piątek, 20 marca 2015

Perfumy, legendarne Cannes oraz hazard, czyli Beatka na Lazurowym Wybrzeżu

Niebawem upłynie miesiąc od mojej podróży na Lazurowe Wybrzeże, spieszę więc dokończyć relację. Niceę oraz Menton, gdzie odbywał się karnawał i wielkie święto cytrusów już opisałam tutaj. Pozostaje jednak jeszcze parę innych ciekawych miejsc…

Kolejnego dnia naszego pobytu na Cote d’Azur wybraliśmy się (z Nicei, w której mieliśmy naszą bazę wypadową) do pobliskiego Grasse. To prowansalskie (i francuskie w ogóle, a nawet światowe) centrum perfumiarstwa, położone jakieś 40 km na zachód od Nicei. W tym urokliwym miasteczku od XVIII w. produkuje się esencje wykorzystywane we wszystkich francuskich (i wielu innych) perfumach. Tu właśnie kończy się powieść Suskinda "Pachnidło" i tu kręcone były sceny do ekranizacji tej powieści. Musiałam więc tam być, by wywąchać nowy zapach do mojej kolekcji!!!
Inny ciekawy fakt związany z miastem to ten, że w Grasse zmarła Edith Piaf (w 1963 r.), oraz że przez 22 lata mieszkał tu Iwan Bunin, rosyjski pisarz-noblista. Z kolei nasz Karol Szymanowski mieszkał tu 3 miesiące tuż przed śmiercią w Lozannie. A miastem partnerskim Grasse jest m.in. Opole.


Grasse jest śliczne, ale żałowałam trochę, że byliśmy tu w lutym, gdyż oprócz mimozy i kwiatów na rabatach nie widzieliśmy (i nie czuliśmy) zbyt wielu kwitnących krzewów. Ponoć gdy zwiedza się Grasse wiosną i latem turystów odurza woń rosnących wokół tej miejscowości perfumiarskich roślin. Niezwykłą liczbę roślin "na zapachy" w Grasse hoduje się dzięki glebie - gliniasto-kredowej. Wszystkie są uprawiane na sporych hektarach w dolinie – stanowią surowiec dla trzech istniejących do dziś wytwórni: Galimard (od 1747 r.), Fragonard i Molinard (1849 r.). Wiecie, że tu nawet fiołki się uprawia jak lawendę – szeregami, w kępkach? Widziałam to na starych ilustracjach w muzeum perfumiarstwa u Fragonarda. W mieście jest jeszcze inne, niezależne muzeum perfumiarstwa – międzynarodowe, ale było akurat (wtorek) nieczynne. Wszystkie 3 wytwórnie są w niedużej odległości od siebie, a błąkając się uliczkami Grasse wykryłam jeszcze czwartą.
fajne okiennice w Grasse
Fragonard mnie zanęcił plakatami rozwieszonymi w całym mieście, które ogłaszały, że 2015 rok jest rokiem jaśminu. Co roku bowiem inny kwiat jest „bohaterem” akcji marketingowej. Jaśmin zaś fascynuje mnie od dawna, posadziłam nawet 2 krzewy w ogrodzie (niestety okazały się odmianą bez zapachu...). A mam na jego punkcie fioła od dzieciństwa, gdy zaczytywałam się w przygodach Marka Piegusa, który musiał zmierzyć się z dwoma groźnymi przestępcami – pachnącym jaśminem  Bogumiłem Kadrylem oraz owianym zapachem waleriany Wieńczysławem Nieszczególnym :-P Zapach jaśminu ma więc dla mnie aromat beztroskiego dzieciństwa i lektur czytanych pod kołdrą przy latarce... Czy kogoś może więc  zdziwić moja decyzja o zakupie tych własnie perfum?

W sklepie-muzeum można było obejrzeć film z produkcji – delikatne kwiatki (podobne raczej do naszego białego bzu, a nie do jaśminu) są ręcznie zrywane, starannie przesiewane i pojedynczo umieszczane na dużych tacach posmarowanych tłuszczem (jakby smalcem, łojem? ), którego zadaniem jest utrwalenie jaśminowego  aromatu. To oczywiście dopiero początek ekstrahowania woni.  Niezwykle praco- i czasochłonna robota! Zbieracze, których zawód dziedziczony jest tu z pokolenia na pokolenie, w ciągu godziny zbierają nawet 7 kilogramów kwiatów! Oczywiście, nie wszystkie kwiaty wykorzystywane do sporządzania esencji pochodzą z Grasse - np. róże zbiera się tutaj, ale i sprowadza z Bułgarii.
Z zapachem jaśminu w głowie i nosie włóczyliśmy się jeszcze uliczkami Grasse podziwiając stare (z XVII i XVIII w.!) kamienice, wąskie uliczki, albo pomnik perfumiarza – współczesne (bo z 1997 roku) dzieło naszego rodaka Tomka Kawiaka.
Rzeźba Tomka Kawiaka z 1997 na podst. grawiury z XVII wieku! Cudo

Nigdy wcześniej o takim artyście nie słyszałam, a dzieło - znakomite, zresztą - oceńcie sami (z lewej)!Zajrzeliśmy do wszystkich trzech perfumiarzy, a nawet do czwartego - mniej znanego. U Molinarda np. nabyliśmy przepiękne mydełka w kształcie i aromacie połówki cytryny… Będzie fajna zapachowa pamiątka...
Nie chciało nam się wyjeżdżać z Grasse, ładnie położonego na zboczach (na wys. 300-400 m npm), z widokiem na zielona dolinę, ale trzeba było przecież wracać do Nicei na kolację i wieczorną część karnawału - corso świateł i muzyki. Wsiedliśmy do autobusu (nasz ulubiony rodzaj tutaj lokomocji - wszystkie kierunki wybrzeża, jak pisałam - za 1,50 euro!), trafiając na jakiegoś szaleńca za kierownica, który po wąskich, alpejskich drogach gnał autobusowym smokiem z prędkością 100 kilometrów nie patrząc na ograniczenia! I nie przystopowały go nawet dwa wypadki drogowe, mijane po drodze...

Gdy mimo to szczęśliwie dojechaliśmy do Nicei, było już ciemno. Świetna pora na rozpoczęcie wieczornej parady! Tradycyjnie więc okopaliśmy się w naszym stałym miejscu, przy piwie, by podziwiać wieczorowe wydanie oświetlonych pięknie, kolorowych platform, artystów, muzyki. 
                                      Oto Król Karnawału w wersji wieczorowej :-)
Do domu wracaliśmy na piechotę, ponieważ komunikacja autobusowa w Nicei kursuje do... 21.30. Potem są wprawdzie autobusy nocne, ale wtedy jeszcze tego nie rozeznaliśmy, a na taksówkę szkoda nam było kasy. Tak więc około 4 kilometry machnęliśmy pieszo, idąc Promenadą Anglików w stronę lotniska i mijając prawie  na każdym rogu, niekoniecznie pod hotelami - barwne ptaki nocy. Były nawet prostytutki-transwestyci. Nicea by night i jej życie nocne w pełnej krasie! Do domu dotarliśmy grubo po pierwszej, zanim się położyliśmy była już chyba trzecia...
Kolejnego dnia postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w podróżach i zanurzyć się ponownie w Niceę. Nie byliśmy jeszcze przecież na typowym prowansalskim targu (Cours Saleya), chcieliśmy też wdrapać się na Wzgórze Zamkowe, zwiedzić cmentarz - ponoć jedną z trzech najpiękniejszych nekropolii świata, i dostać do portu. Pogoda była bajeczna, a zdjęcia - bardzo udane:

Widok na Niceę ze Wzgórza Zamkowego:


Nicea w pełnej krasie

Potem zawędrowaliśmy na starodawną nekropolię, która położona jest na zboczu tego wzgórza - jedna jest żydowska, druga katolicka. Takiego zgromadzenia niesamowicie rzeźbiarskich nagrobków dawno nie wiedziałam. Wśród znanych osobistości tu spoczywających jest Jelinek-Mercedes - córka twórcy automobilu, która dała imię marce Mercedes. Zrobiłam chyba z tysiąc zdjęć, bo stare nekropolie to moja słabość, no ale ich wszystkich tu nie zmieszczę... Wystarczy Wam może jeden nagrobek, trochę zresztą przerażający lub symboliczny (tak po chrześcijańsku):

Anioł wzywa zmarłego
Potem zeszliśmy do portu i znaleźliśmy w okolicy niezwykłą wytwórnię słodyczy z owoców i... kwiatów. Kandyzowane i zdżemowane pyszności - owoce to pryszcz, ale kandyzowane kwiaty??? Ja oszalałam na punkcie... marmoladki z fiołków...


Pyszności z Floriana - tak się je robi...

Nicejski dzień był zatem bardzo udany. Wróciliśmy do domu na kolację, bo zaplanowaliśmy ucztę z owoców morza - pasta z mulami w sosie pomidorowo-czosnkowym (po prowansalsku).
Następnego dnia znów wycieczka - tym razem chcemy zobaczyć Antibes i Cannes. Bliżej, po drodze było Antibes - malownicza kurortowa miejscowość z wielkim portem, w której cumują wypasione jachty. Miałam plan zapoznania jakiegoś przynajmniej półmilionera, a właściwie dwóch, bo były z nami dwie singielki, którym przydałby się towarzysz na resztę życia... Jego niewątpliwą zaletą byłoby posiadanie jachtu, gdyż ponieważ liczyliśmy na jakieś wspólne potem wyprawy na Karaiby :-)
Co ciekawe, miastem partnerskim Antibes jest Dezencano we Włoszech, nad jeziorem Garda, gdzie Gosia - nasza towarzyszka podroży mieszkała przez ponad 20 lat! Jak to się potrafią spleść różne ścieżki...

W Antibes, mieście Picassa (który tu mieszkał i tworzył swoje ceramiczne dzieła) jachtów pięknych było co niemiara, ale kręcący się na nich mężczyźni nie byli, niestety, ich właścicielami. To obsługa sprzątająca i pielęgnująca jachty podczas zimowana, lub przygotowująca je do sezonu. Buuuuu. Powłóczyliśmy się jednak po miasteczku, był akurat targ staroci i Gosia nabyła sobie śliczną zabytkową tacę, ja natomiast na innym targu - ciuchowym nabyłam sweterek z perełkami. Byliśmy też w hali owocowo-warzywnej, gdzie ilość oliwek w różnych rozmiarach, smakach i kolorach wręcz porażała. Intrygowały mnie też bardzo kiszone cytryny. Nie było jednak co w Antibes zwlekać, bo trzeba było dojechać do Cannes.
No to dojechaliśmy. Na głównym placu przy porcie zrobiłam zdjęcie Pelasiuni (to pluszowa owieczka, którą zabieram we wszystkie podróże ku rozbawieniu moich bliskich. Nic na to nie poradzę, że jestem dzidzia-piernik!) Pelasia ma więc swoją sweet focię w Cannes, jak rasowa gwiazda filmowa...
Podążyliśmy ku Pałacowi Filmowemu, po drodze mijając odciśnięte ślady łap ekranowych celebrytów. Sam pałac nie zrobił jednak na nas żadnego wrażenia. Betonowo-szklany bunkier z lat 80., w owych czasach może i nowoczesny, razi przez nieudany kontrast z przepięknymi, XVIII wiecznymi kamienicami.
Za nim, bulwarem La Croisette nad morzem, ale dużo krótszym, węższym i mniej okazałym, niż Promenada Anglików w Nicei, dotarliśmy  do słynnego hotelu Carlton. I, niestety, nie spotkaliśmy po drodze ani jednej gwiazdy! Skandaliczny skandal. Sam Carlton ciekawił mnie ze względu na plotkę, że jego dwie kopuły to kopia piersi Pięknej Otero (La Belle Otero) - słynnej hiszpańskiej tancerki, skandalistki i metresy królów i książąt, która zmarła w Nicei w 1965 r. (nota bene na cmentarzu nicejskim nie ma jej grobowca, a wielu turystów odwiedza nekropolię właśnie ze względu na Belle Otero).
Przez Cannes się więc jedynie przemknęliśmy, nie robiąc zakupów u Diora ani Prady czy Pateka, wróciliśmy na plac przy porcie, by zdobyć wzgórze zamkowe dla panoramy miasta. Zrobiło się późno, więc wróciliśmy do Nicei.
Ostatniego dnia przed wylotem postanowiliśmy zdobyć Monaco i zagrać w słynnym kasynie Monte Carlo (które jest jakby dzielnicą tego księstwa-miasta-państwa). Przez Monaco przejeżdżaliśmy pierwszego dnia, gdy jechaliśmy na cytrusowe święto do Menton i zakonotowaliśmy sobie, że państewko to godne jest zobaczenia. Zatem w piątek przyszła na nie kolej. Ogarnięci hazardowym amokiem pierwsze kroki skierowaliśmy do kasyna. Co z tego, że było dopiero południe?


 Przed kasynem w Monte Carlo. Jeszcze nie przegraliśmy naszych 5 euro...

A. zastanawiał się, czy powinien mieć krawat, którego nie miał, obawialiśmy się ogólnie jakichś restrykcji ubiorowych, tymczasem... do kasyna w Monte Carlo może wejść każdy, byle nie miał ze sobą: psa, parasola, kapelusza, aparatu foto, kamery , a telefon trzeba wyłączyć (nie można po prostu robić żadnych zdjęć. Nawet lewym okiem). Na zabawę w ruletkę i Black Jacka przeznaczyliśmy 50 euro i już na wstępie mały zgrzyt - wejść można wprawdzie bez krawata, ale i tak  trzeba zapłacić po 10 euro od osoby. A we wnętrzu wszak kryształowe żyrandole i przepych znany mi tylko z  filmów o Jamesie Bondzie... A. dopytał o stawki. W ruletkę minimalny zakład to 5 euro, w Black Jacka (którego ćwiczyliśmy namiętnie w domku od kilku miesięcy) - od 25 euro za wejście do gry. Hmmm. Postanowiliśmy obejść się smakiem i wybraliśmy mniejszy, nowszy budynek też kasyna, ale gdzie na 2 poziomach są rozlokowane automaty do gry. I to jakie!!!! Ten świat jest nam nieznany, więc zadziwił nas widok nobliwych, starszych pań i panów, z wypiekami na twarzy siedzących przed różnymi automatami i grających zaciekle. No no, przy nich wyglądaliśmy na młodziutkich, więc wszystko, co hazardowe najwyraźniej jeszcze przed nami. Odszukaliśmy sobie automat do ruletki - prawdziwy, tylko bez krupiera, bo za szybą, a kulkę samemu się wrzucało takim specjalnym tłoczkiem. Przegraliśmy 5 euro w czasie pół godziny i usatysfakcjonowani (pobytem w jaskini hazardu i małą stratą finansową) wyszliśmy z kasyna.
Monte Carlo jest piękne, bo to jeden wielki ogród, poszliśmy też nad morze by zerknąć na kasyno od tyłu - chciałam zobaczyć, gdzie Bond wychodził na brzeg w stroju nurka, pod którym zawsze miał smoking... Okazuje się, że to nie mogło być tu - brzeg jest tu stromy i zabudowany apartamentami uwieszonymi skały.
                                                   Kasyno od tyłu i tropikalny ogród

Potem udaliśmy się do Zamku książęcego, by odwiedzić Grimaldich. W katedrze po drodze zobaczyliśmy grób Grace (mamie zależało) i księcia Rainiera, który zmarł stosunkowo niedawno. Mijaliśmy Muzeum Oceanograficzne - miałam ochotę wielka wejść, ale czasu tyle już nie było...
Powłóczyliśmy się po Monaco, które jest bardzo maleńkie (niecałe 2 kilometry kwadratowe), położone na skałach i naprawdę dokonuje cudów, by na tych kilometrach dwóch zmieścić wszystko, stąd takie widoki: stłoczone starocie z wieżowcami. Ostatnio widziałam nawet w tv, że stadion piłkarski tu wybudowali - gdzie oni to zmieścili???

Monaco było ostatnią naszą wyprawą w czasie tych króciutkich wakacji lutowych na Lazurowym Wybrzeżu. Może to wszystko zwiedzaliśmy trochę po łebkach, ale chyba i tak sporo udało się zobaczyć. Liznęliśmy lazuru, słońca mniej jak widać na zdjęciach, ale i tak naładował nam ten pobyt wewnętrzne baterie....

4 komentarze:

  1. Piękne przeżycia podróży, wspomnienia też takie będą. Fajnie się prezentujecie. Przed utratą 5 euro, to jeszcze buźki roześmiane ;) .Jaśmin też przypomina mi dzieciństwo. Lubiłam wąchać ten krzew, z resztą jego zapach wabił już z pewnej odległości. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawdę mówiąc i po przegranej miny mieliśmy podobne :-) Fajne widoki, fajne towarzystwo - fajne wakacje! Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za zaproszenie na bloga – skorzystałam, przeczytałam, superciekawy opis Lazurowego Wybrzeża, no i Monte Carlo. To ono nas „połączyło” jako stolica hazardu! Zresztą, jest coś magicznego w tym niewielkim państewku, zapraszam więc i ja, choćby na ten wpis o Monako i Monte Carlo, czyli tu: http://reniablicharz.blog.pl/2015/03/24/stolica-hazardu-a-odpowiedzialnosc/.
    Ale cały opis podróży po Francji, spotkania-przygody z różnymi miastami, nekropoliami, pomnikami, budynkami, roślinami – świetny, powiedziałabym wręcz smakowity, aż chce się tam być i zobaczyć to wszystko na własne oczy.
    No i te „ciekawostkowe” zdjęcia, też bardzo lubię robić takie zdjęcia, bo one oddają klimat miejsca nie gorzej niż superprofesjonalne fotografie np. wielkich katedr. Mam na myśli choćby zdjęcia z fajnymi okiennicami albo aniołem na nagrobku, albo rzeźbę perfumiarza, w dodatku polskiego rzeźbiarza!
    Dziękuję więc za rozbudzenie we mnie marzeń o Francji i życzę równie pięknych podróży i równie pięknych opisów!!!
    Pozdrawiam!
    R.

    OdpowiedzUsuń
  4. Reniu, bardzo mi miło, że byłaś z rewizytą i zostawiłaś tak obszerny komentarz, który w dodatku jest bardzo pochlebny i sympatyczny... To, jak sama wiesz, miód na klawiaturę każdego blogera...
    Zapraszam Cię do częstszych odwiedzin, mimo że czystej poezji u mnie niewiele, to wydaje mi się, że jest jej trochę w moim odbiorze świata... Ja też będę zaglądać - pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń