czwartek, 10 stycznia 2013

Botanik, grabie i miłość

644-1024x682Monika za protekcją swojej mamy, profesor botaniki dostaje się na wakacyjną praktykę studencką. Stacja Doświadczalna Akademii Rolniczej mieści się w zabytkowym pałacu, w samym środku lasu. Pewnego dnia dziewczyna dokonuje prawdziwie archeologicznego odkrycia, a przemądrzały student biologii okazuje się wspaniałym trubadurem...

- Ale się wpakowałam! - Monika na wyczucie rozcierała obolałą w kostce nogę. W panujących wokół egipskich (czy raczej piwnicznych) ciemnościach nie można było zobaczyć choćby czubka własnego nosa. - Żeby tylko nie była złamana, tego by jeszcze brakowało: wakacje w gipsie! O ile mnie tu w ogóle ktoś znajdzie... - pomyślała w nagłym przypływie paniki.

Upadek przez dziurę w zbutwiałej podłodze małego schowka pod schodami, w XVIII wiecznym pałacyku był co najmniej dwumetrowy i dość bolesny. Dziewczyna niespodziewanie „przeleciała” do części piwnic. - Cud, że się nie zabiłam! Zachciało mi się szukać grabi numer 5 w tej zapomnianej komórce. Wszystko przez to, że jakiś patafian nigdy nie odstawia na miejsce narzędzi ogrodniczych! - Monika gderając w ciemność dodawała sobie odwagi. Poza tym - dobrze jest znaleźć winnego naszych nieszczęść. - Ale wymyśliłam sobie patent na lato: miało być romantycznie i botanicznie! Pałacyk, przypominający sen szalonego cukiernika, ukryty w gęstym, pełnym dzików lesie. Na dodatek otoczony ogrodem, w którym posadzono rzadkie roślinki. Tymczasem tkwię w ciemnej piwnicy z chudym narzędziem ogrodniczym dla towarzystwa. A mogłam pojechać nad morze! Sprzedając lody przynajmniej bym coś zarobiła. I na pewno byłby czas na opalanie, spacery brzegiem plaży i wieczorne bajery w dyskotece. A tak za sto lat odnajdą tu mój szkielet z grabiami numer 5 i pomyślą, że zginęłam pod ciężarem za dużego grzebienia! - Monika nagle rozczuliła się nad sobą.

Cóż, piwnica Stacji Doświadczalnej Hodowli Roślin z pewnością nie była najurokliwszym z miejsc na naszej planecie, ale sam pałacyk cieszył się powodzeniem wśród przybywających tu na wakacyjne praktyki studentów biologii. Fikuśna budowla z licznymi wieżyczkami, tarasami, balkonami i tajnymi krużgankami tworzyła bajkowy nastrój. Obiecywała nie tylko naukową przygodę... Kwitnące wokół egzotyczne krzewy oszałamiały zapachem. Nic dziwnego, że promienie księżyca prawie każdej nocy wydobywały z ciemności skradające się sylwetki ludzkie. Nikt tu nie używał drzwi. Życie towarzyskie kwitło na balkonach, tarasach, na gankach. Od czasu do czasu co odważniejsi używali piorunochronu. Cóż, studenci słyną przecież z fantazji...
Monika z prawdziwą przyjemnością pracowała codziennie i to przez parę bitych godzin w przypałacowym ogrodzie. Biologia to jej pasja, zdała właśnie do klasy maturalnej o tym profilu i mama załatwiła jej takie wakacje, korzystając ze swoich znajomości w instytucie. Wszystko więc byłoby jak w bajce, gdyby Monice nie psuł humoru pewien zarozumiały student, Marcin. Zawsze miał w zanadrzu jakiś uczony pogląd na temat „kąta machania motyką w stosunku do różniczki wzrostu pachnącego groszku” czy też teorii, ile zębów powinny mieć grabie. Potrafił godzinami gapić się jak Monika pracuje. Nigdy jednak nie wymruczał choćby słówka pochwały. Okropny facio! Monika miała czasem ochotę mu dogryźć, zwracając grzecznie uwagę, że zadzieranie nosa tak wysoko porysuje zabytkowe sufity pałacu i zedrze z nich malowidła....  - Ten biedny Marcin cierpi wyraźnie na kompleks prymusa. Wszystko musi wiedzieć najlepiej! Ale niech tam, przydałby się teraz, mądrala, skoro utknęłam w tej obrzydliwej piwnicy. Zawsze śledził każdy mój krok, a dzisiaj, jak jest potrzebny, robi mi na złość! Chyba zacznę krzyczeć! - Monika właściwie natychmiast wprowadziła zamiar w czyn. - Hop, hop, czy ktoś mnie słyszy? Ratunku!! Wyciągnijcie mnie stąd! Halooo!!

Cisza. Oczy przyzwyczajały się powoli do ciemności. Nie była ona jednak aż tak głęboka, jakaś wyraźnie jaśniejsza smuga znaczyła trasę jej piwnicznego upadku... Monika usiadła wygodniej, prostując ostrożnie obolałą nogę i opierając dłonie o podłogę. W tym momencie namacała coś twardego. Niepewnie odgarnęła nieco ziemi i ujęła przedmiot w dłonie. - Pudełko, skrzynka? Co to jest? Może płaska lampa Alladyna i jakiś zaklęty dżin mnie stąd wyciągnie? Może jakiś skarb? - Nadal niewiele było widać, ciekawość musiała więc zostać niezaspokojoną. - Ratunku, ratunku, ratunku!! - wydarła się po raz kolejny.  Nagle nad jej głową zaszurało. - Hop hooop! To ja, Monika! Jestem w piwnicy, spadłam! Tu jest ciemno, nie umiem stąd wyjść. Zarwała się podłoga w komórce pod schodami kiedy brałam grabie numer pięć i...
- Gdybyż kobiety były mniej jazgotliwe, może udałoby się jakąś czasem uratować. - głos zabrzmiał gdzieś z góry i ciągnął z niezmąconym spokojem: - Podejrzewam jednak, że odwieczna babska gadatliwość i talent do robienia hałasu zmuszała na przykład smoki i rycerzy do zawierania sojuszy. Dla świętego spokoju dziewica była zjadana, a oni obaj szli po wszystkim w zgodzie do najbliższej oberży na dobroczynny, ziołowy napój z chmielu - mentorski głos niewątpliwie należał do Marcina. Promień jego latarki wydobył z ciemności niezwykły obrazek: siedzącą na ziemi, nieco rozczochraną Monikę, ściskającą w ręce tajemniczą skrzyneczkę. Parę metrów dalej walały się grabie numer pięć.
- Nareszcie się do czegoś przydasz! - wcale nie pojednawczo zagaiła Monika. -Może choć raz popracujesz mięśniami, nie językiem.
Marcin już spuszczał z góry grubą linę z zawiązanymi supłami, ignorując zaczepkę.
- Poradzisz sobie z wejściem, czy mam cię wyciągnąć?
- Nie, pojadę windą!
- A na które piętro sobie pani życzy?
- Najchętniej trzydzieści pięter od ciebie! - dlaczego była na niego taka zła? W końcu przecież przyszedł ją wyratować!
Marcin poświecił latarką, aby Monika mogła porządnie chwycić się sznura. Drugi koniec przerzucił sobie przez ramiona i zaczął przeprowadzać w milczeniu akcje ratowniczą, zapierając się mocno nogami i ciągnąc uczepioną liny Monikę. Nie zamierzała mu pomagać. - Niech się trochę pomęczy - pomyślała mściwie. - Za te jego przemądrzałe sentencje... Ale silny jest! - zauważyła w myślach bystrze, gdy opalone ramiona pomagały jej pokonać ostatni odcinek „pionowej” podróży. Przez moment byli tak blisko siebie, jak nigdy dotąd i Monika poczuła na jego policzku delikatny zapach jakiejś przyjemnej wody kolońskiej. Marcin natychmiast ja puścił, a zwinne dłonie sprawnie porządkowały sznur. Monika przypomniała sobie o bolącej nodze. Nie wyglądała jednak groźnie. Nawet nie była mocno podrapana.
- Jak mnie znalazłeś?
- To nie było trudne - odburknął zachmurzony. - Darłaś się jak potępieniec, było cię słychać w sali z kominkiem.
- Przecież sala z kominkiem to moja sypialnia?
- No właśnie, akurat cię szukałem. Położyłem ci próbki sadzonek na toaletce. A co ty tam tak kurczowo trzymasz?
Monika dopiero teraz przypomniała sobie o skrzyneczce.
- To mój prywatny dżin w wersji spłaszczonej. Znasz tę bajkę? Spełnia trzy życzenia.
- Nie otworzysz?
- Zastanawiam się. Znalazłam to na dole. Ciekawie jest wymyślać, co może być w środku, niż otwierać i się rozczarować.
- Jak na kobietę nie jesteś za ciekawska...
- Słuchaj, znawco kobiet...
- E, nie kłóćmy się, ja jestem ciekawy. Zróbmy tak: ja sam to otworzę, zobaczę co jest wewnątrz, ale ci nie powiem.

Monika w milczeniu podała mu skrzyneczkę i odwróciła się. Marcin uchylił drewniane wieczko, przez chwilę czymś szeleścił, gwizdnął. Za moment poczuła znów ten jego świetny zapach. Stanął tuż za nią, bardzo blisko, położył dłoń na jej ramieniu i odwrócił delikatnie w swoją stronę. Monika poczuła nagły przypływ gorąca. „Chwilo trwaj jeszcze” - pomyślała w jakimś nagłym rozmarzeniu, nie mogąc oderwać oczu od oczu Marcina. Chłopak z wyraźnym ociąganiem zabrał swoją dłoń i podał jej drewniane pudełko.
- Znasz się na nutach?
- Nie, skąd... - Monika z trudem powracała do rzeczywistości. - Co tam jest? - spytała bez zainteresowania. Dżina nie ma, inaczej ta chwila jeszcze by trwała...
- Jakieś stare nuty. Jeślibyś mi to pożyczyła na chwilę, spróbowałbym je odszyfrować...
- Nuty mnie nie interesują. Weź to sobie! Skrzyneczka też nie wygląda atrakcyjnie.
- Trzeba by ją po prostu odczyścić. Zobacz, ma ładny motyw kwiatowy. - Monika nie była pewna, czy Marcin znów szuka pretekstu by stanąć tak blisko niej, czy naprawdę spodobało mu się to brudne pudełko.
- Faktycznie, nie zauważyłam. Dobrze, oddaję ci skarb i idę się nieco doprowadzić do porządku. Wyglądam tak, że spokojnie mogłabym wsiąść na grabie i polecieć na sabat czarownic nie wzbudzając niczyich podejrzeń...
- Przez grzeczność nie zaprzeczę...
- Myślę, że niebawem powiadomisz mnie o wynikach swoich badań archeologicznych?
- Masz jak w banku. W końcu to na ciebie powinna spaść cała chwała odkrywcy!

Po wejściu do pokoju od razu „to” zauważyła. Cudowny, włochaty bukiet fiołkowych kwiatów, leżący niedbale na toaletce. - To mają być te próbki sadzonek? Uśmiechnęła się czule. Wzięła kwiaty, by włożyć je do wody. Spomiędzy liści wypadła karteczka z napisem: „Florisella caelesta”.
- Oczywiście, Marcinek musiał się popisać znajomością botanicznych nazw łacińskich. Mam nadzieję, że ten wiecheć nie jest mięsożerny... - Monika walczyła z rozdrażnieniem.
Marcin nie pojawił się jednak na wspólnej kolacji. Nie mogła się długo nad tym zastanawiać, bo ciągle ktoś ją zaczepiał i wypytywał  o zdarzenie z popołudnia. Najwyraźniej wieści szybko się po pałacyku rozchodzą. Wszyscy domagali się szczegółów, zwłaszcza jeśli chodzi o znalezisko.
- Nic nie wiem, Marcin je zabrał do zbadania - opędzała się od coraz natrętniejszych kolegów i koleżanek.
- Może dotknęła go jakaś klątwa, bo zniknął, zdematerializował się. W pokoju go nie ma. Wiecie, może to przekleństwo archeologów: jakieś mikroby, zaraza, mór - puszczał wodze fantazji Maciek, kolega Marcina z pokoju.

Koło dziesiątej zaczęła się niepokoić. To wcale nie było śmieszne! Gdzie on się podział? O jedenastej opustoszały korytarze pałacu, nocne życie skupiało się teraz za zamkniętymi drzwiami komnat. Monika poszła do swojej sypialni. Noc była upalna. Otworzyła szerzej okno, wychodzące na mały balkonik. Dobrze, że włączyła aparacik przeciw komarom. Nagle coś białego mignęło w ogrodowych zaroślach. Nie była pewna, ale chyba widziała sylwetkę Marcina z gitarą! Pierwsze dźwięki rozwiały wszelkie wątpliwości - on grał na instrumencie jakąś dziwnie piękną melodię. Marcin był doskonale widoczny w blasku księżyca. Grał najwyraźniej właśnie dla niej! Słuchała, oparta o kamienną barierkę balkonu. Mogłaby tak stać do rana...
- Moniko, czy wiesz, że to melodia z magicznej skrzyneczki? Udało mi się odczytać zapis nutowy. Nie była napisana na gitarę, ale ćwiczyłem całe popołudnie na polanie w lesie, żeby ją dla ciebie zagrać...
- Czy ty nie zaziębisz sobie czasem gardła wrzeszcząc tak po nocy z odległości stu metrów? Myślę, że wygodniej będzie porozmawiać w moim pokoju. Czekam tu na ciebie razem z próbkami sadzonek... - pozorna szorstkość miała ukryć drżenie głosu.
- Kobiet i arbuzów nie przejrzysz! Ja jej śpiewam pod balkonem, odgrywam scenę z „Romea i Julii”, a ona chce mnie koniecznie uraczyć syropem na kaszel! - poburkiwał Marcin. Czuł jednak dziwne ciepło wokół serca. Zdążając do komnaty Moniki zostawił gitarę w feralnej komórce...

Tekst: Beata Łukasiewicz©

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz