Ufność w przyjazne człowiekowi działanie różnych elektronicznych urządzeń może być bardzo zgubna...
Miałam wyznaczoną rozprawę w sądzie. Czekałam na nią 4 miesiące, kwestia była dla mnie istotna. Informację o dniu i godzinie rozprawy otrzymałam już w styczniu, oczywiście pięćset razy sprawdzałam te dane. W wyznaczonym dniu wyruszyłam wcześniej z domu, sprawdziwszy na google maps, gdzie może być lokalizacja Powstańców Sląskich 14. Google pokazały skrawek pustego pola przy skrzyżowaniu tej ulicy z ul. Swobodną, nie przejęłam się jednak, bo miałam w głowie, że jakiś urząd tam nieopodal otworzono niedawno - uznałam, że to mój cel - Sąd Pracy. Zaparkowałam samochód w galerii Arkady i raźnym krokiem, z zapasem czasu 20 minutowym, ruszyłam do budynku, znajdującego się, według googla, jakieś 100 metrów od galerii handlowej.
Podchodzę, z daleka jednak widzę numer 24, 26. Szukam 14. Na razie bez paniki, ale coś niepokojącego mnie ogarnia, jakieś dziwne uczucie, że to nie jest tu. Wokół mało budynków, mało numerów do odliczenia do 14. Zaczynam biec. Najpierw w lewo. Nieeee, bez sensu. To w prawo! Też głupio, bo tu nie ma nic. W telefonie nie mogę sprawdzić lokalizacji adresu, bo się zepsuło coś i nie pokazuje. Dzwonię do męża, niech sprawdzi mi na kompie, siedzi przed monitorem przecież. Nie odbiera telefonu.
Miotam się dalej, wsiadam do tramwaju. Dyszę, bo biegłam, w 9 cm szpilkach. Wszyscy na mnie patrzą, bo okna w tramwaju zaparowałam, co tam. Ujeżdżam jeden przystanek w stronę Capitolu. Wysiadam, bo mnie nosi, biegnę, trochę w prawo, potem biegnę trochę w lewo (to chyba nagły zespół niespokojnych nóg), szukam numerów, nic, pustynia numerologiczna i tyle. Zaczynam wpadać w panikę, jest za 5 minut dziesiąta, a ja nawet nie wiem, czy w dobrym kierunku galopuję tą Powstańców Śląskich, ulica ma chyba kilka kilometrów. Grzywa rozwiana, paszcza otwarta, zaschło mi w gardle, adrenalina - poziom tysiąc, mogłabym przejechać czołg i nic bym nie poczuła.
W nerwach wbiegam do baru Marche i pani, która akurat grzebie w sałatkach zadaję dramatyczne pytanie: niech mi pani powie, błagam, jaki jest tu numer... Powstańców Śląskich ile? "Pięćdziesiąt trzy" pada bezwzględna odpowiedź. "To niemożliwe!" - wykłócam się z panią, jakby chodziło o rachunek za pieczone udka w brokułach. Wypadam mamrocząc do siebie: pięćdziesiąt trzy????? (wiele znaków zapytania). Przechodzień mógłby pomyśleć, że klientka Marche musiała zjeść coś mocno niestrawnego.
Wpadam na genialny w swej prostocie pomysł: taksówka!!! O ironio losu, a moje osobiste auto stoi tuż przede mną, tyle że na 3 piętrze parkingu w galerii handlowej. Nie do wyjęcia w minutę. Złapię taksówkę! Na nieszczęście żadnej nie widzę. Rozważam zatrzymanie obywatelskie, ale jak ciołek w ferrari nie będzie wiedział, gdzie Powstańców Sląskich 14, to nic mi to nie da. Odpuszczam ferrari, dwa porszaki (z tych samych powodów), nawet forda nie zatrzymuję, tylko cały czas intensywnie galopuję w różne strony intensywnie myśląc i intensywnie myślę, intensywnie galopując, bo ustać spokojnie w miejscu nie mogę.
Dzwoni nagle telefon, to mąż, alleluja, co za ulga! Niestety, bełkoczę do telefonu wykrzykując coś w stylu: gdziedo...jest........ten..........ony..........ąd............uuuuuuuuuuuuu...................aaaaaaaaaaaa itp., że mój rozmówca uznaje to za zakłócenia na łączach i pyta grzecznie "słucham?". Nie mam czasu tłumaczyć baranowi, który nie pojmuje w lot bełkotu swojej kobiety, i rozłączam się.
W przebłysku jasnowidzenia dostrzegam postój taksówek. Lecę (dosłownie, bo w PUCHOWEJ kurtce wszak jestem) na przełaj 4-pasmowej (w sumie) ulicy. Dopadam pierwszego w kolejce auta (jakieś czarne), mało klamki nie wyrywam z drzwi, rzucam się na tylne siedzenie i krzyczę: jedź pan do sądu pracy, ale juuuuuuuuuuuuuużżżżż!
Nie zauważam, że nie ma kierowcy. Jestem oszalała ze strachu, bo jest trzy po 10-tej, a ja mam "obecność obowiązkową". Coś do mnie dociera, widzę jakieś zamieszanie przy aucie (kierowcy z nudów siedzieli wszyscy w taksówce za mną), już jednak wyskakuję z tej i pędzę do następnej uznając, że to szybszy manewr niż przesiadanie się na fotel kierowcy i próba porwania wozu. W drugiej też nie ma kierowcy, bo wszyscy zdążyli się rzucić do pierwszej taksówki widząc akcję desperatki. Znów nie mam z kim jechać...
Wreszcie udaje nam się uzgodnić: którym autem, kto pasażerem, kto kierowcą i ruszyć. Znów mam zespół niespokojnych nóg oraz gardła, więc hałasuję, miotam się na tylnej kanapie - totalna panika. Okazuje się, że sąd jest na Placu Powstańców Śląskich, nie na ULICY, a to robi wielką różnicę. Jakichś 2-3 kilometrów. Co gorsza, co kawałek zatrzymują nas światła (czerwone), mam ochotę kąsać kierowcę w kark (nawet przez zagłówek), żeby jechał, a on jeszcze bez refleksu, spóźnia się na zielonym nanosekundę! I doradza mi lekarza, który L-4 mi wystawi na dziś...
Nie poddam się, o nie, miałam szkolenia w Mary Kay! Mogę być już u celu, walczę dalej wbrew rozsądkowi. Próbuję, do upadłego (bardzo prawdopodobne zważywszy kondycję moich stóp po galopie w szpilkach). No wreszcie jestem. Do sądu dojechałam 20 minut po 10-tej, jeszcze na piętro musiałam wbiec. Cud jakiś, że jak maratończyk nie padłam pod drzwiami. Uratowała mnie nadzieja, że będzie poślizg, że rozprawa przed moją się przedłuży. Nie zauważono mojego spóźnienia, rozprawa się odbyła, wygrałam.
Najgorsze, że ten niezaplanowany fitness na skrzyżowaniu znów uszkodził mi kolano. A już tak dobrze się miało! No i biję się w piersi: google maps jednak nie kłamało - a takie rzeczy wykrzykiwałam taksówkarzowi pod adresem tej aplikacji, że powinna przestać działać. Nota bene, gdzie jest numer 14 na ulicy Powst. Śl. - nie wiem i pewnie nie będę chciała wiedzieć...
Jedno jest pewne - trochę zaspałam rano sprawę z tą mapą:
Ja mam tak często, słyszałam o takim schorzeniu debilizm topograficzny...choć w Twoim przypadku to chyba zwyczajne roztargnienie.
OdpowiedzUsuńAleż chętnie dołączę do grona debili topograficznych :-)
OdpowiedzUsuńWidziałem podobny przypadek. W Łodzi jest ulica Wielkopolska i Powstańców Wielkopolskich. Na szczęście niedaleko położone. I widziałem osobę, która miotała się starając odnaleźć adres z pierwszej ulicy, na drugiej. Swoją drogą, co za idiotyzm w nazewnictwie, przecież nazwy ulic powinny ułatwiać trafienie pod właściwy adres, a nie uczczenie czegoś tam na wiele różnych sposobów...
OdpowiedzUsuńHegemonie, czy to była kobieta????
OdpowiedzUsuńŚwietny blog :) :)
OdpowiedzUsuńNie jestem kobietą , nie chodzę w szpilkach . Mogę tylko współczuć . Niedawno będąc w sportowych butach dostałem poślizgu na mokrych schodach , wiem co znaczy uszkodzić sobie kończynę . Współczuję
OdpowiedzUsuńHm, współczucie mocna rzecz. Empatyczna!
OdpowiedzUsuńBo nawigacja samochodowa, czy w ogóle wszelkiej maści mapy (w tym i owe google maps) to piękny i ułatwiający życie wynalazek. Możnoa bez problemu trafić tam, gdzie kompletnie bysmy nie trafili bez tychże ułatwień, jako że zawsze zdążą wyprowadzić nas w pole ;-).
OdpowiedzUsuńUwierz mi, że nie tylko kobietom się takie wpadki zdarzają ;-). Masz na szczęście co wspominać - teraz już z przymrużeniem oka. Bo wiem, że jak się człowiek śpieszy, jak ma być już_teraz_za_minutę a tu google maps pokazują że się jest zupełnie gdzie indziej niż trzeba... ;-).
No to mnie pocieszyłeś, bo mój mąż nie może pojąć, że można być tak odporną na proste wskazówki tego jego guru - gps'a :-) To budujące, że facetom też zdarzają się wpadki! Pozdrawiam serdecznie...
OdpowiedzUsuńJak człowiek się spieszy to się diabeł cieszy:)super wpis pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJak człowiek się spieszy to się diabeł cieszy:)super wpis:)codzienność sprawia że wszystko robimy w biegu bez znaczenia czy jesteś kobietą czy mężczyzną takie że tak powiem potknięcia są u nas normą pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDla mnie GPS to też w jakimś stopniu "guru" - lubię z nim jeździć. Ale wiem, że trzeba przede wszystkim polegać na sobie i własnej wiedzy, a potem dopiero na nawigacji. To tylko urządzenie, które może się pomylić. Zdrowy rozsądek ;-).
OdpowiedzUsuńPS. Nie raz mi się zdarzyło zbłądzić, podążając za wskazaniami w/w ustrojstwa ;-).
Korzystanie z gpsa rozleniwia jednak. Często nawet nie wiemy, w jakim kierunku jedziemy. Ja tam lubię mieć przy sobie zwykłą mapę, nawet jeśli trzymam ją do góry nogami:-)
OdpowiedzUsuńOtóż to! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane :) http://marketing.z-plusem.pl/
OdpowiedzUsuńTo prawda. Ja u siebie niestety zauważyłem taką tendencję, że przez GPS-a już dawno straciłem pamięć miejsc. Nie mam problemu z kierunkami zza kółka, ale nie zapamiętuję nazw ulic, ani miejsc, bo przecież "zawsze gps zaprowadzi".
OdpowiedzUsuńBardzo zgrabnie napisane, urzeka zwłaszcza "Wysiadam, bo mnie nosi, biegnę, trochę w prawo, potem biegnę trochę w lewo (to chyba nagły zespół niespokojnych nóg), szukam numerów, nic, pustynia numerologiczna i tyle"
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny i komplement :-) Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze się czyta
OdpowiedzUsuńMapy???? :-)
OdpowiedzUsuńNieźle się uśmiałem, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńja nie mam problemu z czytaniem map, w pośpiechu czy nie. Może dlatego , że byłam w harcerstwie i bardzo dobrze nauczyłam się posługiwać nawigacją.
OdpowiedzUsuńZapraszam do MNIE
no cóż....samo życie:)
OdpowiedzUsuńNo niestety prawo Murphy'ego zadziałało, jak widać :) I to przy takim zapasie czasowym :)
OdpowiedzUsuńhahaha uśmiałam się i humor od razu lepszy:D
OdpowiedzUsuńgenialny tekst - wypisz wymaluj moja wyprawa na delegację xd
Ależ mnie zaciekawiłaś - co zbroiłaś na delegacji? Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńA żeby tego Murphy'ego kacza noga kopła :-)
OdpowiedzUsuńDlatego ja często przed jakimś wyjściem do miejsca, do którego zwykle nie uczęszczam, zastanawiam się, czy go wcześniej nie sprawdzić... Na zastanowieniach się kończy
OdpowiedzUsuńOczywiście, nie można całkowicie polegać na urządzeniach elektronicznych. Jednak warto byłoby sprawdzić wszystko dokładnie. :-)
OdpowiedzUsuńgdzie można kupić te mapy google , bo na stacji paliw nie mają?
OdpowiedzUsuńU optyka oczywiście!
OdpowiedzUsuńCóż... żadna nowość, kobiety od zawsze miały słabszą orientacje w terenie, a czytanie map to dla nich czarna magia.
OdpowiedzUsuńja czytam mapy, czasem to lepsze niż nawigacja
OdpowiedzUsuńhttp://skucinskae.blog.pl/
Świetny blog i powiem, że nieźle się uśmiałem. Chociaż nie jestem kobietą.... Przez funkcję GPS łatwo stracić ogólną orientację
OdpowiedzUsuńZapraszam na mojego bloga!
OdpowiedzUsuńŚwietnie ! podziwiam , zwłaszcza bieg w szpilkach :D
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze z tym kojarze. Swietny blog)
OdpowiedzUsuńU nas to raczej mąż by zginął w mieście! Ja nasze miasto znam bardzo dobrze, a na wyjazdach jestem pilotem, beze mnie by zginął :)
OdpowiedzUsuńŚwietny artykuł, miło jest czytać tak dobrze napisane wpisy, czekam na kolejne :D Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny blog :)
OdpowiedzUsuńHehehe dobre dobre ;D
OdpowiedzUsuńIle ja takich szaleńczych biegów wykonałam w życiu.. Na szczęście lwia część nie była tak ważna jak rozprawa sądowa.. Swoje wybiegałam i pewnie jeszcze nie raz mi się to zdarzy. Na szczęście albo nie szczęście nie noszę wysokich obcasów. podbicie stopy mi nie koresponduje. Niechybnie bym się zabiła xD
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zaprasza na mojego nowego bloga :)
Kurde przecież wiadomo że Kobiety nie mają orientacji w terenie nawet terenie przedstawianym na papach Google :)
OdpowiedzUsuńMiałam podobną sytuację. Rozmowa o pracę, na malej uliczce, która nie wiem jakim cudem dostała miano placu i miliony różnych kierunków, 10 minut czasu a w efekcie 1,5 h spóźnienia po czym okazało się, że miniony "plac" był skrzyżowanie dalej ;////
OdpowiedzUsuńZapraszam do odwiedzenia mojego bloga :)
Świetny blog, pięknie napisany artykuł... Super! ;)
OdpowiedzUsuńSerdecznie zapraszam na mojego bloga! :)
To sie moze zdarzyc kazdemu. :-) ale opis swietny i uruchamiajacy wyobraznie. Pamietam jak kiedys szukalem jakiejs ulicy stojac przy numerze ktorego potrzebowałem a google maps wskazywal mi ciagle miejscowosc 100 km dalej... :-)
OdpowiedzUsuńTrafiłem tutaj z głównej strony blog.pl, ale musze przyznać, że nie żałuję :D Co do Google Mapsów to każdemu może się zdarzyć ;P
OdpowiedzUsuńłacze się w bólu ;-) ile razy wujek googl mi to zafundowal
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Bardzo śmieszna historia!
OdpowiedzUsuńBARDzo fajny blog i fajny artykuł.
OdpowiedzUsuńDziękuję, miło mi. Zapraszam częściej, nie wiem dlaczego blog.pl trzyma moją notkę na pierwszej stronie od tylu miesięcy....
OdpowiedzUsuńDo dzisiaj się śmieję...
OdpowiedzUsuńJa też nie radze sobie z mapami. Jak czytałam ten wpis, pomyślałam sobie, że skądś to wszystko znam. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńJa również pozdrawiam, dziękuję za odwiedziny. :-)
OdpowiedzUsuńŚwietny wpis na bloga! Pozdrawia :D
OdpowiedzUsuńPS cała prawda o kobietach :D
Bardzo fajny wpis. Niestety, nie zawsze nam się wszystko udaje i czasem nawet dobrze sobie popanikować ;-) .
OdpowiedzUsuńLubię tak pisane blogi, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNie lubię uogólniać i stwierdzać, że każda kobieta to ma, ale te które znam to zdecydowanie mają ten problem ;)
OdpowiedzUsuńBardzo dobra sprawa! Muszę to przeczytać swojej żonie. Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńA ja pozdrawiam żonę!
OdpowiedzUsuńalert('s');
OdpowiedzUsuńZapraszam na mojego bloga LittleRabbit23 znajdziesz tam ciekawe wpisy o różnych tematach blog jest bardziej dla młodzieży ale resztę ludzi też zapraszam
OdpowiedzUsuńZnajdziesz go gdy wpiszesz w wyszukiwarkę " wasze blogi" LittleRabbit23 bardzo zapraszam
A przy okazji fajny wpis ☺
Dobry wpis.
OdpowiedzUsuńCiekawy wpis.
OdpowiedzUsuńPamiętam jak po raz pierwszy używałem GPS-u z Google Maps. Nie mogłem skumać, w którą stronę mam iść, żeby było zgodnie z kierunkiem strzałki i na skrzyżowaniach, robiąc po dwa kroki w każdą stronę zanim znalazłem właściwą, musiałem wyglądać jak wariat.
OdpowiedzUsuńFacetom też się zdarza. :)
bardzo fajne opowiadanko :)
OdpowiedzUsuńi dobrze się skończyło :)
tylko kolana szkoda
swoją drogą też nie raz się miotałam nie mogąc znaleźć jakiegoś adresu
Prawdę mówiąc, nie ma pojęcia, dlaczego ten tekst wisi już ponad rok na głównej stronie bloga.pl? Czy oni tam zaspali, zginęli, zostali porwani (bo nie tylko mój, wszystkie tam utknęły na tyle miesięcy)? Tak czy owak, mnie samą on już nudzi, ale dziękuję i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanko, bardzo fajnie ujęte, ale sytuacja w rzeczywistości raczej nie mogła być tak świetna i współczuję dolegliwości z kolanem : (
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
O, to miłe, ta kobieca empatia... Dziękuję. Staram się zawsze znaleźć zabawne elementy w każdej sytuacji, bo poczucie humoru ułatwia wiele...
OdpowiedzUsuńHaha no skąd ja to znam ;) Ostatnio bardzo podobnie wyglądał mój pierwszy dzień w pracy ;-) Zapraszam do siebie :) Pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńBardzo śmieszna historia!
OdpowiedzUsuńZapraszam na stronę http://soreo.pl
moja luba nie zna nawet kierunków świata, co dopiero mowa o obsłudze jakiegokolwiek GPS-a :P
OdpowiedzUsuńNie mam czasu tłumaczyć baranowi, który nie pojmuje w lot bełkotu swojej kobiety, i rozłączam się.
OdpowiedzUsuńUMARŁAM ZE ŚMIECHU :D:D:D
super !!!
hahha to sie posmialem :D pozdrawiam i zapraszam:
OdpowiedzUsuńhttp://www.kpdwiejak.pl/
a po chwili cisza, spokój. Nikt nie biegnie, nikt sie nie spieszy i tylko my się zastanawiamy, po co nam to wszystko było.
OdpowiedzUsuńUMARŁAM ZE ŚMIECHU!
OdpowiedzUsuń