Pierwsza zaintrygowała mnie wzmianka o niezwykłym pałacu w Pieszycach, który nie jest normalnie otwarty dla zwiedzających, ale właśnie wczoraj miał być udostępniony turystom, za darmo i przez kilka godzin tylko. Joanna Lamparska potrafi naprawdę smakowicie opowiadać o zabytkach Dolnego Śląska, napisała kilka przeciekawych książek na ten temat, więc z wypiekami na uszach słuchałam o bajecznym pałacu z XV w. pokrytym wewnątrz ogromnymi malowidłami, tak bajecznie kolorowymi, że atakują zmysły widzów w sposób niespotykany w promieniu 500 km! Ten Śląski Wersal ma kubaturę 6000 m2, a wewnątrz 60 pokoi - naprawdę przestaje być to nazwa na wyrost.
Kiedy pojawiliśmy się tam ok. godz. 15.00 (pałac był udostępniany od 14.00), musieliśmy stać w kolejce, w sporej grupie innych turystów. Myślę, że zgromadziło się kilkaset osób (pierwsze 300 weszło ponoć przed nami) a oczekiwanie na zwiedzanie trwało w sumie ok.godziny. Jednak warto było przeczekać tę niedogodność i parcie tłumu, z którym ochrona nie bardzo umiała sobie poradzić.
Pałac został zakupiony przez małżeństwo Polaków, mieszkających od kilkudziesięciu lat w Las Vegas, jako drugi dom i spełnienie marzeń. Pan Hajduk jest milionerem, biznesmenem. Tylko On mógł podołać dźwignięciu obiektu z kompletnej ruiny. Poszły na to grube miliony, naprawdę to szczęście, że są osoby z taką misją
ratowania tego typu bezcennych obiektów.
Od początku 2000 roku pałac był restaurowany na zewnątrz, wymieniono dach i okna, zrobiono kapiącą 24-karatowym złotem elewację, natomiast wnętrza urządzone są (i była na to zgoda konserwatora zabytków) według osobistej wizji małżonków, pragnących stworzyć oazę harmonii, pochwałę pokoju, miłości i radości.
Bajecznie kolorowymi malowidłami pokryto ściany pałacu, przedstawiają one sielskie sceny z udziałem właścicieli oraz wielkiej ilości kwiatów, zwierząt, chmurek i ptaszków, aniołków. Jest tu także sporo kopii dzieł innych mistrzów, ale większość prac wykonywali tutejsi artyści. Zarzutami kiczowatości właściciele się kompletnie nie przejmują - pan Hajduk twierdzi, że obrazy najlepiej przemawiają do ludzi, i że w nich odbija się cała jego osobowość.
Najlepiej nie oceniać poziomu artyzmu, a raczej oddanie, pracowitość i fantazję twórców tych niezwykle, wręcz barokowo zdobionych wnętrz.
Oto biblioteka - bez książek, bo same obrazy mają tu spełniać rolę edukacyjną:
W pałacu bywali swego czasu możni tego świata - król pruski, car Rosji (Aleksander I). Oto sypialnia nazwana jego imieniem:
Jadalnia z innej perspektywy:
Bibeloty:
Czasami czułam się jak w klasztorze w Lubiążu - te putta, złoto i łacińskie sentencje...:
W całym pałacu nie ma jednak żadnego sprzętu sugerującego, że ktoś tu mieszka... Jak zdradziła tubyłka, właściciele mieszkają w innym domu. Pałac, niczym muzeum tworzone od 18 lat, nie jest jeszcze kompletnie ozdobiony. Możliwe, że życie wróci do gmachu po skończeniu wszystkich dzieł. O ile wystarczy panu Hajdukowi pieniędzy, bo skarżył się, że ma sny o bankructwie.
Wcale mnie to nie dziwi. Budynek jest pompą ssącą wszelkie zasoby finansowe, jak sądzę. Oby więc interesy szły jak najlepiej, by strumień pieniędzy mógł płynąć do pałacu nieprzerwanie!
Po megadawce sztuki musieliśmy zejść na ziemię. 40 km od Pieszyc, w Wierzbnej odbywał się 3. już Festiwal Dyni. O nim też mówiła Joanna Lamparska zachwalając talenty kulinarne gospodyń, które z dyni robią chleb, wielokolorowe ciasta i inne przysmaki. Kiedy pojawiliśmy się tam ok. godz. 17.00, w wiosce w sumie bardzo historycznej, bo wzmiankowanej już w IX w., okazało się, że przez przestoje kolejkowe w Pieszycach nie spróbujemy wielu rzeczy. Wszystko zostało zjedzone!
Na szczęście na jednym stoisku było dostępne jeszcze dyniowe smakołyki: kupiliśmy keczup z dyni, syrop z dyni, paprykarz z dyni, pestki prażone z chilli albo z cynamonem. Hitem jednak okazał się napój adwokatopodobny, który gospodynie robiły poprzedniego dnia. To ta buteleczka widoczna za słoikami:
Po degustacji zapragnęłam nabyć, drogą kupna zresztą, cała butelkę - niestety nie było to możliwe, bo też się sprzedały. Udało mi się od pań wyciągnąć jakieś strzępki receptury, ale po minach widziałam, że to gospodynie takie jak ja - bardzo kreatywne. Możliwe, że niewiele pamiętały z procesu produkcyjnego, bo było aż tak miło!
Obejrzeliśmy więc jeszcze tylko zwyciężczynię, ważące prawie 140 kg dyniowe monstrum:
I wróciliśmy do Wrocławia.
Likier dyniowy tak mi chodził po głowie, że dziś za pomocą 4 żółtek, pół kg ugotowanej dyni, 100 ml spirytusu, 10 dkg mielonych prażonych pestek dyni, syropu waniliowego - zrobiłam coś takiego na wzór z Wierzbnej:
Przegryzać się będzie przynajmniej jeden dzień. Jestem zachwycona własną kreatywnością! No bo to nie wszystko, oto niedzielne danie główne:
Filet z kaczki w sosie jabłkowym, strudel z ziemniakami, burakami, dynią i papryką, surówka z czarnej rzepy z jabłkiem, marchewką w sosie jogurtowym. Gdyby pani Gessler chciała zostać moja koleżanką, to ja jestem także chętna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz