wtorek, 12 listopada 2013

Wcale nie głupia gąska…

W dniu Św. Marcina dostaliśmy zaproszenie na obiad do mojej przyjaciółki. Pretekstem był polski obyczaj jadania gęsi właśnie w listopadzie. Jest wtedy ponoć najlepsza.

Mieliśmy też nadzieję, że odwdzięczymy się za znalezienie bransoletki i jakimś cudem znajdziemy jej zagubiony kolczyk, tkwiący spokojnie w zakamarkach szaf i szafeczek, których jest pełno w Gosi domu. Zanim więc gospodyni podała nam consommé rzuciliśmy się na czworakach po podłodze, szukając zguby. Bez efektów. Zwabieni jednak zapachem trufli przygalopowaliśmy do stołu.

Zupa (consommé) wyglądała trochę jak rosół, tyle że nie z makaronem, a prostokątnymi pierożkami. Nie jadłam nigdy wcześniej tak wytwornie nazywającej się zupy. Jest to podobno klasyk kuchni francuskiej, bardzo esencjonalny bulion, gotowany przez Gosię na gęsi, przez 5 godzin. Następnie został z niego usunięty cały tłuszczyk, a zupa została sklarowana. Do niej Małgosia zrobiła pierożki z wątróbką i truflami. Małmazyja… Consommé może niekoniecznie wykonuje się we Francji z gęsi, ale na pewno nie robi się go często, bo przygotowanie jest piekielnie czasochłonne. Jednak jaki efekt! Kulinarna maestria.

Na tym jednak nie koniec, czas na clou obiadu. Na stół wjechała gąska, i to jaka! Pieczona w majeranku, jabłkach i śliwkach przez 3,5 godziny, o brązowej chrupiącej skórce i mięsku rozpływającym się w ustach. Gosia podała ją z ziemniaczanym puree (ale takim, że z łyżki nie chciało zejść) i czerwoną kapustką z musztardą imbirową (którą zakupiła w tej słynnej drezdeńskiej musztardziarni). Ależ to był obiad! Do dziś mi ślinka leci…

Objedzeni kontynuowaliśmy poszukiwania kolczyka w domu. Ruchy mieliśmy nieco utrudnione, bo z gąską w brzuszku trudno się schylać, ale daliśmy radę. Nadal jednak nic z tego.

Gdy wieczorem żegnaliśmy gospodynię na wszelki wypadek przejrzeliśmy klatkę schodową, wejście do piwnic, zdjęliśmy nawet kratkę z wycieraczki przed wejściem do bramy. Guzik z pętelką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz