środa, 28 września 2016

Moje slow life ze ślimakami

Chyba za szybko żyję ostatnio, bo dostałam lekcję spowolnienia od... ślimaków. Była dokładnie taka jak w starym dowcipie: w restauracji od dłuższego czasu siedzi przy stoliku elegancka kobieta. Wreszcie podchodzi kelner i podając jej kartę zachęca: - Polecam pani nasze wyborne ślimaki! - Aaa, tak, wiem, jeden z nich mnie właśnie obsługuje... - odpowiada kobieta.

Wybraliśmy się na krótką wycieczkę rowerową - była niedziela, było ciepło, mieliśmy kilka luźnych godzin. Akurat wystarczających na dystans dwudziestu paru kilometrów w jedną stronę. Pojechaliśmy więc na zachód, poza granice miasta, przypominając sobie, że odkryliśmy tam (zimą!) bardzo dobrą restaurację, w sam raz na niedzielny obiad.

Jedziemy, eksplorujemy mniej uczęszczane przez nas rejony Wrocławia - z północy przedzieramy się ścieżkami rowerowymi na zachód. Mijamy stadion miejski, Maślice. Dużo zieleni, jakieś lasy, odkrywamy nawet przypadkiem urocze kąpielisko nad stawem Królewieckim - ludzi tu mnóstwo, eleganckie miejsca do grillowania, dmuchane pontony i łabądki, namioty, piaszczysta plaża nad wodą. Nie wiedzieliśmy, że w mieście funkcjonuje tak piękne, i ulubione najwyraźniej, miejsce relaksu.

Myślimy jednak o obiedzie, więc po krótkim odpoczynku dalej w drogę, bo czeka nas jeszcze ok. 10 km do pokonania. Wreszcie dojeżdżamy do wsi pod Wrocławiem (litościwie nie wymienię jej nazwy) i parkujemy rowery pod lokalem. W restauracji tłumy. Niedziela wszystko tłumaczy, ponadto poprzednim razem jak tu byliśmy (zimą!), kucharz się popisał, a nasza dobra opinia nie jest odosobniona, lokal najwyraźniej ma renomę.

Z trudem znajdujemy stolik wewnątrz, składamy zamówienie, szybko dostajemy napoje. Po chwili jednak, z powodu arktycznej klimatyzacji przenosimy się do ogrodu, informując kelnerkę, że zmieniliśmy miejsce pobytu. Siadamy po platanami przy dużym drewnianym stole, pod stopami ugina się miękko wypielęgnowana trawa. Słonko, cień, dobry napój w dłoni. Czego chcieć więcej? No, może obiadu, bo już lekko burczy nam w brzuchach.

Leniwie obserwujemy "naszą" kelnerkę roznoszącą dania do innych stolików - my na samym, dalekim końcu ogrodu, ale czekamy cierpliwie, przecież nas widzi. Po 40 minutach zaczynamy się niecierpliwić. Wołamy panią. Mówi, że coś tam w kuchni się opóźnia, ale już kucharz serwuje na talerze, dostaniemy za 5 minut. Mija kolejnych 20, na stole pusto. Ponownie interweniujemy. Znowu jakieś tłumaczenie, proponuje kolejne napoje na przeczekanie. Umawiamy się, że dajemy jej ostatnie 10 minut, bo głupio wyjść, skoro tyle już czekamy, a jakieś niszowe piwo, które degustujemy jest naprawdę wyborne. Po tym czasie bezapelacyjnie wychodzimy. W ostatniej dosłownie minucie dodanego czasu zamówiony obiad pojawia się na naszym stole. To jest po 80 minutach od... pierwszego kontaktu. Rekord! Kelnerka tłumaczy się, że były dwa identyczne zamówienia i to dlatego. Ma nadzieję, że będzie nam mimo to smakować. My jesteśmy trochę rozczarowani.

Dania wyglądają znakomicie - na moim wątróbka z ziarnkami granatu, u Andrzeja indyk z grilla w rukoli. Głodni zjadamy wszystko do ostatniego kęsa (Magda Gessler nie miałaby tu nic do roboty!). Smaczne, pięknie podane, wyrafinowane smaki i kolory. Tylko dlaczego po godzinie dwadzieścia???? Ustalamy, że nie damy nawet złotówki napiwku, trudno.

Wychodzimy, bo zaczyna być późno, a my 25 km do domu mamy (nawet gdybym się spięła, a jak tu się spiąć po sutym obiedzie, to godzina jazdy na bank). Płacąc przy barze nie będziemy czekać kolejnych paru minut na kelnerkę. Ale kelnerka tu jest i ma dla nas niespodziankę... Do rachunku dostajemy butelkę białego, francuskiego wina. Na przeprosiny. No to szybko dajemy się przeprosić!

Nie będę wymieniać nazwy wsi ani restauracji. To była najwyraźniej jednorazowa wpadka, taka lekcja slow life. Jedzenie było przecież pyszne, a butelka gaskońskiego wina udobruchała nas w 100%! Dobrze wiedzieli jak powstrzymać "szeptany marketing" niezadowolonych klientów :-)

zdj. green-spoon.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz