czwartek, 27 kwietnia 2017

wtorek, 11 kwietnia 2017

Napady upierdliwości konsumenckiej, czyli jak doprowadzam koncerny do rozpaczy…

1366228934_ets7fm_500Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale co parę lat mam napady wyjątkowej upierdliwości jako konsument(ka). Oczywiście nigdy tego nie planuję, po prostu splot wyjątkowych wydarzeń sprawia, że najpierw się zeźlę, następnie zawezmę i na koniec nieźle podręczę potężne skądinąd  instytucje - aż do upierdu!

Kilka lat temu zawzięłam się na „Placuszki z jabłkami” (w proszku) Knorra. Powód zawzięcia nie był planowany – zwyczajnie bowiem, z kulinarnego lenistwa nabyłam drogą kupna wspomniane placuszki w proszku. Gdy jakąś wieczorową porą postanowiłam zabłysnąć przed mężem własnoręcznie wykonanymi delicjami, ochoczo wzięłam się do roboty, ostrząc sobie zęby na słodką przekąskę. Po rozrobieniu proszku i dodaniu świeżego jabłka, gotową masę placuszkową wypróbowałam organoleptycznie i… co za rozczarowanie! Słoność czułam, słoność wielką, nic poza tym! Brnęłam jednak dalej w tę kulinarną katastrofę, smażąc je i posypując cukrem-pudrem, podejrzewałam bowiem, że smak mi się zmylił i po usmażeniu placuszki będą OK. Nie były. Smakowały jak solone śledzie z beczki z dodatkiem jabłka. Nie dało się tego spożyć, domownicy (w liczbie 2 sztuk), na ogół tolerujący bardziej ode mnie słone potrawy, również odmówili konsumpcji placuszków. Delicje (in spe) wylądowały więc w koszu, a że była tam też torebka po placuszkowym półprodukcie, wydobyłam ją z kubła, bo zaświtał mi pomysł, że trzeba domagać się kulinarnej sprawiedliwości. To był właśnie wspomniany w tytule atak konsumenckiej upierdliwości – i nie chodziło, zapewniam, o zwrot pięciu wydanych na ten proszek złotych, ale o zasadę. No bo jak to: człek ma smaka, kupuje, przyrządza z miłością i wywala do kosza, bo tego się nie da zjeść! Nie może tak być, żeby producent się o tym niezadowoleniu nie dowiedział!

Torebkę z resztami placuszkowego proszku na folii (niedużo tego było, fakt, ale dla pobrania próbki – wystarczy) starannie zapakowałam do koperty i wysłałam do PIH-u w moim mieście. PIH to Państwowa Inspekcja Handlowa. Opisałam zdarzenie oraz wysnułam hipotezę, że zawartość soli w tym produkcie zdecydowanie przekracza normę, oraz uniemożliwia spożycie w/w produktu i powinni zwrócić na to uwagę wewnętrznej kontroli jakości w firmie Knorr.

Po miesiącu otrzymałam poleconą odpowiedź, w której mnie informowano, że PIH w moim mieście wysłał moją skargę do PIH-u w mieście producenta (gdzie ma zarejestrowaną siedzibę), czyli bodaj do Poznania (niedokładnie dziś pamiętam kolejność miejscowości). Po miesiącu otrzymałam polecony z Poznania, że sprawę przekazują bodajże do PIH-u w Krakowie, bo tam mają stosowne laboratorium. Po miesiącu otrzymałam polecony z Krakowa, że przekazują moją sprawę do odpowiednika PIH-u na Węgrzech, bo tam tak naprawdę produkowane są Knorrowe placuszki.

W tym momencie placuszki zaczęły robić międzynarodową aferę, a ja zaczęłam mieć jakieś lęki. Śniły mi się wielkie laboratoria, po których błądziłam jak w labiryncie, uciekając przed inspektorami PIH-u ubranymi tylko w placuszki i wymachującymi wielkimi pipetami.

Po kolejnym miesiącu dostałam polecony, znów z Krakowa, że od Węgrów dowiedzieli się tyle, iż w badanej partii placuszków nie zauważono żadnego przekroczenia norm zawartości soli. Wymieniono je w procentach, blablabla, na koniec stwierdzono, że Knorr został poinformowany o moich konsumenckich zastrzeżeniach.

Uuuups! Gratulowałam sobie sprytu, że wszystkie pisma do PIH-u podpisywałam starym adresem zameldowania, bo powoli zaczynałam się obawiać, że moja akcja zatoczyła już takie kręgi, że z czystej zemsty za upierdliwość Knorr wyśle do mnie TIR’a i wyładuje cały zapas placuszków w proszku na moją wycieraczkę.

Tak się jednak nie stało. Dostałam od Knorra polecony pakiecik, w którym były 2 opakowania placuszków, jakieś budynie i zupa fasolowa oraz rodzaj przeprosin, a raczej ubolewania, że tak mi nie smakowały placuszki. Ja jednak nie dałam się już przekupić. Placuszków więcej nie tknęłam i Knorra produktów unikam, nazywając go sobie pod nosem… knurem.

Placuszkowa afera przypomniała mi się, bo ostatnio wzięłam sobie na tapetę pewien suplement diety i koncern farmaceutyczny. W kwestiach zdrowia, zwłaszcza mojej mamy, jestem bowiem jeszcze bardziej upierdliwa. A było tak: mama dostała zapalenia pęcherza moczowego. Dolegliwości zmusiły ja do zaudania się do apteki, w której farmaceutka poleciła jej jakieś tabletki żurawinowe. Mama zażyła czerwone w kolorze pastylki, a następnego dnia rano postanowiła i tak dać do analizy próbkę moczu, w tym celu dokonała stosownej czynności. W pojemniczku oprócz płynu zauważyła jednak dwa obiekty, wielkości koralika, w różowawo-czerwonym kolorze. Wezwana na konsultację nie umiałam jej powiedzieć, co to jest, podpowiedziałam, by dała to do analizy razem z cieczą. Tak też zrobiła, ale w międzyczasie wpadła na pomysł, że to musiały być resztki tabletek, ponieważ zjadła tylko dwie (a koraliki były też dwa, idealnie okrąglutkie i wielkości ziela angielskiego), w podobnym kolorze.  Nie wydawało mi się to możliwe, by tabletki nie rozpuściły się po zażyciu i zostały w takiej formie wydalone z moczem, ale w zasadzie innej hipotezy chwilowo nie miałam. Miałam za to kolejny atak upierdliwości konsumenckiej.

Po analizie opakowania tabletek znalazłam podmiot odpowiedzialny i postanowiłam tam zadzwonić, by zgłosić działania niepożądane. Mimo że nie był to lek, a jedynie suplement diety, jednak uznałam, że taka informacja należy się producentowi.

Mój telefon wywołał w tej firmie lekką panikę. Poproszono mnie o cierpliwość, potem rozmawiałam z dwiema osobami, które starały się zapewnić mnie o absurdalności takiej sytuacji. Wysunięto nawet hipotezę, że obiekty wypadły mamie z całkiem innego otworu! Oburzająca insynuacja, chyba się wie, co skąd wypada podczas trzymania małego słoiczka w przysiadzie nad muszlą klozetową???

Sprawę dodatkowo skomplikował fakt, że laboratoriom analityczne, które badało próbkę moczu z obiektami, obiekty te całkowicie zignorowało... Sprawa została nierozstrzygnięta – tzn. koncern farmaceutyczny upierał się, że koraliki to nie ich robota, my byłyśmy przekonane, że to nic innego, tylko resztki tabletek żurawinowych.

Aż do dzisiaj. Okazało się bowiem, że mama cierpi na kamicę pęcherza. Dziś wydobyto z niej jeszcze 17 takich obiektów. Najświeższy atak upierdliwości konsumenckiej zakończył się więc moją porażką. Nie cierpię specjalnie z tego powodu, bo ataki przychodzą i odchodzą, cóż taka ich natura, hihi. Najważniejsze, by był fun&action!

środa, 5 kwietnia 2017

Facebook, czyli zjawisko bilokacji

Od jakiegoś już czasu zastanawiały mnie niektóre posty znajomych na facebooku, zwłaszcza te relacjonujące uczestnictwo w jakichś wydarzeniach. A to ktoś z miasta oddalonego ode mnie o 300 kilometrów meldował się, że wziął udział w nocnym koncercie w moim mieście, nie dając nawet znaku pobytu, a do rodziny należy, więc wypadało!

Ktoś inny znów zwierzał się, że jest w drodze np. do stolicy, a ja spotykam tego kogoś za parę godzin spokojnie kupującego kiełbasę w osiedlowym sklepie. Te i podobne przypadki zdarzają się od czasu do czasu, powodując mętlik w mojej głowie, ale wiem, że niektórzy lubią się lansować, więc sprawy nie rozgryzałam, co mnie to w końcu... No właśnie.

Jednak dziś doszło do przełomu. W największe zdumienie, wręcz osłupienie wprawił mnie bowiem mój znajomy mechanik samochodowy. Otóż, mam kłopot motoryzacyjny i chciałam upewnić się, że w zakres usług tegoż fachowca wchodzi wymiana klocków hamulcowych. Ponieważ noc już jest głęboka, to nie zadzwonię, by się zapytać. Sprawdzam we wszystkowiedzącym internecie. Znajduję potrzebne mi informacje na temat warsztatu, nawet cennik usług, ale ponieważ dostrzegam też link do profilu na facebooku, to z ciekawości klikam. "Mój" mechanik starszym panem już jest, taka dyspozycyjność w social mediach więc mnie zadziwiła.

Wchodzę na profil - wszystko się zgadza: imię, nazwisko, zdjęcie ciut nieostre, ale on ci to, na pewno. Wśród niewielu znajomych - moi dobrzy znajomi, a jego krewni, więc potwierdza się tożsamość - musi być tym, o kogo mi chodzi. Jednak... wytrzeszczam oczy, bo informacje profilowe nijak nie przystają do mojej o panu wiedzy.

Okazuje się, że ów wcale nie jest właścicielem warsztatu samochodowego we Wrocławiu (i to chyba od jakichś 40 lat), lecz "pracował" w Teatro Brujo, uczył się na Katolickim Uniwesytecie w Cuenca (gdziekolwiek to jest), uczęszczał do Oblatas i mieszka oraz jest z... Cuenca. Po dalszych moich poszukiwaniach okazuje się, że to Ekwador. Na profilu tylko parę zdjęć pana, w tym dwa w czarnym birecie, z hiszpańskim, falbaniastym kołnierzem na szyi. Totalne mistero! Wiecznie utytłany smarem i olejem pan to w rzeczywistości delikatny jak mimoza artysta, aktor...

Załamałam się - gdzie ja w takim razie jutro wymienię klocki hamulcowe?? W Oblatas czy w Cuenca???