pamiętam czy była na kartki czy nie, ale w kawiarniach była zawsze. Z moją przyjaciółką Małgosią chodziłyśmy codziennie po zajęciach do "Pod zielonym krokodylem" - kawiarni w Toruniu przy ul. Szerokiej, by wlać w siebie mocny jak szatan napar w szklance, w której kożuch kawy sięgał jej połowy... Były to czasy, gdy na mocną kawę mówiło się właśnie tak: "szatan"... Po niej mogłyśmy ślęczeć do rana, mozoląc się nad tłumaczeniem z łaciny żywotów Neposa albo z greki - dialogów Platona.
Po studiach rozpoczęłam pierwszą pracę w intelektualnym środowisku, w dziedzinie kultury. Pamiętam pewnego współpracownika o mocno liberalno-konserwatywnych poglądach, który m.in. nie pił kawy z powodów światopoglądowych właśnie. Uważał bowiem, że ta pochodząca z Arabii używka (wszak najlepsza i chyba pierwsza jej odmiana to arabica...) jest narzędziem, za pomocą którego świat arabski chce zniewolić Europę i jej wartości. W geście sprzeciwu i ochrony swojego systemu wartości, kawy nie pił.
Potem nadszedł czas pierwszych moich podróży, m.in. do krajów muzułmańskich. Tam zetknęłam się z kawą podkręconą smakiem kardamonu. Niezła, ale smakowała mi tylko w tamtym klimacie. Kawa po turecku, gotowana w małych kokilkach z dodatkiem cukru - mocna i aromatyczna niczym włoskie espresso też tylko na chwilę zdobyła me serce.

Pięć lat temu, na Bali, spróbowałam słynnej kopi luwak, najdroższej kawy świata, bo jej ziarenka są najpierw przeżute przez uroczego futrzaka - cywetę. Smak nie powalił mnie na kolana, ale tak naprawdę, kto mi zaręczy, że podano mi kopi luwak? Na Bali niczego nie można być pewnym, komercja sięga tam zenitu... sąsiedniej galaktyki.

I tak doszłam do dzisiejszego poranka. Lubię swój kawowy, poranny rytuał, chociaż pijam na odwrót niż Włosi - najpierw filiżankę czarnej (nigdy nie dodaję mleka i wszelkie napoje kawopodobne z różnych amerykańskich sieci, zabielone i posłodzone do obrzydliwości napawają mnie prawdziwym wstrętem), potem wczesnym popołudniem stawiam się do pionu starannie wybraną filiżaneczką espresso, dopasowaną do mojego nastroju. Jestem kolekcjonerką filiżaneczek, przywożę te małe cudeńka z różnych krańców świata. Taki kawowy rytuał.
I nie tęsknie już tak bardzo za smakiem, który dorównywałby aromatowi, może się już poddałam, przyzwyczaiłam, odpuściłam, ale... Są jeszcze chwile, gdy podnosząc do ust filiżankę, czuję zniewalający zapach kawy i nagle pojawia się ta myśl - może teraz, w tej filiżance jest ukryta ta doskonała harmonia? Zastygam więc, a "między ustami a brzegiem pucharu" trzepocze skrzydłami kawowa nadzieja...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz