niedziela, 29 marca 2020

Powódź tysiąclecia kontra epidemia covid-19

Takie wspominkowe refleksje mnie naszły, kiedy obejrzałam kilkanaście zdjęć z opustoszałych kompletnie europejskich miast, w tym z Wrocławia. Wrażenie jest dziwne, niesamowite. Niegdyś gwarne miejsca, obecnie bez jednej żywej istoty. Jakoś samo nasunęło mi się porównanie stanu klęski żywiołowej, która 23 lata temu  nawiedziła Wrocław - powodzi tysiąclecia, i obecnie nam panującej pandemii...

W lipcu 1997 r. byłam w mieście i powódź osobiście przeżyłam, aczkolwiek udało mi się uniknąć jakichś bezpośrednich jej skutków. Ani moje mieszkanie, ani mieszkanie moich rodziców oraz dziadków nie były wtedy zalane. 
Pamiętam jednak, że w obliczu zagrożenia przybyciem wody najpierw przenieśliśmy się z mężem z mieszkania w okolicy Ostrowa Tumskiego (wprawdzie na V piętrze, ale przy samej Starówce) - do rodziców. Mama była wtedy w Australii, a Tato w jakiejś delegacji. Rodzice mieszkali wówczas na Krzykach, na X piętrze. Szybko okazało się, że i tu woda może dotrzeć. Blok rodziców od zalanej wkrótce ul. Piłsudskiego oddzielał wiadukt kolejowy, teoretycznie łatwy do obrony. Wystarczyło uszczelnić workami przejazdy, co też czynili liczni wolontariusze. Uznaliśmy jednak, że sami w mieszkaniu nie będziemy siedzieć, ciągnęło do bliskich, więc stamtąd przenieśliśmy się na Nowy Dwór, do dziadków. 
Mieszkanie było na parterze, ale cała dzielnica stosunkowo bezpieczna, mimo że przepływała przez nią Ślęza - sprawczyni totalnego zalania Kozanowa. Zaprosiliśmy nawet ciocię z kuzynką, by też pomieszkały z nami, bo ich dom znajdował się na granicy Pilczyc i Kozanowa, a tam już była woda.
Trudno to opisać szczegółowo, atmosfera była w mieście gorączkowa, niepokój, niepewność, informacje nie rozchodziły się w takim tempie jak teraz. Ale była też niezwykła solidarność ludzi, wszyscy chcieli coś robić, bronić miasta, pomagać sobie wzajemnie, być razem. Chodziliśmy po wałach w celach obserwacji stanu wody, o różnych porach, także nocą przed wielką falą. Można tam było spotkać pół miasta, m.in. ówczesnego prezydenta, p. Zdrojewskiego. Spotykaliśmy równie jak my zaniepokojonych znajomych, dodawaliśmy sobie wzajemnie otuchy. A kiedy przegraliśmy z wodą, poczucie wspólnoty nie pozwalało nam na rozpacz i narzekanie. 
Odra zalała cmentarz Osobowicki i wysypisko śmieci - dramat sanitarny dla miasta. W całym mieście nie było wody w kranach, w wielu domach - prądu, także w szpitalach! Obawiano się szybkiego wybuchu epidemii. Nie działały telefony stacjonarne (telefony komórkowe były naprawdę rzadkością jeszcze), nie kursowała komunikacja miejska, a w zalanych dzielnicach nie działały, co oczywiste,  sklepy spożywcze. Wodę i żywność dostarczano helikopterami (wojsko), na łodziach i pontonach. Radio i Telewizja Dolnośląska (ta nadawała swoje programy z Poltegoru - obecnie na miejscu tego najwyższego wówczas budynku we Wrocławiu stoi Sky Tower!) informowały wówczas rzetelnie o sytuacji w mieście. Dzięki nim wiadomo było np. jak komunikować się z wojskowym helikopterem: biała tkanina to potrzeba pomocy ogólnie, a czerwona - potrzebny lekarz. Były dzielnice, w których ludzie uwięzieni byli na dachach swoich domów (np. na Kowalach) - tym zrzucano niezbędne artykuły z helikopterów. Dachy stały się wtedy centrum życia towarzyskiego, bo żeby nie wiadomo co się działo, człowiek lgnął do drugiego człowieka. Nawet nielubiany sąsiad stawał się najlepszym przyjacielem! Wszyscy chcieli uratować przede wszystkim swój dobytek, ale też myśleli o mieście jako o wspólnym domu. A Wrocław nie był wtedy tak piękny, jak dziś! Zarówno mieszkańcy, których mienie  nie było zagrożone zalaniem, jak i ci poszkodowani i tak włączali się do akcji pomocy. Sypanie piasku do worków, układanie barykad, patrolowanie wałów, ochrona wszystkiego, co potrzebowało tej ochrony, np. ZOO. Podobno na mszy w kościele przy ul. Wittiga (znajduje się akurat bardzo blisko ZOO), ówczesny proboszcz miał powiedzieć, że na modlitwę jeszcze przyjdzie czas, a teraz za łopaty i gumiaki trzeba się brać, by ratować zwierzęta.
Wkrótce po powodzi, a nawet w jej trakcie, pojawiały się dowcipy na jej temat - swoisty sposób na odreagowanie tej wielkiej traumy. Ludzi nie opuszczało poczucie humoru - opisywano chłopaka w kajaku na głównej ulicy miasta, który zatrzymał się na "czerwonym". W pewnym albumie fotograficznym poświęconym powodzi (wydanym później), moją uwagę zwróciło zdjęcie pana na windsurfingu, mknącym przez zalaną ul. Piłsudskiego.
Grozę budziły zdjęcia Wrocławia zalanego wodą - całe osiedla, dzielnice. 



zdj.  J.M.K. Kokot 


40% miasta zostało zalane wtedy, ale czy widzicie podstawową różnicę? Są tu ludzie, kochani współtowarzysze powodziowej niedoli, sąsiedzi bliscy i dalsi, nieznajomi połączeni wspólnym działaniem. Dla mnie większą grozę budzą aktualne zdjęcia kompletnie pustych ulic Wrocławia!

zdj. Krzysztod Ćwik, marzec 2020

Jak myślicie, jakie będą socjologiczne skutki epidemii, czy raczej kwarantanny, gdy boimy się kontaktować nawet z najbliższymi, nie mówiąc o sąsiadach, przyjaciołach, znajomych? Gdy lęk, panika i obawa o życie przesłaniają wszystko, w tym relacje międzyludzkie?
Mnie już tęskno do powodzi tysiąclecia!







2 komentarze:

  1. napisałam na podstawie listu do koleżanki "Dziennik niezatopionej" - 10 lat później dostał jedyną nagrodę w konkursie "Gazety Wyborczej", jest w zbiorze "Dolny Śląsk. Pamiętam powódź" i "Orbis Wratislaviae""
    https://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/1,35771,4219458.html?disableRedirects=true

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Irenko, szkoda, że ten link do Wyborczej jest nieczytelny, bo płatny. Nie masz tego tekstu na swoim blogu, by zalinkować?

      Usuń