Po świętach zostało trochę (trochę duuuużo!) chleba. Żytni, gliniasty, niezbyt smaczny - pewnie dlatego nie miał wzięcia. Prawie cały pokaźny bochenek... Szkoda wyrzucić, dzielić się z biednymi - głupio, skoro niesmaczny. Wpadłam na pomysł wykorzystania go inaczej. Pogrzebałam w sieci.
I znalazłam! Aż kilka przepisów na ciasto z czerstwego chleba. Dziarsko zabrałam się do roboty, kompilując włoski przepis z angielskim (pudding ubogich) itd. Z kulinarnych kompilacji czasem jednak nie wychodzi nic dobrego dla podniebienia . I to był ten mój przypadek!
Bochenek pokroiłam w kostkę i moczyłam całą noc w mleku. Niestety następnego ranka (wstałam o 6.30, bo spać i tak nie mogłam) niewiele namokła ta żytnia glina. W sumie łatwiej bym z niej ulepiła jakieś naczynie, niż dzieło ciastkarskie, ale brnęłam dalej. Ku rozpaczy śpiących smacznie domowników, bo blender wydaje dość piskliwe dźwięki... Blendowałam i blendowałam, ale wciąż kręciły się nie całkiem zmiażdżone kawałki chleba. Zblendowałam masę z jajkami, cukrem, kakao. Dodałam od siebie też kawę mieloną. I trochę sody. Nie miałam orzechów, rodzynek, więc ich nie dodałam. Może i lepiej. Cynamon oczywiście sypnęłam obficie. Ach, jeszcze brandy! Miała być brandy, to była! Toruńska piernikowa. Surowa masa wydała mi się dość smaczna, piernikowo-chlebowa (może dzięki rodzajowi dodanego alkoholu). Wylądowała w prodiżu.
Zazwyczaj mój prodiż piecze wszystko szybciej niż piekarnik elektryczny. Tym razem ciasto się męczyło przez 1,5 godziny. Sprawdzałam patyczkiem i wewnątrz było wciąż mokre. Skórka zrobiła się smakowicie chrupiąca, a środek dalej dziwny. Dałam za wygraną. Wyłączyłam prodiż i wystudziłam ciasto. Wciąż było lepkie w środku. Może to faktycznie coś ala pudding? Da się jeść łyżeczką?
Niestety, smak nikogo nie powalił. Nawet lepszy był ten twór jeszcze lekko ciepły, niż całkiem wystudzony. W rezultacie 85% ciasta wylądowało w koszu. Bywa i tak!