czwartek, 29 października 2020

Bye, bye, Warszawo!

Ostatniej niedzieli, w wyjątkowo słoneczny, złoty od jesiennych liści dzień, opróżniliśmy warszawskie mieszkanie męża i wyprowadziliśmy się ze "stolycy"...

Przez ponad 5-letni zawodowy tutaj pobyt męża, uzbierało mu się trochę klamotów: rower stacjonarny, pięć garniturów, dwa komplety pościeli (myślę o piernatach, nie o poszewkach), sto par skarpet (naprawdę, policzyłam!), telewizor, patelnia do naleśników, 5 kompletów lampek choinkowych do oświetlenia domu (sic!), hantle, gofrownica i... gitara. Nie sądziłam, że zdołamy to wszystko zapakować do Alfy, która choć pięknym samochodem jest, to mało elastycznym pod względem karoserii... W dodatku sedan. Najbardziej obawiałam się roweru stacjonarnego i obmyślałam plan B - wysłanie go kurierem.

Pakowanie auta trwało 12 godzin. To znaczy, zaczęliśmy układać najpierw w bagażniku rzeczy niewidoczne z zewnątrz, by sobie tam pomieszkały bezpiecznie przez noc, a w niedzielne przedpołudnie zapełniać tylną kanapę auta. Wisienką na torcie była gitara. Normalnie tabor cygański!

Czekając na właściciela mieszkania zdążyliśmy jeszcze machnąć mały spacer po Starej Ochocie, żegnając się z miłymi miejscami:

Grójecka
Zaintrygowały nas dziwne dymy w okolicach Pałacu Kultury...

Będzie mi trochę brakować tego poczucia bycia Warszawianką, w takim chociaż minimalnym wymiarze. Bo jakkolwiek mocno bym nie kochała Wrocławia, to Warszawa jest mi baaaardzo miła z tym jej wielkomiejskim blichtrem, co tu kryć...

czwartek, 22 października 2020

Jak zostałam bohaterką komedii kryminalnej...

Miałam umówioną prezentację domu na drugim końcu miasta. Postanowiłam zabrać ze sobą Andrzeja w roli kierowcy, bo chcieliśmy jeszcze potem coś załatwić wspólnie, a nie było sensu kręcić się po mieście w tę i z powrotem. 

Andrzej wziął ze sobą książkę, by się nie nudzić w samochodzie, gdy ja będę pokazywać dom. Ostatnio czyta komedię kryminalną Olgi Rudnickiej pt. "Zbyt piękne". Zaśmiewa się w głos, bo bohaterka, Zuzka, jest kompletnie zwariowaną osóbką z niewyparzonym językiem.

Dojeżdżamy na miejsce, a ponieważ ulica na której stoi dom do sprzedania jest rozkopana, parkujemy auto tam, gdzie polecił nam właściciel domu. Wysiadam, mąż zostaje w samochodzie. Czekam na oglądających. Przyjechali po nas, widzę, że zaparkowali w tym samym miejscu, witamy się. Małżeństwo po 60-tce, przy czym pan ma protezę nogi. Jestem o tym uprzedzona, bo kwestią było, jak daleko trzeba będzie dojść od parkingu na prezentację domu. Idziemy spacerkiem, pan męczy się z nogą, ale daje radę. W domu oglądamy każdy jego zakamarek przez jakieś 1,5 godziny. Właściciel opowiada historię swego życia, historię licznych chorób i rodzinnych konfliktów, zatrzymując nas w salonie na dobre 40 minut, bo opowieść wymaga szlachetnej oprawy. Pokazuje wszystkie pomieszczenia po kolei, z namaszczeniem i tłumaczeniem, karcąc nas, gdy za szybko chcemy otworzyć jakieś drzwi. Nudzę się potwornie.

Po ponad godzinie zwiedzania właściciel proponuje nalewkę własnej produkcji. Pan z protezą się wykręca, że kieruje, ja również korzystam z tego samego wykrętu. Natomiast pani oglądająca - degustuje, a jakże! Kiedy w ramach „serwisu” chcę im zdezynfekować dłonie, okazuje się, że pan oglądający ma, oprócz sztucznej nogi, jeszcze protezę ręki...

Nic to. Siedzą, rozmawiają, a ja mam w myślach męża siedzącego w aucie od 1,5 h.  Chcę ich zostawić już sam na sam z właścicielem. Zmyślam, że mam kolejne spotkanie, ale się reflektują - i wreszcie wszyscy wychodzimy. Przepraszam ich, że muszę się pospieszyć, oni potakują: tak, tak, przecież ma pani spotkanie. Oni idą dużo wolniej, pan z protezą nie jest szybkim piechurem. Uciekam, najpierw żwawym marszem, potem już biegiem. Zbliżam się do auta, widzę, że mąż zatopiony jest w lekturze, nawet nie zauważa mnie gdy podchodzę do drzwi. Wsiadam z rozmachem i mówię zdyszana:

- Jeeedź!!!!

Mąż z krnąbrnym namaszczeniem zdejmuje najpierw okulary do czytania, chowa je do futerału. Wkłada zakładkę do książki (zabrał ze sobą????), odkłada ją delikatnie na tylne siedzenie. Mnie się już też odkłada, żółć, w dodatku niedelikatnie. Poprawia się w siedzeniu, sięga po telefon i już-już ma wystukać sobie nawigację do  miejsca, do którego mieliśmy w następnej kolejności jechać, gdy ja, na skraju wytrzymałości będąc, krzyczę:

- Jedź, zanim mnie ten bez nogi dogoni!

Mąż rusza z piskiem opon. Nareszcie! Po jakichś 20 metrach mówi:

- Wiesz, poczułem się, jakbym dalej czytał tę książkę! Normalnie wskoczyłaś w akcję z tym tekstem o beznogim.

Tak więc zostałam bohaterką komedii kryminalnej. A chodziło mi tylko o to, by się nie wydało, że nie piłam nalewki, chociaż mogłam...

środa, 14 października 2020

Napad kreatywności kulinarnej

Dzień deszczowy i pochmurny, zimno, wietrznie - nic, tylko włączać piekarnik!

Postanowiłam zdziałać dziś w kuchni coś więcej, niż tylko obiad. W lodówce czekały 3 białka po jakimś daniu z samymi żółtkami, więc pomysł mnie naszedł deserowy: kokosanki! Bezy byłyby wprawdzie prostsze, bo problem z kokosankami polegał na tym, że nie miałam... wiórek kokosowych. Ale co to za sztuka zrobić kokosanki, gdy dysponuje się wiórkami, ha? Znalazłam w czeluściach szafki kuchennej mąkę kokosową, godne zastępstwo wiórków, więc już nic nie było w stanie mnie powstrzymać. 

Piana z białek wyszła cud-miód. Mąka kokosowa, dosypana na oko, trochę się za mocno wchłonęła, ale to nic. Czymś ją rozrzedzę, np. musem winogronowym, własnoręcznie preparowanym w zeszłym roku do słoików jako polewa do lodów! Tak to mus zagościł i zagęścił masę kokosowo-białkową. Zrobił się produkt elastyczny w formowaniu, co natychmiast wykorzystałam do ulepienia kilku kulek (cholera, kokosanek wyszłoby mi ze czterdzieści!). 

Jeszcze tylko piknięcie piekarnika, że jest odpowiednia temperatura (180 st.) i kulki wylądowały w piecu. Po ok. 30 minutach wyszło to:

Ładne prawda? I rozpływają się w ustach. Niestety, z sypkości, a więc pylicy można dostać!

poniedziałek, 5 października 2020

KMM (Kobiety Mają Moc): Marianna Orańska i jej mauretański zamek w Kamieńcu Ząbkowickim

Kilka moich wypraw po dolnośląskich zamkach i pałacach jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności kręciło się wokół postaci dwóch niezwykłych kobiet z przeszłości. Na wiosnę zwiedzałam zamek Książ – luksusową rezydencję księżnej Daisy. Latem odwiedziłam pałac Marianny Orańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim – budowlę, która była gigantyczną inwestycją nietuzinkowej kobiety…

Książ jest kojarzony przede wszystkim z tajemnicami II wojny światowej, ale też ze słynną Daisy Hochberg von Pless. Pałac Marianny Orańskiej to z kolei własność księżniczki z dynastii do dziś panującej w Holandii. Te dwa obiekty nie są od siebie bardzo oddalone. Łączą je też postaci dwóch nieprzeciętnych kobiet, które nie urodziły się tutaj, ale tu stworzyły swój świat. 

Żyły w podobnym czasie: Marianna Orańska zmarła, gdy Daisy von Pless miała 10 lat. Ich egzystencje zazębiły się o dekadę... Zaczęłam porównywać ich życiorysy, bo odkryłam podobieństwa, prawie równoległe sytuacje. Już od samych narodzin jakaś niewidzialna nić łączyła te dwie damy. Marianna przyszła na świat i zmarła w maju, Daisy – urodziła się i zmarła w czerwcu. Obie nie były nawet Niemkami, lecz wysoko urodzonymi arystokratkami, które pojawiły się na Dolnym Śląsku wskutek małżeństwa z bogatymi i wpływowymi Prusakami. Marianna Orańska była zubożałą księżniczką z niderlandzkiej dynastii Oranje-Nassau (panującej aż do dzisiaj, od 400 lat), która poślubiła księcia pruskiego Alberta Hohenzollerna. Daisy była również osobą błękitnej krwi, z rodziny Cornwallis-West, zubożałej, ale skoligaconej z królem Edwardem VII i Jerzym V. Gdy poślubiła księcia pszczyńskiego Hansa Heinricha XV Hochberga, została księżną von Pless. Obie kobiety nie akceptowały drygu i atmosfery pruskiego dworu i obie rozwiodły się ze swymi prominentnymi mężami w atmosferze skandalu…

Wizjonerka Marianna

Zacznijmy od Marianny (1810-1883), starszej z nich. Urodziła się w Berlinie z matki Hohenzollernówny i ojca - króla Niderlandów. Kiedy wyszła za mąż za swego bliskiego, krewnego - ciotecznego brata Albrechta Pruskiego, nie była w nim zakochana. Małżeństwo formalnie trwało 19 lat i jego owocem była piątka dzieci. Albrecht zdradzał żonę na prawo i lewo. Marianna górowała nad nim inteligencją, obyciem, klasą. Po 15 latach małżeństwa porzuciła męża i zamieszkała w Holandii, gdzie żyła w nieformalnym związku ze swoim masztalerzem, prywatnie osobistym sekretarzem i przyjacielem. Skandal ten sprawił, że dwory w Berlinie i Hadze się zatrzęsły, a gdy Marianna wreszcie wystąpiła o rozwód, ukarano ją infamią, ponieważ spodziewała się dziecka swego partnera. Zabroniono jej przyjazdu na konfirmację jednej córki i pogrzeb drugiej, oraz ślub syna. Zakazano jej też przebywania na terenie Prus przez dłużej niż jeden dzień. To komplikowało sytuację, ponieważ Marianna budowała wtedy pałac w Kamieńcu Ząbkowickim. Aby móc doglądać swoich śląskich włości, księżna zakupiła majątek Weißwasser (dziś Bílá Voda) na Śląsku austriackim, zaledwie kilkanaście kilometrów od Kamieńca. Nigdy nie wyszła za mąż za swego partnera (nawet, gdy owdowiał, bo też był żonaty). Byli razem do śmierci, ale postanowienie Marianny, że sama będzie wychowywała nieślubne dziecko, na owe czasy było odważną decyzją. (Albrecht natomiast miał romans z córką pruskiego ministra wojny Rozalią von Strauch, z którą się ożenił. Facetom wolno było? Wolno). Marianna po rozwodzie podróżowała po Europie i kupowała majątki. We Włoszech urodziła nieślubnego syna, Johannesa Willema. 



Jej pałac w Kamieńcu Ząbkowickim
to jedna z najpiękniejszych budowli neogotyckich w Europie Środkowej. Zdewastowany w 1945 roku pozostaje w ruinie, chociaż obecnie coś drgnęło - trwają prace nad jego restauracją. 


Nie był jednak jedynym przedsięwzięciem Marianny, gdyż ta niesamowicie bogata i nietuzinkowa kobieta prowadziła bardzo intensywną działalność, 
można powiedzieć - biznesową.
Miała rozległy majątek ziemski, o który dbała, finansując budowę dróg i mostów, zatrudniając okolicznych mieszkańców, stawiając nowe budynki mieszkalne i remontując stare. Księżna znana była z działalności dobroczynnej – fundowała i łożyła na utrzymanie szpitali, ochronek dla dzieci i szkół, prowadziła fundusz dla wdów. Sprawowała też patronat nad artystami, ludźmi pióra i duchownymi. Niemal do ostatnich dni swego życia pozostawała zaangażowana w sprawy swoich poddanych. Sława i znaczenie Marianny wykraczały daleko poza granice Ziemi Kłodzkiej. Do dziś pełno jest tu jej śladów: w nazwach (Mariańskie Skały, Łaźnie, Biała Marianna i wiele podobnych), pomnikach, obiektach.

Osamotniona piękność - Daisy

Daisy uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki. Adorowana i uwielbiana, interesowała się modą, potrafiła korzystać z życia. Jej życie, pełne ekscytujących wydarzeń, toczyło się w dwóch rezydencjach: dolnośląskim Zamku Książ i górnośląskim pałacu w Pszczynie... 

cdn.