środa, 22 grudnia 2021

Odszedł 20 lat temu. Obywatel GC!

Grzegorz Ciechowski - artysta, z którym splotło się na moment moje życie... I to w tym najbardziej znaczącym okresie - studiów. Wspominam te czasy, bo dziś dokładnie 20-ta rocznica Jego śmierci. Miał zaledwie 44 lata. Pamiętacie słowa wieszcza? Hm.

Zaczynał grać i tworzyć w Toruniu, a pierwszy koncert jako zespół Republika zagrali w 1981 roku. W tym samym, w którym ja właśnie zaczęłam studiować filologię klasyczną w Toruniu, na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Grzegorz ukończył filologię polską. Oba kierunki miały zajęcia w Collegium Majus. Oczywiście, nie widywałam go na korytarzach uczelni, bo ja byłam przecież nieopierzonym pierwszakiem, a na dodatek sytuacja na uczelni mocno się skomplikowała. Najpierw (już w listopadzie) wybuchły strajki studenckie, potem nastał stan wojenny. Ciekawe to były czasy!

Wróciliśmy do zajęć na uczelni w 1982 r., jakoś w lutym, i powoli odżywało życie studenckie, mimo trwającej wciąż godziny policyjnej. Nie pamiętam dokładnie kiedy usłyszałam piosenkę "Kombinat", która brzmiała dla nas, młodych bardzo antysystemowo i buńczucznie. Każda kolejna piosenka Republiki niosła przesłanie. Biało-czarna okładka pierwszej płyty, wizerunek zespołu, również czarno-biały sprawiał, że najwięksi fani chodzili po Toruniu ubrani tak właśnie: w białe trampki i czarny strój. Jeśli myślicie, że na początku lat 80-tych zdobycie białych trampek nie było żadnym wyczynem, to się grubo mylicie...

Republikanie dawali koncerty - najpierw w Collegium Maximum, potem w klubie studenckim na toruńskich Bielanach, który przez cały czas moich studiów zmieniał nazwę. Albo nazywał się "Odnowa", albo "Od nowa". Wspaniały jest polski język, pozwala na takie niuanse, omijające wojenną i PRL-owską cenzurę. W 2021 znów nazywa się Od nowa... Nomen omen?

Ponieważ na ostatnim roku studiów byłam stałą bywalczynią tego klubu, a Republika tam miewała czasem próby, czy też członkowie zespołu wpadali tam po prostu - ktoś poznał mnie z perkusistą zespołu. Wycyganiłam od niego autograf Ciechowskiego, który był moim idolem. Z blond grzywą gęstych włosów, z tym lekko sepleniącym wokalem przykuwał moją uwagę, głównie tekstami, oraz muzyką. "Śmierć w bikini", "Biała flaga", "Telefony", "Sexy Doll", "Halucynacje", "Arktyka", - Bosz, słuchałam tego na okrągło!

Potem Grzegorz zniknął z Torunia (podobnie jak jam, wróciłam do Wrocławia), przeniósł się do Warszawy, wiązała się z tym sercowa historia. Nowa żona (druga) podzieliła zespół jak niegdyś Yoko Ono Beatlesów. 

Kariera Ciechowskiego nadal się jednak rozwijała. Komponował, wydawał płyty jako Obywatel GC. Wspaniałe przeboje, m.in.  "Tak!Tak!", "Nie pytaj o Polskę". Nie wiem dlaczego, ale ten ostatni utwór do dziś wyciska mi łzy z oczu. Zastanawia mnie, dlaczego w słuchanych przeze mnie stacjach radiowych nigdy nie grają utworów ani Republiki ani Obywatela GC? Dzisiaj się wszyscy obudzili, bo rocznica śmierci okrągła...

Same rocznice!

W tym roku obchodziłam też 35. rocznicę ukończenia studiów w Toruniu. Była okazja do małego zjazdu rocznicowego. Kiedy usłyszałyśmy o muralu z Ciechowskim, oczywiście musiałyśmy się pod nim sfotografować. Znajduje się na Bielanach, w pobliżu Rektoratu Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, na budynku mieszkalnym.

I tak historia zatoczyła koło. 40 lat od rozpoczęcia studiów minęło dla mnie w tym roku, tyle samo od pierwszego koncertu Republiki, 35 lat od ukończenia moich studiów i 20 od śmierci lidera zespołu. Utalentowanego Artysty, o którym chyba troszkę zapomniano...


niedziela, 5 grudnia 2021

Tajin z kurczaka w daktylach i płatkach róż, czyli ekspresowa wycieczka do Maroka!

Podróż była krótka: dziś przed południem wybraliśmy się na pchli targ, który jest zawsze w niedzielę, nieopodal naszego domu. Uwielbiam te klimaty! Nic konkretnego nie mieliśmy na myśli, jednak krążąc tu i tam natknęłam się na górną część naczynia, które widziałam w Maroku. "Kominkowa" pokrywa tajin, bez dolnej części, w dodatku szklana (co dziwne). Mimo to interesująca, w dodatku za 20 złotych!

Pomyślałam sobie, że na ten brakujący dół coś na pewno w domu dopasuję i będę miała naczynie, które dawno chciałam mieć, a z Maroka swego czasu nie przywiozłam, bo było za duże. Tak wyglądały oryginały sfotografowane podczas podróży w 2010 r.:

Jadłam tam wówczas potrawę dość dla mnie dziwaczną: gołębia w migdałach i rodzynkach, z kiszoną cytryną (chyba?). Było smaczne i baaaaaaaaaaardzo aromatyczne.

No właśnie, naczynie to nie wszystko, bardzo ważny jest aromat, czyli właściwe przyprawy. Na wspomnianym pchlim targu zawsze są przynajmniej dwa stoiska z przyprawami. Zapytałam o specjalną do tajin i kupiłam dwie różne. Jedna nazywa się Ras el hanout, druga "marokańską do kurczaka". Jeszcze tylko szybkie zakupy suszonych owoców na święta, na sprawdzonym od lat stoisku. Na nim Andrzej wypatrzył swoje ulubione daktyle, które jeszcze będą dzisiaj w akcji :-)

Kiedy przyniosłam zdobycz do domu, okazało się, że pasuje m.in. na moją ceramiczną patelnię. Szybko przejrzałam przepisy w necie, nie byłam pewna, czy mam tajin wkładać do piekarnika czy na płycie przygotowywać. Sposoby są jednak różne, a że w planach na obiad był dziś kurczak (a raczej jego nogi) pieczone, szybko zdecydowałam, że zrobię je w tajin., w wersji na płycie, na patelni. Andrzej się przeraził. Nic nie przeraża bardziej mojego męża, niż moje pomysły. Na ogół jest odważny jak stado lwic, jednak w sytuacjach, gdy musi się zmierzyć z moimi pomysłami, wymięka totalnie! Straszyłam go zmiennymi wersjami potrawy, a to w warzywach, albo z rodzynkami. Ostatecznie i tak zrobiłam jeszcze co innego. Oto przepis na danie po mojemu: zeszkliłam cebulę na oleju i wrzuciłam na to nogi natarte przyprawą Ras el hanout, która w składzie ma m.in. cynamon. Widziałam ją 11 lat temu na marokańskim targu. Swoją drogą, popatrzcie jak misternie te przyprawy były prezentowane:


Kiedy nogi się trochę podsmażyły z obu stron, dolałam szklankę bulionu i przykryłam zakupionym kominkiem:

Zapach Ras el hanout jest obłędnie pyszny. Po chwili dorzuciłam do tajin Andrzejkowych daktyli, pokrojonych w paseczki (dobre 7 sztuk) i dwie łyżki płatków róży w cukrze, własnej produkcji, bo miałam wcześniej otwarty słoiczek. (Dwa dni temu robiłam ciasteczka z takim nadzieniem.)
W sumie to nie wiem, ile trzymałam kurczaka na ogniu, godzinę na pewno. W ferworze walki nie patrzyłam na zegarek. Ale teraz już wiem, że daktyle i płatki mogłam dodać dużo później. Sos się zrobił mocno skarmelizowany, słodki. Był dobry, ale pewnie miałby lepszy kolor, gdybym dorzuciła te dwa kluczowe składniki pod koniec gotowania. Wszystko się piekło, egzotycznie i słodko pachniało w całym domu. Od czasu do czasu dolewałam do tajin resztek bulionu, później wody, gdy sos za mocno się zredukował.
Podałam tajin z ryżem jaśminowym udekorowanym kapką szafranu (nie przepadam za kuskusem) i surówką z pora. Andrzejek zaserwował wino malborough z Nowej Zelandii, zrobiło się genialnie musujące na języku, chyba przez Ras el hanout...


I co, zabrałam Was w ekspresową podróż do Maroka? Bez paszportu covidowego, bez kłopotu...



czwartek, 2 grudnia 2021

Miseczki pożądania

Od miesiąca uczestniczę w zajęciach Akademii Sztuki Trzeciego Wieku. Sekcja rzeźby/ceramiki (brzmi cholernie dumnie!). Niezła frajda!

Jako że lepienie nie było mi nigdy obce, co mogą poświadczyć liczni znajomi obdarowywani aniołami różnej maści, postanowiłam przejść na wyższy poziom rękodzieła. W trwalszym materiale, jakim jest wypalona glina, a nie masa solna czy taka suszona powietrzem. Koleżanka mnie wciągnęła, młodsza, która już 5 lat chodzi na te zajęcia i cudne rzeczy robi. 

W mojej grupie są same seniorki, starsze ode mnie, bardziej doświadczone. Piękne rzeczy lepią. Prowadząca zajęcia artystka, pani Kasia, na pierwszej lekcji zachęcała mnie do lepienia miseczek różnej wielkości. Nuda. Coś tam jednak spróbowałam ulepić, by nie pokazywać od razu swojej krnąbrności. Takie dwie śmieszne miseczki ulepiłam, na zdjęciu poniżej pozostawione do wysuszenia:

Suszyły się tydzień, potem poszły do pieca. Gdy przyszłam na kolejne zajęcia, rozglądam się za miseczkami po pierwszym wypale. Nie ma! Pani Kasia pomaga mi zlokalizować miseczki, bo pamięta, że je z pieca wyjmowała. Znalazły się, u koleżanki, która każe mówić na siebie Zytka. Dobrze, że się podpisałam, ale Zytka i tak dość niechętnie mi je oddawała, nieprzekonana wyraźnym Bea na spodzie... Zajęłam się innymi przedmiotami, zostawiłam miseczki do dalszej obróbki na sali zajęć. Kiedy przyszedł czas ich szkliwienia, znowu szukam, znowu są u Zytki, która miała zamiar je przeszlifować przed koloryzacją... Znów je wydarłam, chociaż to o te większą Zytce chodziło. Potem je poszkliwiłam i znów poszły do pieca. 

Przychodzę wczoraj na zajęcia, spóźniona mocno, bo coś mnie zatrzymało. Szukam obiektów po szkliwieniu, bo ciekawa jestem, jak mi to wyszło. Nie ma! Pani Kasia znów mówi, że jest pewna, że wyjmowała je z pieca, trzeba szukać po paniach. Od razu podeszłyśmy obie do Zytki. Zytka ma już pięknie zapakowany pakuneczek, na wierzchu jej miseczka, pod spodem coś owinięte w czerwoną folię. Moje obie miseczki! No nie, trzeci raz! Mrucząc coś nieartykułowanego pod nosem oddaje mi moje arcydzieła. Miseczki pożądania normalnie! Oto one w całej okazałości:

Prawda, że fajnie wyszły? Dobrze, że mimo spóźnienia, dotarłam jednak na zajęcia, bo Zytka poniosłaby moje miseczki do domu i tyle bym je widziała!


A to filmik, który udało mi się z miseczkami zrobić...








wtorek, 26 października 2021

Świata nazywanie...

Mam taką manię: lubię nadawać imiona swoim samochodom, oraz domom.

Okazuje się, w kwestii samochodowych imion, że wg różnych badań jestem albo w połowie normalna, albo tylko w 1/5. Otóż, wg badań Brytyjczyków, ponad 50% posiadaczy samochodu nadaje mu imiona. Z kolei w wyniku badania TNS OBOP wykonanego na zlecenie firmy Shell w 2011 r. stwierdzono, że Polacy przywiązują większą wagę do sprawności technicznej samochodu, niż do własnego zdrowia! W dodatku 83% Polaków biorących udział w w/w ankiecie (w sumie było to 500 osób) uważało, że samochody mają duszę i osobowość. Z tych samych badań wynikło, że 22% kierowców nadaje imiona swoim autom. Czyżby Brytyjczycy byli dwukrotnie mocniej związani ze swoimi pojazdami? :-)

Jeśli chodzi o imiona moich aut, to były już: Pikuś (nasz małżeński pierwszy maluch, czyli fiat 126 p), Fordzisław I Burgundzki (Ford Sierra w kolorze jak w/w, który dostałam w spadku po Andrzejku i był tylko mój), Mordeczka (Mazda 626 w amerykańskiej wersji Cronos - też moja), Fordzisław II Wspaniały (Ford Mondeo w kolorze starego złota, mój, a jakże!), Kiła (Kia clarus - auto Andrzejka, które zyskało takie imię dzięki głuchocie naszego sąsiada, który nie zrozumiał nazwy oryginalnej), i wreszcie moja najukochańsza i najpiękniejsza na świecie Bella (czyli Alfa Romeo 159):


Nota bene, Bella jest ze mną od 2010 roku! Wierność to u mnie niesłychana! Został też już nazwany najnowszy samochód Andrzejka, ochrzczony przeze mnie Oktawianem (Skoda Oktavia).

Co do nadawania nazw domom w Polsce... Jeśli są to obiekty nastawione na turystów - to oczywiście nazwa własna dopełnia adres takiego pensjonatu, agroturystyki, kwatery noclegowej itp. Natomiast domy "zwyczajne", mieszkalne, rzadko mają u nas swoje indywidualne nazwy. Mnie zainspirowała Andaluzja, gdzie prawie na każdej willi jest pięknie wyeksponowana nazwa, wykonana z ozdobnych azulejos. Zatem jako jedną z pierwszych pamiątek z podróży do Hiszpanii przywieźliśmy dwie cyferki z numerem domu. Po kilku latach, gdy odnawialiśmy z sąsiadami elewację, wpadłam na pomysł zawieszenia tabliczki z nazwą na ścianie domu. Tym bardziej, że przy wejściu do budynku znajduje się intrygujący wykusz, w którym niegdyś, gdy kupowaliśmy nasz apartament, stała głowa kobiecego posągu, zaginiona w trakcie prac remontowych. Ponieważ miałam ceramiczną figurkę kota, pomyślałam, że wykusz będzie w sam raz dla niej. Figurka w naturalny sposób stworzyła nazwę domu. Teraz więc nasze gniazdko w willi, która jest o rok starsza od mojej Mamy, nazwaliśmy z włoska willą 

pod Białym Kotem :-) Tabliczkę robiła na zamówienie artystka-ceramik.

A nasza ostatnia miłość, czyli letnia rezydencja nad jeziorem, też ma już swoją nazwę i nawet wykonaną na zamówienie przez koleżankę-artystkę ceramiczną tabliczkę! Na razie wprawdzie wizytówka cierpliwie czeka na umieszczenie jej na ścianie domu, ale już cieszy oczy, we wnętrzach:


Myślę, że będzie pasować do domu, który w całej okazałości najlepiej widać na poniższej akwareli:





wtorek, 28 września 2021

Lampa jak nowa, czyli DIY!

Mam ostatnio wielką frajdę z przeróbek wszelakich, dokonywanych własnoręcznie. Z angielska nazywa się to w skrócie DIY, czyli zrób to sam.

Kiedy nabyliśmy nasz dom letniskowy, nota bene z pełnym wyposażeniem, meblami itp, odkryłam w sobie pasję do DIY. Nie chciałam wyrzucać mebli, sprzętów, wolałam dać im drugie życie. I tak odkrywałam po trochu egzemplarze łatwo poddające się przeróbce. W naszej sypialni znajdowały się przynajmniej dwie rzeczy do genialnej przeróbki. Widać je na zdjęciu poniżej - na pierwszym planie retro lampa stojąca i oszpecona naklejkami komódka:

Najszybciej zabrałam się za szafkę. Bidulka przeszła proces malowania:


 A potem nowego oklejania i wygląda obecnie tak:

Natomiast lampa musiała poczekać dobre kilka miesięcy na nowy image. Najpierw zmieniłam jej kolor na prowansalski biały i przez długi czas to mi wystarczało. Abażur po prostu zdjęłam i ukryłam głęboko, a z dużej żarówki zrobiłam anioła. Okropnie denerwował on moją mamę, a mnie podobał się efekt, w sumie anioł trwał na posterunku od grudnia do wiosny. Potem przyszedł jego kres.


Najwięcej zachodu miałam z abażurem. Musiałam go przemalować, odpruć frędzle, doszyć nowe ozdoby, nakleić dżety itd. Rezultat widoczny jest poniżej. I co, i co?



Zaczarowane jabłuszko

Dziś dzień jabłka ponoć. No to uzbierałam troszkę informacji o tym naprawdę magicznym, jednocześnie tak swojskim, owocu!

Jabłko w "Słowniku symboli" W. Kopalińskiego to symbol wieczności, Ziemi, zdrowia, wiecznej młodości, nieśmiertelności, jesieni, mądrości, miłości, pokus cielesnych, grzechu, śmierci itd. Owoc ten posiada tysiącletnią  tradycję pisaną! Ten biblijny - z raju, rosnący na Drzewie Wiadomości. (Swoją droga trwa mały spór, czy Biblia mówi o jabłku, czy może jednak o owocu granatu). Jabłko niezgody, bo stało się przyczyną wojny trojańskiej. Złote jabłka Hesperyd. Deser Rzymian, ucztujących "od jajka do jabłka". Insygnium królów - symbol władzy. Usypiające jabłko z bajki o Śpiącej Królewnie. Jabłko Newtona, który dokonał za jego pomocą wiekopomnego odkrycia grawitacji. Jabłko Wilhelma Tella. Można tak jeszcze długo wymieniać. A przecież nie ma bardziej polskiego, swojskiego owocu, prawda?

Król diet

Jabłko to bomba witaminowa i król diet. Czy wiecie, że istnieje ponad 10 tys. odmian jabłoni, różniących się smakiem, aromatem, słodyczą, konsystencją, kształtem, barwą i rodzajem miąższu? Wszystkie jabłka zawierają cukier, białka, witaminy C, B1, B2, PP, prowitaminę A, kwas pantotenowy i kwasy organiczne (głównie jabłkowy i cytrynowy). Dzięki nim pobudzają pracę przewodu pokarmowego zwiększając wydzielanie soków trawiennych. Garbniki zawarte w jabłkach dezynfekują przewód pokarmowy, regulują trawienie i zapobiegają nadmiernej fermentacji w jelitach. Pektyny rozpuszczają cholesterol i odgrywają istotną rolę w zapobieganiu i leczeniu miażdżycy. Ponadto jabłka dostarczają organizmowi soli wapnia, fosforu, potasu, magnezu oraz niewielkich ilości żelaza. Spożywa się je na surowo, suszone oraz w postaci soku, dżemów i kompotów. Dodaje się je do ciast, puddingów, naleśników, omletów, tart, sałatek, lodów i galaretek, smaży w cieście, piecze i gotuje. Pieczone jabłka mogą wchodzić w skład lekkostrawnych diet i wykorzystywane są przy leczeniu chorób przewodu pokarmowego. Znajdują zastosowanie w żywieniu osób chorych na reumatyzm, artretyzm i cukrzycę.

Wystarczą 2 dziennie!

Często się mówi, że spożywanie dwóch jabłek dziennie pozwala zachować zdrowie. I jest w tym bardzo dużo racji. Jabłka to kopalnia witamin, błonnika i innych substancji odżywczych wzmacniających układ odpornościowy. Są skarbnicą węglowodanów prostych, które bardzo szybko przenikają do krwi i stanowią zastrzyk energii dla zmęczonego ustroju. W owocach tych występuje unikalna kombinacja witamin C i P oraz magnezu, które uelastyczniają oraz uszczelniają naczynia krwionośne, zapobiegając miażdżycy. Zawartość witaminy C w poszczególnych odmianach jabłek jest jednak różna. Najwięcej mają jej antonówki, najmniej - odmiana landsberska i starking. Żelazo i potas mają właściwości odkwaszające. Dlatego owoce te są szczególnie polecane osobom spożywającym duże ilości produktów mięsnych i zbożowych. Poza tym gryzienie twardego jabłka wzmacnia dziąsła. Jednak wbrew obiegowej opinii zjedzenie tego owocu przed snem nie zwalnia z obowiązku umycia zębów, ponieważ zawarte w nim cukry są pożywką dla żyjących w jamie ustnej mikroorganizmów i przyczyniają się do rozwoju próchnicy. Najwięcej błonnika zawiera skórka i gniazda nasienne. Nierozpuszczalne frakcje błonnika po spożyciu wiążą wodę, pęcznieją w żołądku i dzięki temu zmniejszają uczucie głodu. Błonnik natomiast działa na organizm wielokierunkowo; Wymiata resztki pokarmowe i szkodliwe produkty przemiany materii, zapobiegając ich zaleganiu i fermentacji w jelitach. Działa oczyszczająco, ponieważ wiąże metale ciężkie, wolne rodniki i toksyny, a następnie usuwa je z organizmu. Posiada także zdolność wiązania złego cholesterolu i w ten sposób obniża jego poziom w organizmie. Niepodważalną zaletą jabłek jest ich mała kaloryczność. To owoce zdecydowanie niskoenergetyczne. Średnie jabłko - o wadze 100g - dostarcza zaledwie ok. 52 kcal.

Szarlotka i nie tylko...

Autorami najbardziej oryginalnych dań z jabłek są podobno Anglicy. czyżby? Dodają je nawet do masła i serów. W Polsce jabłko traktowane jest albo jako samodzielny owoc deserowy, lub też dodatek do ciast, dżemów, kompotów i sałatek. Niech mi ktoś powie, że polska szarlotka nie jest wybitna? A ryż zapiekany z jabłkami? Placuszki z jabłkami? Pieczone jabłko (w piekarniku? Kompot z jabłek to też klasyka swego gatunku... Z mniej deserowych dań - uwielbiam wątróbkę smażoną z jabłkiem. Moja babcia robiła genialną surówkę z czerwonej kapusty z jabłkiem i fasolką. Latem w moim domu jada się jabłczankę - zupę z jabłek z dodatkiem ziemniaków puree. No, kto podrzuci jeszcze jakiś przepis?

Na całą zimę

Zerwane z drzewa dojrzałe owoce można przechowywać w chłodnym pomieszczeniu, ogonkami do dołu. W takich warunkach jabłka wytrzymają nawet kilka miesięcy. W lodówce nie powinno się ich trzymać  dłużej niż dwa tygodnie, ponieważ oddychając przez skórkę, wysychają i tracą kruchość. 

Dzień Jabłka ma nam chyba przypomnieć o najbardziej swojskim, polskim owocu, który może usunąć w cień cytrusy i inne egzotyczne przysmaki. I który, jak żaden inny, jest szafarzem zdrowia!


 

niedziela, 8 sierpnia 2021

Potop szwedzki na moim blogu??? Szykuje się Nobloblog!

Piszę sobie tego bloga od 9 lat. Wcześniej był na innej platformie blogowej, sprzężonej z Onetem, więc bywało, że gdy jakiś mój post zaciekawił redakcję, lądował na pierwszej stronie Onetu i miałam wtedy wejścia w ciągu jednego dnia liczone w tysiącach. 

Te czasy się dawno temu bezpowrotnie skończyły, blog zmienił z konieczności platformę (tamta została zamknięta) i stał się bardzo fajnym (moim zdaniem), niszowym blogiem, na który nikt nie zagląda, i którego nikt nie czyta. Nie czyta, ponieważ jestem blogerką w wieku dinozauralnym, naprawdę nie znam się na manipulowaniu googlem tak, by moje posty wciskał wszystkim i wszędzie. Jeśli wpadnę na pomysł zalinkowania go na fb, to może znajdzie się z dziesięć osób, które klikną w odnośnik i tu zajrzą, chociaż wątpię, by czytały do końca dany post. I to by było na tyle, by przedstawić moją blogową sytuację.

I nagle, od miesiąca z okładem, poczytność mego bloga wzrosła nagle, niewytłumaczalnie i piramidalnie. Okazuje się, że w ostatnim miesiącu (czyli w lipcu chyba?) było 4562 wejść. Natomiast między 2 a 8 sierpnia było ich 833. Zaglądam na statystyki. I z jakich stron odsyłających? Z googla.com tylko 29, ponad 800 z "inne". Jakie to są te inne? Nie podaje google analitics. Tajemnicza sprawa. 

Kolejne statystyki dotyczą przeglądarki - z Firefox ponad 780 wejść, a dominujący system operacyjny to MacIntosh - też ponad 700. No i teraz najdziwniejsze: lokalizacja tych wejść. Na 833 wejścia aż 749 ze... Szwecji! Tylko 39 z Polski. Ta sytuacja powtarza się od miesiąca - Szwecja to kraj moich czytelników. Raz jeden pojawiła się Portugalia, ale to był chyba wypadek przy pracy. Zakrawa to na jakiś szwedzki potop. 

Albo.... Chwila, czy to nie w Szwecji przyznają Nobla, m.in. w dziedzinie literatury? A może szwedzcy akademicy myślą o nowym Nobloblogu - nagrodzie dla bloga? I stąd to gorączkowe czytanie moich postów? No, no! :-)



poniedziałek, 26 lipca 2021

Homo ludens, czyli niech żyje fun!

Zawsze lubiłam się bawić, ale mam wrażenie, że z wiekiem to nie zanika - przeciwnie, bardzo się u mnie nasila...

Zamiast stateczności, rozważności, przewidywalności, stabilności, mądrości, nudności, sztywności, konserwatywności, zachowawczości, smutku wiekowości - bujnie rozwija się mój pęd do zabawy, umiłowanie szaleństwa, przygody, aktywności wszelakich, szukanie towarzystwa i zaskakiwanie nieprzewidywalnością.

Do takiego wniosku (tzn. o tym nasileniu...) doszłam po tym weekendzie. Namalowawszy dwa nowe obrazy natychmiast zrobiłam ich wernisaż, czyli zakupiłam dużo musującego wina i zaprosiłam gości. Niech żyje fun! 

Teraz, po wernisażu, tak prezentują się na ścianie w domu letniskowym, gdzie króluje tematyka (obrazów), związana z wodą (bo dom nad jeziorem):



Tu ten po lewej to obraz artystki, który odziedziczyłam po poprzedniej właścicielce domu. Też ciekawa technika, malowany woskiem. Mój, z prawej, to ten pouringowy...

No i jeszcze rzut oka na poprzednie obrazy, które już też zdążyłam wernisażować :-)



wtorek, 20 lipca 2021

Pouring, czyli jak zostałam artystką. Samozwańczą.

Wczoraj, w poniedziałek  (bo najlepsze rzeczy zaczynają się w poniedziałki, Wszechmocny to wie!) wzięłam się do pracy tfu-rczej. Najpierw uszyłam sobie nieprzemakalny mundurek z dwóch worków na śmieci, bo praca artystki wielce brudząca jest.


Zainspirowana przez facebookową koleżankę nabyłam drogą kupna pewną ilość farb akrylowych do malowania wiekopomnych dzieł techniką pouringu.

Drugą, równie potężną inspiracją była facebookowa strona Wino-Grono.art i ich akcje malowania przy winie w różnych publicznych miejscach, w różnych miastach. W sierpniu ma się taka impreza odbyć we wrocławskiej Hali Stulecia i już-już gotowa byłam zakupić bilet wstępu na plener malarski z nieograniczoną ilością wina, gdy puknęłam się w głowę. Plener mam we własnym ogrodzie, o winie w ilościach hurtowych, nie mówiąc. Po co mi bilety i czekanie do sierpnia? Malowanie przy winie to ja sobie mogę robić nawet trzy razy dziennie, bezkosztowo...

Zeszłam zatem do ogrodu z pustym podobraziem pod pachą i z kieliszkiem wina domowego mężowskiej produkcji. W dodatku winnica, z której to wino pochodzi również znajduje się w ogrodzie. Będzie więc malowanie przy winie w kilku kontekstach. Oto, co mi wyszło:



Trochę sobie utrudniłam ten "pierwszy raz". Podobrazie było duże do obracania nim, farby za gęste - płynąć i zalewać obraz nie bardzo chciały. Powstało coś mało pouringowego, ale to mój pierwszy krok.
Kolejnego dnia, dzisiaj, stworzyłam już dzieło dużo mniejszego formatu, za to mocno pouringowe:



Wyszedł mi piękny portret mojej najstarszej złotej rybki w oczku wodnym - Wandziuni. Na zdjęciu poniżej ją widać, oczywiście ta z białym paskiem to Łaciata, Wandziunia jest cała pomarańczowa...


Jeśli ktoś chciałby się dołączyć, to zapraszam na plener malarski przy winie! Nie pobieram opłat za wstęp i degustację 🙂 Technika dowolna! Piszcie w komentarzach.

niedziela, 11 lipca 2021

Wschowa - przed Wolsztynem niech się... schowa!

Pognało mnie turystycznie do dwóch miasteczek. Oba położone są w różnych województwach, a pomiędzy nimi znajduje się nasz dom letniskowy...

W drodze do naszego raju nr 2 zazwyczaj mijamy Wschowę. Zawsze w pośpiechu, bo inne cele mamy, ale zawsze spoglądam na mijane z dala od centrum - przepyszne wille. Zwłaszcza jedna, z drewnianym balkonem, rzeźbionym misternie, przypomina mi jakieś arabskie klimaty... Kiedy więc ostatnio wieźliśmy miłych gości do raju, postanowiłam zatrzymać się we Wschowie i dokładniej obejrzeć to miasto. Tym bardziej, że poszukując informacji o jej historii natknęłam się na określenia: królewskie miasto, druga stolica Polski itp. Zaintrygowana postanowiłam poprowadzić mini-wycieczkę. 

Ważny fakt w przeszłości tego miasta miał miejsce w 1343 r., kiedy to król Kazimierz Wielki najpierw zdobył miasto, a potem włączył Wschowę do Polski. Nadał miastu wiele prawdziwie królewskich przywilejów, nawet zaczął budować tutaj zamek. Wschowa musiała go czymś oczarować, bo w 1365 r. wziął tu ślub z kolejną swoją żoną - Jadwigą Żagańską. Oboje (tak myślę) widnieją na tarczy umieszczonej na wschowskim ratuszu:

(jak się później okazało, to jednak moment koronacji Matki Boskiej jest i krzyż Jagiellonów, ale już się przywiązałam do swojej hipotezy, więc ją zostawiam... Swoją droga warto przypomnieć niemiecką nazwę Wschowy: Frauenstadt, czyli miasto Pani (naszej Pani, rozumie się).

Sam ratusz to budowla neogotycka z 1862 r. autorstwa berlińskiego architekta Augusta Stulera, która ma bogatą przeszłość. Siedziba władz miejskich znajdowała się tu już dawno, najpewniej w 1435 r. W XVI w. Wschowa stała się noclegownią saskich królów Augusta II i Augusta III, wędrujących między Warszawą a Dreznem. Dzięki ich częstym wizytom, Wschowa była w saskich czasach jakby nieoficjalną stolicą Polski. W tut. ratuszu odbywały się nawet posiedzenia ówczesnego senatu. Po II rozbiorze Polski Wschowa znalazła się w granicach Prus. Do Polski wróciła dopiero po II wojnie światowej. 

Sądząc po ocalałych wspaniałych willach, zdaje mi się, że miasto nie ucierpiało zbytnio w czasie działań wojennych. Znalazłam też w sieci fotografię tej podziwianej przeze mnie, arabskiej w stylu willi. Oto willa Michel. Prawda, że śliczna? Nic jednak, niestety, nie wiem o jej przeszłości...

Moja ulubiona willa Michel - zdj. z polska-org.pl

Ciekawe, że na listę zabytków naszego narodowego dziedzictwa kulturowego wpisane jest "miasto Wschowa". A bardziej szczegółowa lista zabytków jest dość długa w Wikipedii, przynajmniej jak  na 15-tysięczną miejscowość. Poczynając od murów obronnych z czasów jeszcze przed Kazimierzem Wielkim (wysokich na 10 m!), przez kościoły, klasztory, ratusz, fontannę miejską, po liczne wille, kamieniczki i domy. 

Na początku XX w. Wschowę zamieszkiwali Niemcy (80%). Polacy stanowili zaledwie 10% mieszkańców liczącego niespełna 8 tysięcy ludzi, miasta. Miasto było też w większej części ewangelickie, dzięki temu zachował się stary cmentarz ewangelicki, stanowiący obecnie muzealne Lapidarium. Co intrygujące, cmentarz od początku (czyli od 1609 roku!) znajdował się poza murami miasta - niezwykła lokalizacja wobec odwiecznego przekonania, że poza murami chowa się tylko wyrzutki społeczeństwa...


Oprócz cmentarza zachował się też niezwykły kościół ewangelicki. Budowla niespotykanej architektury, gdyż według legendy, kiedy luteranie w XVII w wskutek dekretu króla Zygmunta III musieli oddać swój kościół katolikom, zapragnęli postawić własny, jednak było to wówczas obwarowane licznymi nakazami i zakazami. Kościół mógł powstać ani w mieście ani poza nim, wieża miała być ani okrągła ani kwadratowa i konieczne było wybudowanie go w dwa miesiące. Tak mówi legenda. W rezultacie powstał kościół bardzo oryginalny, gdyż połączony z dwóch domów mieszkalnych - jeden znajdował się w mieście, drugi poza murami. Pozostałe warunki też spełniono (jak widać wieża jest tez dziwaczna) i oto trwa do dziś kościół Żłóbka Chrystusa:


Nie pełni już sakralnej roli.
Zaułki, kamieniczki, miejsca urokliwe, lecz mooooooocno zaniedbane. szkoda, że królewskie miasto odrapane, zawilgocone, zagrzybione:






Pandemia też pewnie zrobiła swoje: mnóstwo opuszczonych lokali usługowych, sklepów do wynajęcia. Smutnawo tu. Wschowa leży w woj. lubuskim, więc może to tłumaczy stan miasta - lubuskie jest najbiedniejszym województwem zachodu Polski. Taka ściana wschodnia na zachodzie...

Moje spostrzeżenie potwierdza Wolsztyn - miasto podobnej wielkości (też ok. 13 tys. mieszkańców), leżące 40 km na północ od Wschowy, ale już w woj. wielkopolskim. Od momentu wjazdu do Wolsztyna widać rękę dobrego gospodarza. Czysto, zielono, kolorowo, europejsko. W dodatku w samym mieście aż dwa jeziora i rzeka (co czyni go z nazwy i "zajezierzenia" podobnym do Olsztyna...). Miasto szlacheckie lokowane w 1458 r. W XIII w. istniała tu osada założona przez Cystersów (w pobliskiej Obrze zwiedzaliśmy zespół klasztorny, pocysterski). Trudniono się tu produkcją i handlem wełną. Po II rozbiorze Polski miasto znalazło się w granicach Prus, podobnie zatem jak Wschowa. W XIX w. dominowała ludność niemiecka, mimo że wieś była własnością Apolinarego Gajewskiego - polskiego szlachcica.

Obecnie największą atrakcją turystyczna jest muzeum parowozów - mnie temat w ogóle nie ciekawił, więc zdjęć "Pięknej Heleny" nie zobaczycie... Bardziej zainteresowała mnie informacja,. że w tutejszym szpitalu pracował Robert Koch - laureat Nobla z medycyny.

Klimat miasteczka - czarowny! W centrum eleganckie kawiarenki, w których degustowaliśmy pyszną kawę mrożoną i czekoladowy mus. Spacer nad jeziorem i przez kładki parku miejskiego dał ukojenie od upału. Nie robiłam wielu zdjęć, delektując się spacerem wśród wysokich, starych drzew




W necie za wiele historii Wolsztyna nie znalazłam, może niczym szczególnym się nie wsławiło, ale miłe to miasteczko i warte wizyty! Tak czy siak - jak w tytule: Wschowa niech się przed nim schowa!

sobota, 3 lipca 2021

Stojące ambitne cele

Oglądam z mężem mecze 1/4 finału na Euro. Normalnie te o 18.00 i 21.00. Nagle Andrzej odkrywa, że równolegle trwają ćwierćfinały Copa America. Pierwszy mecz Peru-Paragwaj zaczyna się tego samego dnia o północy, drugi: Brazylia-Chile o drugiej w nocy naszego czasu. Postanawia pomaratonić futbolowo.

Drugi mecz Euro kończy się o 23.00 i przez godzinę, pozostającą do meczy Copa America oglądamy razem jakiś stary horror na Paramount Channel. Kiedy film kończy się 10 minut po północy, idę do łazienki i zaudaję się do sypialni, kompletnie niezainteresowana meczami Copa America. Wiercę się jednak w łóżku, bo przeszkadza mi dochodzący z drugiego pokoju komentarz meczu i proszę Andrzeja o ściszenie telewizora. Przez chwilę nic się nie dzieje, po czym wszystko milknie, a mój fan futbolu pojawia się w sypialni. Zdziwiona pytam:

- Idziesz spać? Nie oglądasz meczy amerykańskich? Przecież miałeś siedzieć do czwartej nad ranem przed telewizorem??

- No, postawiłem sobie ambitne cele, ale zostawiłem je w drugim pokoju... Niech stoją!



niedziela, 16 maja 2021

Kuny i gitara!

Rok temu kupiliśmy dom letniskowy nad jeziorem, pod lasem, z ogrodem - cud-miód, tyle że... z sublokatorkami w futrach. Są nimi prześliczne, przesłodkie i ogoniaste zwierzątka - kuny.

Oj, dawały nam się mocno we znaki, ponieważ dom wcześniej był niezamieszkały, więc nie mogły zaakceptować intruzów. W sumie to one były u siebie, mieszkały tam dłużej i wcale nie musiały brać pod uwagę naszego rytmu dnia czy naszej wygody. Bo my, nowi lokatorzy, mamy np. głupi zwyczaj spać w nocy, zamiast wychodzić z tupotem i śpiewem na ustach na nocne polowanie do pobliskiego lasu. Może inni ludzie to robią, ale my, nowi lokatorzy nie wracamy nad ranem z tegoż polowania i nie galopujemy po całym poddaszu, ścigając się, kto pierwszy do łazienki, która akurat znajduje się tam, gdzie "człowieki" mają swoje sypialnie...

Kiedyś siedzieliśmy wieczorową, letnią porą na tarasie - a tu nad głowami zaczęły nam galopować... tabuny koni! No bo chyba niemożliwe, by te małe, kunie stópki mogły generować taki tętent? Innym razem widzieliśmy, jak jedna z nich wygląda z dachu, wypatrując oczy za drugą, która okrążała taras, na którym popijaliśmy winko, nie mając odwagi koło nas przejść. Po tych wszystkich zdarzeniach kuny otrzymały imiona: Helenka i Rysiu. Sąsiedzi opowiadali nam, że od lat nasze sublokatorki w futrze bardzo ciekawe i intensywne życie małżeńskie prowadzą, bo kłócą się temperamentnie na całą okolicę i wywalają z domu na zbity pysk. Potem powroty, pogodzenia i znów awantury. Myślimy, że to Helenka Rysia tak wciąż gania. 

Wymyśliliśmy sposób, by ukrócić te sublokatorskie harce. Głośna muzyka w domu, elektroniczne urządzenie odstraszające kuny, olejki eteryczne, którymi spryskałam tuję, po której wchodzą na dach i wciskają się do swego lokum. Mijały miesiące, uciszyło się znacznie. Zimą, gdy myśleliśmy, że ciepły komin skusi kuny - nie było nic słychać. Żadnych dźwięków, hałasów. Ucieszyliśmy się pewni, że lokatorki się wyprowadziły. Generowaliśmy może za dużo ludzkiego hałasu (zwłaszcza z jedynej stacji radiowej, która odbiera w domu: rmf fm, buuuu), ultradźwięków z odstraszacza... Aż do czasu, gdy dwa tygodnie temu Andrzej wybrał się sam do domu letniskowego, jakąś męską robótkę tam sobie wynalazł. Dzwonię do niego następnego dnia rano, z pytaniem co słychać:

- Nie wyspałem się, o pierwszej w nocy obudziły mnie kuny.

- Jak to? - dopytuję.

- No tupały, galopowały, tak hałasowały, że mnie wybudziły ze snu.

- No ale wychodziły z domu czy wracały skądś? - dociekam.

- Skąd mam wiedzieć, może po gitarę wpadły!? - zezłościł się na mnie.

W ostatni weekend byliśmy razem w domku letniskowym. W nocy, tak przed pierwszą - znowu tumult. Tym razem ja je usłyszałam. Tupanie, jakby w szpilkach chodziły! Postukałam pięścią w sufit nad głową (skosy mamy) i wrzasnęłam: cicho ma tu być! I  było. No!

"Kuńska" droga do naszego domu: po tui z prawej strony na daszek nad gankiem i poziomym otworem przy rynnie (tak naprawdę tam wszystko zakryte, a otwór dylatacyjny jest wielkości wacika kosmetycznego) - na poddasze! Całe ich!





piątek, 7 maja 2021

Od serialu o szachistce, przez wspomnienie podróży do Armenii, po roszadowy amok

Obejrzałam miniserial "Gambit królowej". Wiem, wiem, tak z rok za resztą świata? W netflixowym temacie nie bywam na bieżąco, bo mam dostęp do platformy zaledwie od paru tygodni.

Serial został wspaniale nakręcony! Dbałość o detale, malarskie ujęcia kamery, klimat epoki w strojach i wnętrzach, a przede wszystkim porażająca uroda aktorki odtwarzającej główną rolę - to wszystko przykuło mnie do sofy. I podobnie jak miliony ludzi na całym świecie wkręciłam się w grę w... szachy! Tzn. moje wkręcenie jest na razie czysto teoretyczne, żadnej partii jeszcze nie rozegrałam, ale mam taki zamiar. I to wkrótce! 

Przypominam sobie, że na początku mojego małżeństwa wraz z mężem pojawiły się w domu szachy. Andrzej próbował mnie nauczyć w nie grać, jednak próby skończyły się po kilku podejściach. Zrozpaczona swoją tępotą umysłową walnęłam się w złości planszą po głowie (drewnianą!). Mój świeżo nabyty mąż, w obawie przed przedwczesnym wdowieństwem odpuścił mi te tortury. I tak szachy kurzą się w naszym domu już ponad 30 lat... Myślę, że są zabytkowe, w takim drewnianym pudełku z wypalanym wzorem, klasyka PRL-u! Tymczasem zupełnie dla mnie nieoczekiwanie na Netflixie pojawiła się taka szachowa inspiracja!

Armenia - szachowa potęga?

Od razu przypomniała mi się nasza nie tak odległa w czasie (2019 rok) podróż do Armenii. Dowiedziałam się wówczas od lokalnego przewodnika, Tatula, nota bene świetnie mówiącego po polsku, że w tym kraju szachy są obowiązkowym przedmiotem w szkole podstawowej! I to chyba od drugiej-trzeciej klasy! A Ormianie mają nawet kilku arcymistrzów szachowych, zdobyli też parę razy złoto na Olimpiadach Szachowych. Gorący aktualnie u nich temat to przejście ormiańskiego arcymistrza Levona Aroniana do federacji szachowej Stanów Zjednoczonych. jak informuje chess24: Aktualny "numer 6" w światowym rankingu i gwiazda ormiańskich szachów, która poprowadziła swój kraj do trzech wygranych Olimpiad Szachowych w 2006, 2008 i 2012 roku, narzeka na obojętność rządu Armenii wobec szachów, od trzech lat. Wcześniej narodowa kadra Armenii miała wsparcie poprzedniego rządu, bo Serż Sarkisjan, który był prezydentem Armenii, był również prezydentem tamtejszej federacji szachowej. Według Aroniana, obecny rząd odwrócił się i od szachów, i od niego. Rządowi eksperci stwierdzili, iż Levon Aronian nie ma już więcej potencjału". Ten "stwierdzony brak potencjału" pokazał wkrótce, pokonując Mistrza Świata Magnusa Carlsena i Fabiano Caruanę (światowy numer dwa) czarnymi na turnieju Norway Chess.

Z tych ostatnich informacji wynika dla mnie pewność, że fabuła "Gambitu królowej" (poza nieistniejącą w historii główną bohaterką) nie jest daleka od szachowej rzeczywistości. Krzyżują się w niej różne racje i strategie, dokładnie jak w samej grze... A ja czekam na swoją pierwszą partię, już niebawem!


Roszady sufitowe
Na razie jednak moje roszady sufitowe (nawiązuję do tego, co inspirowało filmową szachistkę - rozgrywanie partii na suficie, w wyobraźni...) dotyczą... mebli! Jak ja je przestawiam, rozstawiam, oklejam, przemalowuję, ozdabiam, upiększam - meble nabyte wraz z domem letniskowym rok temu! I czynię to również w myślach, z zamkniętymi oczami! Chcecie przykładu? Proszę bardzo - oto fragment sypialni przed i po (chodzi o oklejoną nie wiadomo czym, a potem całkiem przemalowaną komódkę):