niedziela, 7 lutego 2021

Klucznicy, czyli dwie anegdoty o tym, co nam się przydarzyło z kluczami...

Klucznicy to "trzymający klucze"... Przydarzyły nam się ostatnio dwie przygody z kluczami w roli głównej. Andrzejowi w grudniu, a ostatniego dnia stycznia ja się z kolei popisałam kluczowym tematem...

W grudniu, jeszcze przed świętami pojechaliśmy do mamy na niedzielny obiad. Wychodzimy pod wieczór, a tu nasz samochód dętka totalna. Akumulator padł. Nie dostaniemy się do środka, o wyjechaniu z wewnętrznego dziedzińca nie ma mowy. No nic, w drogę powrotną do domu udaliśmy się piechotą, z zamiarem wymiany w poniedziałek akumulatora na nowy i uruchomieniem samochodu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności sklep z akumulatorami jest oddalony jakieś 100 m od miejsca zgonu naszego akumulatora. Zatem w poniedziałkowe przedpołudnie Andrzej wybrał się piechotą na męską wyprawę naprawczą. W ostatniej chwili poradziłam, żeby wziął drugi komplet kluczyków, bo może muszą się oba "uzbroić " czy cuś tam. Nie wiedziałam dokładnie, o co mi chodziło, ale mąż kluczyk zapasowy wziął, aczkolwiek niechętnie.

Po jakieś godzinie mam telefon. Ucieszona, że może to informacja o zakończonej naprawie samodzielnej akumulatora (wymianie właściwie) odbieram, a tu wieści co najmniej elektryzujące... włosy na głowie. Dzwoni Andrzej z telefonu stacjonarnego mamy z informacją, że zatrzasnął sobie wszystko w samochodzie: obie pary kluczyków, torbę, portfel, dokumenty, kurtkę nawet. Po zainstalowaniu nowego akumulatora, wszystkie drzwi się zablokowały. A w aucie, w środku, została kurtka, którą mąż zdjął bo mu było gorąco, z kluczykiem auta w kieszeni. Zapasowy kluczyk był w torbie. W bagażniku. W tej samej torbie były dokumenty, portfel i telefon. Pat totalny, a mąż pyta mnie, czy nie pomógłby nasz nadworny mechanik?

No to dzwonię do niego. Mówi, że nic na gorąco prócz wybicia szyby nie wymyśli, ale jakby mu podstawić auto do warsztatu (na lawecie, ok. 10 km), to kto wie? Tyle że żadnym sposobem laweta auta nam nie wyprowadzi z wewnętrznego dziedzińca, w dodatku pilot do bramy wjazdowej też jest w środku, w aucie. Za chwilę mechanik ma nowy pomysł: może przez reflektor przedni spróbować dojść do kabli, zrobić zwarcie i drzwi się otworzą. Te narady trwają trochę długo, dobrze, że mama dała mężowi szalik i polar, bo on stoi w bramie, mając na oku samochód, pilnuje torby i dokumentów, widocznych przez szybę w środku. W końcu mama dopytuje, czy naprawdę nie ma sposobu dostania się do auta bez rozwalania szyby? Przecież musi ktoś mieć jakiś wytrych, do domu jak się zamek zepsuje też się woła specjalistę. No to olśnienie na nas spadło! Szukam w necie, jest! Awaryjne otwieranie zamków. Wszelakich, samochodowych też! Przyjeżdża dżentelmen-włamywacz, kasuje 250 zł i po 3 minutach samochód jest znów oswojony.... Alleluja! Oczywiście wyszło na to, że wszystko to moja wina. Po co dawałam drugi kluczyk? Tak by sobie wisiał w domku, mogłabym przyjechać  i jak ten rycerz na zielonym koniu wybawić księżniczkę z opresji...

Kluczowa sytuacja numer dwa: w ramach aktywności fizycznej postanawiamy iść na piechotę do centrum, załatwić to i owo, przy okazji przejść pięć kilometrów razy dwa, w świeżo spadłym w mieście śniegu. Biorę wygodną niewielką torebkę, w której mam telefon, klucze, chusteczki do nosa, maseczki, portfel, małe smoothie. Andrzej nie bierze kluczy ani portfela. 

Robimy 5 kilometrów pieszo, kupując w drodze powrotnej kilka artykułów spożywczych, damską piżamę - wszystko niesiemy w reklamówkach. Tak dziwacznie obarczeni postanawiamy wrócić do domu środkiem komunikacji miejskiej. Gdy wysiadamy z autobusu pod domem Andrzej sprawdza liczbę zrobionych kroków i martwi się, że nie ma 10 000. To proponuję żartobliwie jeszcze rundę po osiedlu, ale ostatecznie podchodzimy pod dom i... zaczynam grzebać w torebce, by znaleźć klucze. Nie ma. Nie ma w kieszeni. Mam tylko pilota do garażu, bo zawsze pamiętam, by nakarmić przy nim kotkę, pakujemy się więc tam z tobołami i znów przeszukujemy moją torebkę. Klucze zapadły się pod ziemię. A raczej, mam podejrzenie, że zapadły się w śnieg, kiedy sięgałam po coś do torebki. Teoretycznie możemy zadzwonić do sąsiadów, by wpuścili nas na klatkę, ale co to da? Trzeba i tak iść do mamy, bo ona dysponuje 3. parą kluczy do naszego mieszkania. Andrzej postanawia iść kolejne 2 km piechotą, dorabiając kroki do dziennego dystansu, a ja rozgaszczam się w garażu. Dzwonię do mamy z informacją, że Andrzej idzie do niej po klucze, mama zmartwiona, radzi mi jeszcze przeszukać torebkę. To na nic, mówię, i zajmuję się oglądaniem filmu na telefonie. Obliczam, że czekać będę na męża ok. 45 minut. Po półgodzinie dzwonię do mamy, mówi, że Andrzej już jest w drodze powrotnej, ale naprawdę nie ma tych kluczy? No nie ma.

Postanawiam jednak zebrać pakunki, biorę reklamówki z zakupami i zaczynam porządkować zawartość. Przełożyłam do nich wyjęte wcześniej w trakcie poszukiwań manele, w tym woreczek strunowy z maseczkami. Zaraz.... Coś on dziwnie ciężki jest... Cholera, klucze się w nim ukryły! Są, niezgubione, całe i zdrowe! Wychodzę z garażu, idę na spotkanie męża, dosłownie na rogu ulicy już go widzę, uśmiecham się szeroko, strasznie chce mi się śmiać. Naprawdę to nie złośliwość, odkryłam klucze zaledwie 5 minut wcześniej. Nawet nie jest na mnie zły. Przeszedł się, dodatkowy dystans, ha!

W kluczach jesteśmy 1:1 zatem...



2 komentarze: