poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Koszykarka

Ewelina jest znaną w okolicy kolekcjonerką dryblasów... Gdy postanawia zdobyć kolejnego "koszykarza", sprawy przybierają dziwny obrót... 

Odkąd pamiętam zakochiwałam się w wysokich chłopakach... Nie wiem, na czym to polegało, ale im wyższy chłopak, tym większą budzi we mnie chęć do flirtu. To jak z tajemniczą wieżą jakiegoś zamczyska albo Mount Everestem - koniecznie chcesz się na nie wspiąć, bo stamtąd jest zazwyczaj najpiękniejszy widok na okolicę, no i ten dreszczyk emocji po drodze... Sama zresztą nie wiem, może byłam kiedyś, w innym życiu, jakąś zamkniętą w wieży księżniczką? Tak czy siak nie budziło zdziwienia mojej przyjaciółki, Jolki, moje żywe zainteresowanie szkolną drużyną koszykarską. Ależ tam były "okazy"! Mamma mia, jeden chłopak miał chyba ze 199 cm wzrostu! Po prostu marzenie...

Od kilku tygodni usiłowałam dowiedzieć się o nim jakichś pikantnych szczegółów, by móc działać. Mój plan wyglądał zazwyczaj podobnie - gdy znałam słabe i mocne strony przeciwnika, zaczynałam kręcić się w jego pobliżu, by zwrócić na siebie jego uwagę. Co jest dość trudne, jako że nie należę do nazbyt wysokich dziewcząt... Rozumiecie jednak, o co mi chodzi - jeśli dany men był maniakiem kina, ja byłam zawsze w tym samym kinie co on. Jeśli fanatycznie chodził po sklepach ze sportowym sprzętem i ciuchami, ja wpadałam na niego zza sklepowego regału, jeśli lubił się bawić w jakimś klubie muzycznym - bywałam tam co wieczór itd., itp. Przecież dziewczyńska pomysłowość nie zna granic! W ten sposób dokonałam teoretycznie cudów - chodziłam już czterema koszykarzami w swoim życiu i wcale nie zamierzałam przestać! Fakt, był jeden mały feler... Te związki trwały dość krótko, bo panowie koszykarze zbyt zajęci graniem w swoich superdrużynach, nie mieli czasu na randki itp. "bzdury". Najczęściej więc zostawałam z połamanym lekko sercem, by znów się zreanimować i próbować zdobyć moją wieżę. Jak w partii szachów...

- A może byś zmieniła strategię? - Zapytała mnie na dużej przerwie Jola, gdy siedziałyśmy razem na parapecie okna, a ja gryzłam paznokcie, wymyślając sposób wyśledzenia o dryblasie wszystkiego...

- A na jaką? - Zaciekawiłam się.

- Zamiast ganiać za nim, zastaw pułapkę - nich on goni za tobą! Pułapka goniąca mysz, czy jakoś tak... - Jola się trochę pogubiła.

- No dobrze, ale co masz na myśli?

- Załóżmy... szkolną drużynę koszykarek. Same będziemy grały i oni się nami muszą zainteresować. Oni, znaczy męska drużyna...

- Miałybyśmy grać w kosza? A ty umiesz? - Miałam oczy okrągłe ze zdziwienia. Nigdy na to nie wpadłam, bo moje zainteresowanie koszykówką ograniczało się do samych zawodników, a nie gry.

- Oj, nauczymy się. Pójdziemy do Bacika i powiemy, że mamy taką inicjatywę - żeńska drużyna koszykarska! - Bacik to nasza wuefistka. - Zakład, że oszaleje ze szczęścia?

- Bacik? Na pewno. Ty wiesz, to może i niegłupie... - Zaczęłam intensywnie myśleć. - Na pewno będą wspólne treningi no i w ogóle jakieś wyjazdy czy zgrupowania. Jolka, ty masz łeb! Jesteś po prostu genialna!!! - Pochwaliłam przyjaciółkę i jak nakręcona rzuciłam się z parapetu, by już, natychmiast znaleźć Bacika jeszcze na tej przerwie. - Chodźmy do sali, ona tam na pewno jest!

Wpadłyśmy zdyszane do kanciapy przy sali, gdzie Bacik akurat jadła swoje śniadanie.

- Pani profesor, my z taką prośbą! - krzyczałyśmy jedna przez drugą - Czy nie można by zorganizować żykówki szeńskiej w drużynie? - języki plątały się nam z podniecenia. Jakiż to genialny był plan!!!

- Co wy tam bełkoczecie? - Spokój Bacika był niewzruszony.

- No drużyna, koszykówka, dziewczyny!

- Chcecie grać w babskiego kosza?

- A czemu nie? - odpowiedziałyśmy pytaniem.

- Pytam, bo ty, Zajączkowska jesteś wiecznie niedysponowana, a Malicka też zawsze kombinuje, byle tylko się nie nabiegać - Bacik oskarżycielsko wyciągnęła rękę z bułką w naszym kierunku.

- Ale, pani profesor, taki kosz po lekcjach to co innego, kosz to nasza pasja! - wykrzyknęłyśmy zgodnym chórem.

- Chyba się udławię bułką... - powiedziała na to Bacik, przyglądając się nam, jakbyśmy przyleciały z Marsa. Zmarszczki na czole świadczyły jednak o rozpoczęciu intensywnego procesu myślowego. - Może to i pedagogiczne - powiedziała jakby do siebie - ale musiałybyście znaleźć więcej dziewczyn. Najlepiej na dwie drużyny, bo trzeba rozgrywać przecież treningowe mecze.

- To my popytamy! - Z tą deklaracją na ustach opuściłyśmy kanciapkę.

- Trzeba wywiesić ogłoszenie! - powiedziała Jola.- Bo u nas w klasie nie znajdziemy tyle chętnych. Wątpię, by chociaż jedna się zdecydowała. Szybciej byś je zwerbowała na pokaz mody!

- To dobry sposób, chodź, spreparujemy coś!

Całą lekcję matematyki redagowałyśmy zgrabne ogłoszonko. Miało się rzucać w oczy i zachęcić dziewczyny, na ogół przecież niechętne do uprawiania sportu, do zaangażowania się w nasze przedsięwzięcie. I pomyśleć, że robiłyśmy to tylko po to, by poderwać jakiegoś dryblasa! Taka akcja międzyklasowa, ogólnoszkolna dla miłosnej zasadzki! Byłam z nas naprawdę dumna... Dwa dni później, po południu, zadzwoniła moja komórka. Numer podałam w ogłoszeniu, spodziewałam się więc jakiegoś telefonu. Ale nie TEGO!

- Ewelina? - zapytał męski głos, gdy powiedziałam "halo". Głos był taki miękki, że kolana się pode mną mimowolnie ugięły. - Mówi Mariusz. Dzwonię w sprawie twojego ogłoszenia. Nie jestem, co zresztą słychać, dziewczyną, ale mam pewne doświadczenie w koszykówce i chciałem wam pomóc w zorganizowaniu tej drużyny. Czy miałabyś ochot na taką współpracę?

Czy miałam ochotę? Jejku, przecież Mariusz ma na imię mój dryblasowaty koszykarz, dla którego uknułam to wszystko! "pewne doświadczenie w koszykówce" - ale skromny! Nie sądziłam, ze tak szybko się mój plan zacznie krystalizować...

- Mariusz, jasne, tak się cieszę! Każda pomoc się przyda, to miłe, że zauważyłeś w ogóle moje ogłoszenie...

- Wiesz, mam kilka pomysłów, jak to wszystko przeprowadzić ale może lepiej byśmy się spotkali? - Myślałam, że serce wyskoczy mi z klatki (piersiowej zresztą). To nabierało tempa, o jakim nie śniłam. I to on proponował mi spotkanie.

- Zgoda. Gdzie i kiedy proponujesz?

- Wpadnij dziś do klubu Blue Moon, o siódmej!

- A jak mnie poznasz - Zapytałam w trwodze.

- Ja cię przecież znam... - Odpowiedział on i... się rozłączył.

Boże, on mnie zna! Zna mnie, a ja myślałam, że jestem szarą myszka, której taki cudowny dryblas nie dostrzegłby bez wielkiej, ogromniastej lupy... Natychmiast zadzwoniłam do Jolki. Z wrażenia musiała pobiec do toalety i rozmowę kończyła w łazience:

- To ja idę tam z tobą! - Oświadczyła wśród odgłosu spłukiwania wody.

-  Ani mi się waż! To randka numer jeden wśród moich randek! - Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że słowa moje będą prorocze.

Przed siódmą mój żołądek zamienił się w kamień i to wcale nie szlachetny. Ubrałam swoje najlepsze dżinsy i postanowiłam nie zakładać czapki, by nie zniszczyć misternie wymodelowanej fryzury. Przed Blue Moonem nie było ludzi, co nie dziwiło, zważywszy wczesną porę. Kto umawia się w klubie o siódmej? Kręcił się tam tylko jakiś chłopak, ale to nie był Mariusz, sądząc po wzroście - na pewno nie on. Jakieś marne 175 cm, patrząc pierwszym rzutem oka. Stanęłam niepewnie, rozglądając się za moją wymarzoną "wieżą", gdy ten facet, rety, on... on... podszedł do mnie!

- Cześć Ewelina, jestem Mariusz. Umówiliśmy się... - Byłam w ciężkim szoku. To jakaś kosmiczna pomyłka, przecież to nie ten Mariusz, o którym ja śniłam i marzyłam!

- Mariusz? - Powiedziałam niepewnie. - Myślałam, że jesteś koszykarzem... Wspominałeś coś o doświadczeniu...

- No tak, bo ja, rozumiesz, nie gram ze względu na wzrost (- no właśnie!-), ale codziennie jestem na kanale sportowym i śledzę rozgrywki. Znam się na tym, zaufaj mi. Kosz to moje życie! - Powiedział z entuzjazmem, a ja nie umiałam ukryć rozczarowania. Nie wiem tylko, czy to zauważył. - Chodź do środka, to pogadamy! - Pociągnął mnie za rękę do Blue Moona.

Szłam jak na ścięcie. Takie rozczarowanie, jejku, jak mogłam się tak pomylić? Ale to moja wina, przecież nie on mnie okłamał, sama wymyśliłam sobie, że to jest TEN Mariusz. Na jakiej podstawie? Błąd w rozumowaniu, silne pragnienie. Sama się zapędziłam w kozi róg. W klubie było ciemnawo, na stolikach paliły się świeczki. Mariusz zdjął czapkę i mogłam się mu bliżej przyjrzeć, bo usiadł naprzeciwko mnie. Ogromne, błyszczące oczy. Ujmujący uśmiech. Delikatny zapach jakiejś wody, który mile uwodził mój nos. Po kwadransie stwierdziłam, że przykre uczucie rozczarowania minęło, a my... gadamy jak najęci. I to wcale nie o koszykówce! Po następnej pół godzinie zauważyłam, że kiedy się siedzi przy stoliku to wcale nie widać tak tego wzrostu. Czemu więc ja się uganiam za dryblasami??? Po dwóch godzinach, gdy wychodziliśmy z klubu i on podawał mi płaszcz (ach, ach, jaki dżentelmen!) okazało się, że i tak jest wyższy przecież ode mnie. Żaden tam krasnoludek! Gdy pomagał mi wyjąć moje długie włosy na kołnierz tak jakoś się bliżej do mnie przysunął, że pomyślałam: "jak miło byłoby się do niego przytulić i nie mieć wtedy na policzku guzików koszuli, lecz jego mocne ramiona". Gdy przytulałam się do drągali nagminnie zdarzały mi się ślady po guzikach na policzku... Z klubu wyszliśmy w najlepszej przyjaźni i komitywie. Jutro spotykamy się na sali, by omówić sprawy "służbowe", bo o koszykówce nie zamieniliśmy ani jednego zdania... Tylko czy ja jeszcze mam zapał do tych koszykarzy i koszykówki?

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. polskalokalna.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz