czwartek, 20 lutego 2014

Walenty i trzy kobietki, a czasem pięć

Ale mam refleks szachisty, przypomniałam sobie bowiem pewną Walentynkową sytuację...

Na walentynki od kilku lat wybieramy się we czwórkę: mój mąż, ja, moja mama (czyli teściowa Andrzejka, od kilku lat wdowa) i nasza przyjaciółka, Gosia - odkąd porzuciła swego Włocha po 23 latach życia w Słonecznej Italii, singielka w Polsce.

Andrzejek zaprasza nas z reguły na kolację albo inne atrakcje - zależy od okoliczności. Opisywana sytuacja miała miejsce na Zamku Topacz, gdzie zarezerwowaliśmy stolik na 4 osoby. Przyjeżdżamy, nastrój wieczorowo-erotyczny, przy stolikach wyłącznie pary, świece, kwiaty, wszyscy patrzą sobie miłośnie w oczy. Podchodzi do nas maitre i pyta o naszą rezerwację. W tym samym momencie dostrzegam  znajomą twarz. Koleżanka, która kiedyś pracowała w wydawnictwie! Witam się z nią serdecznie, ponieważ siedzi przy takim recepcyjnym stoliku z drugą kobietą, pytam co tu robi, a on a na to, że... pracuje, bo jest menedżerem na zamku. No to ja podtrzymuję rozmowę i zdradzam, że przyjechaliśmy właśnie na walentynkową kolację i przedstawiam koleżankę "moim", a potem jej z kolei moich towarzyszy:

- To jest, Asiu, mój mąż, to moja mama, a to... moja przyjaciółka....i kochanka mojego męża!

Nie wiem, co mi wpadło do głowy, wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy, z mężem i kochanką włącznie. Asię zamienioną w słup soli zostawiliśmy, i zaudaliśmy się do stolika. Dopiero jak usiedliśmy ryknęliśmy wszyscy takim śmiechem, że oburzone zakochane pary prawie zaczęły na nas "sykać". Byliśmy jedyną czwórką na sali, w dodatku nietypową - tylko jeden men i 3 kobitki.

Wiele, wiele lat wcześniej, gdy podróżowaliśmy tylko we dwójkę, często bywało tak, że Andrzej był jedynym facetem w babskim gronie. Zawsze bowiem poznawaliśmy kogoś na tych wyprawach: albo małżeństwa, ale częściej - pary przyjaciółek. W Tunezji kiedyś poznaliśmy się z dwiema parami dziewczyn, z którymi wybieraliśmy się czy to na plażę, czy to na zakupy na suku, czy też wycieczki po pustyni etc. Nigdy nie zapomnę nieukrywanego podziwu, jakim darzony był Andrzej przez Arabów - poklepywali go po ramieniu, gratulowali, nazywali bossem- nie dali spokojnie przejść, chcieli z nim gadać, handlować i Bóg wie, co jeszcze - tylko dlatego, że prowadził stadko 5 bab...

Podobne sceny podziwu przeżywaliśmy w Maroku, gdy Andrzej stale prowadził 4 kobietki (oprócz mnie, mojej mamy, Gosi, była jeszcze jej mama). W takim kwintecie podróżujemy zresztą od 5 lat i nieodmiennie budzi on zachwyt męskiej części świata wyznania muzułmańskiego...

Osobną kwestią jest uwielbienie, jakim darzą mojego męża wszystkie matki, ciotki, nie mówiąc o przygodnie poznanych współtowarzyszkach podroży. Najciekawsze jest to, że mój mąż nigdy o niczyją sympatię czy uwielbienie nie zabiega. On po prostu JEST. Ale jaki on jest, baa!



3 komentarze:

  1. Zawiść mą czystą i nieskrępowaną budzisz ach, ach:D.
    Wiem że takie curiosum jak mąż Twój występuje w naturze, albowiem azaliż i ponieważ znam takowe przypadki-niestety zawsze były przynależne do kobitek, które były przez nich kochane w sposób trwały i nierozerwalny:-).
    Wszystkich (trzech) darzę miłością platoniczną chociaż niekoniecznie sensu stricto :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hihi, osobliwości się zdarzają, jak w każdej dziedzinie... Nic, tylko wypada Ci teraz na taką zapolować - może gdzieś jeszcze "chodzą luzem", a Ty wolna już...

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś Ty jakie luzem, toż to 'towar" deficytowy i dawno rozebrany:-). Raczej pobędę sobie sama.

    OdpowiedzUsuń