środa, 25 września 2013

Obywatelu, zrób sobie śledztwo, czyli jak podwyższyć policji wykrywalność przestępstw

Muszę (bo się uduszę) opisać "zderzenie" mojej koleżanki z tak zwanymi stróżami prawa i porządku. Gdyby nie było tak absurdalne, to byłoby nawet zabawne... W sam raz na stronę zabawnej literaturki, tyle że z życia wziętej!

Chodzi o poszukiwanie sprawcy wgniecenia drzwi w zaparkowanym pod domem samochodzie. Jasne, to drobna sprawa, nieważna dla nikogo oprócz właścicielki pokiereszowanego auta. Dziwnie uparła się, by otrzymać od ubezpieczyciela pieniądze na naprawę szkody z AC, więc musiała zdarzenie najpierw zgłosić policji. Ponieważ sprawca nie zostawił żadnych na siebie namiarów, nawet odcisków palca (jedynie odcisk swego zderzaka na aucie koleżanki) i tym jakże nonszalanckim zachowaniem znacząco utrudnił pracę policjantowi, ów udzielił  obywatelce kilku cennych wskazówek, w jaki sposób ma sobie sama ustalić winnego:

* Po pierwsze - trzeba  ustalić, czy droga przy której było zaparkowane uszkodzone auto jest osiedlowa, czy publiczna (kto nią zarządza). Na pytanie koleżanki, czy nie będzie tego wiedział lepiej on, policjant z drogówki - napotkała jego oburzony wzrok i oblicze.

* Następnie należy ustalić świadków zdarzenia, oraz współposzkodowanego (może jeszcze jakieś auto zostało uszkodzone?) 

* No i najważniejsze - musi odkryć numer  rejestracyjny sprawcy!

Tak zatem koleżanka dostała od policjanta zlecenie przeprowadzenia regularnego śledztwa, pomimo że nie przedstawił jej umowy o pracę ani nie ustalił wynagrodzenia za czynności, za które z kolei koleżanka i my wszyscy płacimy z naszych podatków. Cóż zatem, ta dzielna kobieta zakasała rękawy i wzięła się do roboty niczym jakaś Rutkowska (a jest doktorem farmacji i w dodatku inaczej się nazywa). Poszła do osiedlowej ochrony sprawdzić monitoring.  Wyciągnięcie filmu, na którym widać jak jakiś samochód wali w drzwi jej auta było trudne, bo według prawa można go udostępnić jedynie policji, ale argument 100-złotowy załatwił sprawę. Z filmem na pendrivie udała się znów do stróżów prawa w przekonaniu, że teraz to już ma wszystko. Niestety, policjanci z naganą skonstatowali, że kiepski film zdobyła (i to nielegalnie!), bo na czarno-białym obrazie nie widać numeru rejestracyjnego samochodu sprawcy, a marki czy też koloru auta również nie da się ustalić.  Pouczono ją zatem, że musi kontynuować swoje śledztwo. Nie wiem, czy chociaż jednym słowem pochwalono za dotychczasowe postępy...

Koleżanka wiesza więc ogłoszenia na osiedlu. Jest pierwszy sukces: zgłasza się współposzkodowany, oraz świadek, widziany na filmie, który pomagał sprawcy wyjechać z parkingu. Dzięki jego relacji koleżanka wie,  co to było za auto, jakiego koloru, że kierowca był mężczyzną i że przyjechał po dziecko do pobliskiego przedszkola. I że to bardzo miła osoba, która zapewniała, że zaraz zostawi kartkę z informacją, i że świadkowi do głowy nie przyszło, iż może tego nie uczynić. Mnóstwo informacji, z którymi znajoma dzieli się z policjantem. A ten nic, tylko nadal domaga się numeru rejestracyjnego sprawcy.

Znajoma idzie więc do przedszkola, wypytuje przedszkolanki kto odbierał dziecko o takiej i takiej godzinie tamtego dnia. Nic nie pamiętają, bywa. Przełom w śledztwie obywatelskim nadchodzi za dzień czy dwa, gdy współposzkodowany widzi opisane przez świadka auto przed przedszkolem, notuje więc szybko numer rej. i wysyła sms-em do koleżanki. Dane te trafiają do policji. No chyba wreszcie są zadowoleni z roboty, którą wykonała koleżanka, bo milczą ze trzy dni, aż w końcu dzwoni policjant i informuje, co ustalił.

Sprawca się przyznał, nawet ubolewał, że nie znalazła jego kartki za wycieraczką, gdyż widocznie jakiś złośliwy psikus ją usunął. Na filmie z monitoringu nie widać,  by sprawca w ogóle wysiadał z auta, więc chyba kłamie. Zdaniem policjanta jednak sprawca na pewno ją zostawił, gdyż "jest bardzo pozytywną osobą". Ponadto w notatce policyjnej ze zdarzenia i danymi sprawcy (które sama ustaliła) pada stwierdzenie, że był trzeźwy. Na pytanie koleżanki, skąd policjant to wie, znów pada argument, że tak na pewno, bo to bardzo pozytywna osoba. Następnie policjant zwierzył się koleżance, że pomimo sympatii do sprawcy musiał go  ukarać mandatem, bo "sprawa zaszła za daleko". Znajoma zadrżała więc, że za chwilę ona otrzyma mandat: za nielegalnie zdobyty film z monitoringu no i za to, że stała  w takim miejscu, w którym przeszkodziła sprawcy w bezszkodowym wyjechaniu z parkingu...

Na razie jednak trwa likwidowanie szkody, a policja wrocławska, wydział ruchu drogowego cieszy się z wyższej wykrywalności i lepszych statystyk.

Uradowana z efektu (w sumie gładko poszło, w jakiś tydzień) koleżanka, doktor farmacji, rozważa teraz zmianę zawodu. Pierwszą sprawę ma zakończoną sukcesem, więc chyba się nadaje? Chętnie się do niej dołączę, bo od dzieciństwa marzyłam by pracować jako detektywka. Planujemy więc wspólnie założenie agencji  pod nazwą "Zabójczo amatorskie, zabawne detektywki". Oczekujemy zleceń!

poniedziałek, 23 września 2013

Jajecznica na rydzach kontra cesarski omlet

Zaprzyjaźniony Smaczny Turysta epatował niedawno cesarskim śniadaniem omletowym (http://pisze-co-widzialem.blog.pl/2013/09/19/taki-omlet-jadal-cesarz/), a ja tu proponuję smakową kontrę - królewskie śniadanko na niedzielny poranek.

To śniadanko powstało jako skutek sobotniej wyprawy do lasu. Podobnie jak kilka milionów rodaków uwielbiam ten leśny sport - grzybobranie. Jednak nie jestem (jak to ja) ortodoksyjna - jeżdżę na grzyby najwcześniej w południe, biorę oprócz wielkiego kosza wiklinowego i nożyka - aparat fotograficzny i naprawdę cieszę się jak znajdę ze 3 sztuki grzybowe, bo na nich już potrafię ugotować zupkę zarzucajkę jak to nazywam, czyli grzybową kartoflankę. Obfitość zbiorów zdarza mi się rzadko, no i jest nieco kłopotliwa, bo trzeba by to przetwarzać, a czasu na takie zabawy i talentu zwyczajnie mi brak...

W sobotę,  w lesie (oddalonym ok. 50 km na północny wschód od Wrocławia) było bajecznie. Słonko, mnóstwo grzybów niewątpliwej urody (co z tego, że to głównie muchomory? Są cudne!) i połacie kwitnących wrzosów, borówki czerwieniejące się na krzaczkach, ciut czarnych jagód, mrowiska, mech, ptaszyska, piaszczyste połacie leśnych dróżek. Grzybów naprawdę już do szczęścia nie potrzebowałam, ale same zaczęły włazić pod nogi. I co za odkrycie: rydze! Skąd rydze w dolnośląskich lasach? Nie pytajcie, wcześniej nigdy nie widziałam... 




Skutkiem rydzobrania była iście królewska, niedzielna jajecznica, którą wykonałam tak:
- kilka rydzów,
- 5 jajek,
- odrobina mleka,
- sól, pieprz, masło.


Rydze oczyściłam, pokroiłam  w paseczki i wrzuciłam na rozgrzane masło (cóż, nie da się inaczej, bomba cholesterolowa musi być!). Podsmażałam kilka minut, bo rydze są twardawe z natury. W międzyczasie rozbełtałam jajka z mlekiem, posoliłam, popieprzyłam i dorzuciłam do miękkich grzybów. Myślę, że to prawdziwie królewskie (śnia)danie! Nie wiem, czy w ogóle i który król je jadał, ale dla mnie jest królewskie i tak. No to lećcie na grzyby!





czwartek, 19 września 2013

Ciasto marchewkowe z musem dyniowo-pigwowym

Największą trudność sprawi Wam skombinowanie autorskiego musu dyniowo-pigwowo-pomarańczowego.

Bowiem w szale przetworów z pigwy w 2010 roku zmajstrowałam "twór" o wymienionych wyżej składnikach, który teraz właśnie wykorzystałam do przełożenia ciasta. Myślę jednak, że możecie pokusić się o inny farsz, ale "o tem potem". Najpierw i tak trzeba upiec ciasto marchewkowe. Robi się je szybko i prosto.

Składniki:

- 4 jaja,

- 1 szklanka cukru (ilość zredukowana przeze mnie z dwóch, a więc w sam raz),

- 2 szklanki mąki,

- 1, 25 szklanki oleju,

- 2 szklanki utartej marchewki (ja używam wytłoków z sokowirówki po zrobieniu soku marchewkowego - nie są tak mokre),

- po 2 łyżeczki proszku do pieczenia, sody i cynamonu,

- orzechy, rodzynki, żurawina suszona.

Jaja ucieramy mikserem z cukrem, dodajemy mąkę, olej, sodę, proszek, cynamon, bakalie. Na koniec marchewkę i wszystko delikatnie, aczkolwiek dokładnie mieszamy. Wykładamy do formy (ja mam taką kwadratową) wyłożonej papierem i wsadzamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika. Pieczemy 40 minut, sprawdzając patyczkiem, czy nie jest za mokre. Wyjmujemy ciasto. I na tym można zakończyć jego formę klasyczną.

Forma udziwniona wymaga przełożenia - u mnie musem, ale myślę, że jakiś dżem a może powidła śliwkowe - też się nada. W tym celu czekamy, aż ciasto wystygnie i długim nożem dzielimy na dwie warstwy. Smarujemy dolną tym, co mamy (ja miałam mój mus...), nakrywamy górną i dociskamy delikatnie. Teraz można wykonać polewę czekoladową: rozpuścić w odrobinie wody pół tabliczki czekolady deserowej. Naprawdę w ostatniej chwili powstrzymałam się, by nie dodać do niej chilli, ale myślę, że moja rodzina już by tego nowatorstwa nie zniosła.

Taki oto wypiek zaserwowałam Mamie na imieniny. Wytrawny, nie za słodki, warzywny w zasadzie. Mimo wszystko deser. Pyszny, polecam!

piątek, 13 września 2013

Przepiórka w płatkach róży

ZAKOCHANA W MICHALE AGATA NIE PRZYPUSZCZAŁA, ŻE  CHŁOPAK JEJ PRZYJACIÓŁKI, KRZYSZTOF, RZUCI NA NIĄ MIŁOSNY UROK... JEDNĄ, MAGICZNĄ  POTRAWĄ!

- To co, spotkamy się na peronie? - zapytałam Agnieszkę przez telefon. - Może będziecie na nas czekać z biletami?
- Oczywiście! Krzysiu ma blisko na dworzec, więc kupi je jeszcze dzisiaj. Widzimy się piątej. Tylko bądźcie punktualni, śpiochy! - moja przyjaciółka pogroziła mi żartobliwie i odłożyła słuchawkę. Odwróciłam się do Michała:
- Umówiłam się z nimi na peronie. Żeby tylko nie zaspać... Wszystko mamy już spakowane czy jeszcze coś przychodzi ci do głowy?
- Uhm... - wymruczał Michał całując mnie w szyję i wcale nie martwiąc się otwartym plecakiem. Nasze rzeczy, potrzebne na wspólny wyjazd w góry, leżały porozrzucane niedbale na fotelach. Ech, mężczyźni!
***
Pogoda była rewelacyjna. Zostawiliśmy plecaki w schronisku i natychmiast wywędrowaliśmy, by w tak zwanym terenie tropić wiosnę. Poranne wstawanie i zbyt długa podróż pociągiem zostały w pełni wynagrodzone przez urok kwietniowego popołudnia. Pokonywaliśmy górskie ścieżki, ciesząc się pięknymi widokami i wzajemnym towarzystwem. Na jakiejś polance urządziliśmy mały piknik. Chłopcy rozścielili szarmancko kurtki na zieloniutkiej jak szczypior trawie. Zjedliśmy przygotowane przez Krzysztofa (??) "podróżne" kanapki z łososiem i cytryną (??). Strasznie wykwintne. Pośmialiśmy się, trochę się całowaliśmy. Potem znów ruszyliśmy. Agnieszka, rozbrykana szczęściem popędziła naprzód i zaczęła szturmować porośnięte gęstymi krzewami zbocze niewielkiego wzniesienia. Mój Michał pognał za nią. Nie chciałam niszczyć nowych "welurów" w wiosennym błocie. Poszłam więc dalej, by znaleźć bardziej suche miejsce do sforsowania. Dogonił mnie Krzysiu:
- Zobacz, co znalazłem! - podawał mi maleńkiego, dzikiego fiołka.
- Ojej, śliczny, ale aż go szkoda. Zaraz mi zwiędnie, trzeba było go nie zrywać... - powiedziałam z żalem.
- To go zjedz! O, tak... - urwał miniaturowy płatek i włożył sobie do ust, patrząc na mnie wyzywająco.
- Nie zaimponujesz mi. Zrobiłam kiedyś jajecznicę na cebulkach krokusów. Przez przypadek, oczywiście, bo mama te cebulki trzymała w lodówce - pochwaliłam się kulinarnym wyczynem na miarę przepisu z Waldorff-Astorii. Fiołek (albo łodyżka) był lekko gorzki w smaku...
- Udało ci się więc ugotować potrawę-afrodyzjak. Wiesz, wszystko, co ma dodatek kwiatów działa erotycznie. Pamiętam taki niesamowity film "Przepiórki w płatkach róży". Rzecz się dzieje w Meksyku. Pewna dziewczyna, Tita, jest zakochana w mężu swojej siostry. Ponieważ nie może go inaczej zdobyć (a zajmuje się kuchnią) gotuje potrawę według przepisu swojej babki. Właśnie te tytułowe przepiórki. Potrawa wywołuje niesamowite skutki. Oczywiście, facet jest już jej, ale to nie wszystko. Młodsza siostra Tity, ogarnięta pożądaniem wybiega z jadalni i pędzi ugasić się zimnym prysznicem w wygódce na dworze. Od pożaru jej ciała zapala się drewniany domek i dziewczyna wybiega nago, jak szalona pędzi w meksykańską prerię, by wpaść wreszcie w ręce żołnierza...
- Czy potrawy mogą wywołać aż takie skutki? - zapytałam z powątpiewaniem.
- Smakosze to wiedzą. Zresztą, sama się przekonasz... - powiedział tajemniczo.

Wejście na górkę było suche, ale bardziej strome. Łapałam się gałęzi i wszystkiego co żywe. Krzysztof dziarsko wdrapywał się obok mnie. Gdy nagle zaczęłam osuwać się w dół, zjeżdżając na podeszwach moich nowych butów, był na tyle blisko, że złapał mnie za rękę. Resztę podejścia ciągnął mnie po prostu za sobą. Dotarliśmy na szczyt, a on nadal trzymał moją dłoń. Michał i Agnieszka zamajaczyli kilka kroków przed nami. Poczułam się dziwnie. Trochę wbrew sobie puściłam Krzysia. Przyjemnie było czuć jego rękę w swojej... "Co się ze mną dzieje?" Na wszelki wypadek spojrzałam na niego ukradkiem, próbując zgadnąć, czy gest był zamierzony, czy to tylko takie przyjacielskie zagapienie. Wołał coś do Agnieszki, wcale się mną nie interesując.
Zmęczeni wróciliśmy do schroniska. Czekał na nas przytulny, sześcioosobowy pokoik. Współlokatorów chwilowo nie było.
- Wrzuciłabym coś na ruszta. Nie zjedlibyście czegoś? - zapytała chłopców Agnieszka.
- Jeszcze jak! - powiedział Michał wpatrując się we mnie zgłodniałym wzrokiem. Strasznie zakochany ten mój wariat...
- Mam pomysł! Wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni, więc żeby było sprawiedliwie, wspólną kolację robi przedstawiciel "rodziny". Ponieważ jestem wnioskodawcą, mogę być pierwszy. W parze z Agatą - powiedział obojętnym głosem Krzysztof.
- To mi na rękę, ty i tak lepiej gotujesz. Nie wiem tylko, czy Agata będzie miała tyle siły. Ja ledwie ruszam nogami - powiedziała Agnieszka.
- Jakoś sobie poradzę. Czy macie specjalne życzenia kolacyjne? - zapytałam, próbując być rzeczowa. Ogarnął mnie niesprecyzowany niepokój. Ucieszyłam się na towarzystwo Krzysztofa tam na dole, w kuchni. Będziemy we dwoje, bez nich... Zaczynało to wyglądać niebezpiecznie. Czy ja zjadłam fiołka czy to był jakiś szalej?
- Polegamy na waszej kulinarnej inwencji - niewinnym głosem rzekł Michał, zadowolony, że nie musi się do tego przykładać. Ech, mężczyźni!
***
Gdy zeszłam z Krzysiem do wspólnej w schronisku kuchni, było w niej pusto. Rozłożyliśmy na stołach smakołyki i zaczęliśmy się zastanawiać, czym uraczyć nasze zmęczone "połowy". Propozycje Krzysztofa były niesamowite. Jak na chłopaka wykazywał w kuchni niesłychaną inicjatywę. Nie znałam go od tej strony. Właściwie niewiele wiedziałam o tym brunecie o fascynujących, piwnych oczach. Prócz tego, że od ponad pół roku był chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki...
- Ty mnie jeszcze nie znasz! - powiedział znaczącym głosem, gdy pochwaliłam go za projekt spaghetti z anchois na główne danie kolacyjne. - Potrafiłbym zrobić ci na śniadanie tosty z szynką i ananasem, sałatkę z cykorii i mandarynek oraz...
Powiedział to tak jakoś, że nie wiedzieć czemu zrobiło mi się słodko. "Czy my flirtujemy?" - zapytałam w myślach samą siebie.
- Możesz odszukać olej i masło? - poprosił Krzysztof, obierając czosnek. Ustawił rondel na gazie, wlał olej i dorzucił dwa ząbki. Gdy podawałam mu kostkę, trochę pogniecioną i roztopioną ciepłem w plecaku, wziął ją i odłożył na stół, po czym... Po czym ujął moją dłoń z resztkami masła i zaczął je bardzo delikatnie, hm, usuwać z palców. Nogi się pode mną ugięły z wrażenia. Nie wiedziałam, że istnieje tyle pocałunków dłoni! Muśnięć wargami, dotknięć językiem przestrzeni między palcami. Jego usta, ciepłe, miękkie, ruchliwe zostawiały wilgotne pieczęcie na skórze. Co za wyrafinowane pieszczoty! A ja nie potrafiłam się im oprzeć. Krzysztof, zachęcony brakiem zdecydowanej reakcji przeszedł do kolejnego ataku. Gdy chwycił zębami końcówkę zamka błyskawicznego w moim półgolfie i zaczął go w ten sposób odpinać, mało nie zemdlałam. Atmosfera w kuchni w jednej chwili stała się gorąca i aromatyczna. Między innymi za sprawą podgrzewanego czosnku. Krzysztof beztrosko, nie wypuszczając mnie z rąk, dorzucił do rondla dwa kartoniki pasty pomidorowej i kontynuował intrygujące zajęcia wokół mojej osoby. Dziwne, że nie wywołaliśmy pożaru. Pożar mojego serca nader nieskutecznie gasiły jego pocałunki. Prosto w usta. Michał, cieplutki, najsłodszy zakochany wariat - no więc mój Michał nigdy mnie tak nie całował! I jak tu żyć dalej z taką świadomością?
Czyjeś kroki wreszcie oderwały nas od siebie. Czułam się podle. Patrzyłam na chłopaka, który całował mnie przed chwilą tak namiętnie i zastanawiałam się, w co on gra. A on spokojnie gotował makaron i wyczyniał te swoje czary nad rondlem! Co będzie dalej? Bo jeśli ktoś mnie stąd nie zabierze, rzucę się na faceta i już. Kroki ucichły, a pełne napięcia milczenie przerwał spokojny głos Krzyśka:
- Agata, wołaj ich. Spaghetti gotowe. Chyba zjemy tutaj?

Kolacja upływała we wspaniałym (pomijając tortury mego ciała) nastroju. Spaghetti było niezwykle pyszne. Im więcej jadłam, na więcej miałam ochotę. Przypomniałam sobie przeczytaną gdzieś informację, że włoskie żarcie pobudza erotycznie. Tylko tego mi brakowało!
- Miśku, coś ty tu dodał, jest lepsze niż zwykle? - wymruczała zza długich nitek Agnieszka, zdradzając, że miała już okazję próbować tego specjału Krzysztofa.
- No, tym razem miałem taką oryginalną przyprawę, ale nie mogę zdradzić jej nazwy - powiedział Krzysiek, muskając mnie wzrokiem. Te jego usta...
- E, makaron jak makaron, ja wolę go w rosole - wyznał znienacka Michał. Spojrzałam na niego, jakbym go widziała po raz pierwszy w życiu:
- To lepiej nie powierzać ci przygotowania jutrzejszego śniadania - może byłam ciut za złośliwa, ale coś się ze mną działo. Nie wiedziałam jeszcze, do czego zmierzam, ale byłam pewna dwóch rzeczy. Albo muszę stąd natychmiast wyjechać, by uwolnić się od obłędnego wpływu Krzyśka. Albo wymyślić takie śniadanie, żeby Agnieszka i Michał zajęli się sobą...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. tapety.joe.pl

czwartek, 12 września 2013

Wybuchowa sałata

Oto moja wybuchowa (bo z granatem) sałata do obiadu:

- paczka mieszanki sałat z Biedronki (ta z rukolą),

- średnia szalotka,

- mandarynki z puszeczki,

- ziarenka z połowy granata,

- syrop z granatów, oliwa, ocet balsamiczny i płyn z mandarynek z puszki, pieprz, sól.

Sałatę wykładam do salaterki, dodaję szalotkę pokrojoną w kosteczkę, kawałki mandarynek z puszki. Polewam miksturą: oliwa z octem balsamicznym i płynem mandarynkowym, solę leciutko i pieprzę. Na koniec dodaję niewielką ilość gęstego, kwaskowatego w smaku syropu z granatów (dostałam w prezencie buteleczkę przywiezioną przez koleżankę z Turcji) oraz niczym wisienka na torcie - dorzucam garść ziarenek granata (trzeba go najpierw obrać...). Mieszam i podaję sałatę na stół.

Śpiew ptaków ze smartfona - jaka to melodia?

Ciekawą aplikację wyszukał Andrzej - nagranie kilkunastu rodzajów ptasich odgłosów (wprawdzie z rejonu Mazowsza tylko, bo to aplikacja stworzona przez lokalnych ornitologów), które można sobie odtworzyć na telefonie komórkowym. Niektóre z nich doskonale nam znane ze słuchania choćby w naszym ogrodzie, ale wpadliśmy na genialny pomysł, że wspanialsza byłaby aplikacja w drugą stronę: nagrywasz na dyktafon ptasi śpiew usłyszany w plenerze, a telefon podpowiada, jaki to ptak. Jednym słowem "jaka to melodia" tylko w ptasim wykonaniu...

A może już taka istnieje, tylko my nic o tym nie wiemy? Podpowiedzcie, proszę!

Mus dyniowy z soczewicą

Kolejny eksperyment kulinarny, zainspirowany  przez Latającą Kuchnię Kapitana Chili. To dla mnie kulinarne odkrycie roku - firma cateringowa, działająca na terenie Wrocławia, która przywozi do biur dania kuchni wegańskiej, bezglutenowe itd., przy tym tak wyrafinowane smakowo i tak wypieszczone, że szok. Zachciało mi się spreparować coś w ich stylu aczkolwiek trudno będzie dorównać wyszukanym składnikom i przyprawom z całego świata... Tak czy owak zrobiłam coś takiego jak mus dyniowy (tyle, że takiego dania w wykonaniu kapitana chili nie było). Myślę też, że za nic w świecie nie użyliby vegety. Ja nie jestem aż tak ortodoksyjna, jak wiadomo ;-)

Oto sposób na mój mus:

- ćwiartka średniej dyni,

- 2 średnie marchewki,

- puszka soczewicy (konserwowej)

- mała cebulka,

- szarena sól (przyprawa bułgarska).

Dynię kroimy w kosteczkę i gotujemy w minimalnej ilości wody z dodatkiem łyżeczki vegety. Gdy zmięknie dodajemy marchewkę pokrojoną w grube talarki. Dynia rozpadnie się na mus, marchewka zostanie zwarta, w kawałkach i o to chodzi. Gdy marchewka zmięknie, dodajemy odsączoną soczewicę z puszki, raz zagotowujemy (żeby się nie rozgotowała, bo ma ją być widać w musie, a jest już miękka, bo konserwowa). Na koniec szklimy cebulkę pokrojoną w kosteczkę na małej ilości oleju i dodajemy do musu. Doprawiamy szareną solą - gotowe.

Mąż zapytał, gdy dałam mu spróbować, co to jest - zupa czy danie główne? Ponieważ musi wiedzieć, co je (taka natura), odpowiedziałam, że to coś jednogarnkowego jak leczo czy bigos - można jeść  z dodatkami albo samodzielnie. No to tak poinformowany zanurzył łyżkę w potrawie i pokiwał głową, że dobre. To powinno być wystarczająca rekomendacją. Dziś przetestuję potrawę na koleżankach w pracy. p.s. zdjęcie z: www.mieszamwgarnku.pl

wtorek, 10 września 2013

Grucha z Włochem na francuskiej kołderce, czyli gruszka z gorgonzolą wcieście francuskim...



Znowu utylizowałam resztki.

Po weekendowym maratonie imprez (miałam imieniny....) zostały mi w lodówce m.in. połówki dojrzałych gruszek faszerowanych gorgonzolą i kozim twarożkiem. Został mi też rulon ciasta francuskiego. Tak więc wymyśliłam (a może to dla kogoś oczywiste), że połączę te składniki.

Gruszki nie były obrane, tylko przepołowione. Wybrałam z nich łyżeczką twarde gniazdo nasienne, a w dołek wsmarowałam ser. Następnie kładłam gruchę serowym farszem do spodu, wykrawałam na arkuszu ciasta francuskiego zarys krągłości i zalepiałam (nie do końca) ciastem, by powstał taki wianuszek - kołderka. Ponieważ miałam też trochę świeżych truskawek, w towarzystwie gorgonzoli umieściłam je w ciastowym kwadracie. Posmarowałam wszystko pędzlem maczanym w roztrzepanym jajku, gdzie trzeba było zrobiłam dziurki widelcem i owocki wsadziłam do piekarnika nagrzanego do 220 stopni na 20 minut. 

Wyszła pychota. Gruszki z serem to raczej standard, ale te truskawki z gorgonzolą - poezyja!!!! (na zdj. u dołu widać jedną bułę truskawkową...)



Składniki:

- 100 g gorgonzoli,
- 4 dojrzałe gruszki,
- arkusz ciasta francuskiego z Biedronki,
- roztrzepane jajko.

czwartek, 5 września 2013

Pierogi z cyberprzestrzeni...

JAK ZWRÓCIĆ NA SIEBIE UWAGĘ KOLEGI ZE STARSZEJ KLASY? I TO NA WAKACJACH? MOŻE SPOSOBEM JEST DOWCIPNA ULOTKA Z OFERTĄ KUPNA NIEISTNIEJĄCEGO SPRZĘTU KOMPUTEROWEGO?

-        Wiesz, nie cierpię wakacji! – powiedziałam z absolutnym przekonaniem do mojej przyjaciółki, Małgosi. Siedziałyśmy właśnie na ławce pod najlepszą lodziarnią w mieście i zajadałyśmy się mrożonym, truskawkowym puchem. Tylko on mógł na chwilę ukoić moją tęsknotę...

-        Nawet domyślam się, dlaczego – odparła Małgosia przenikliwie, oblizując wafel. - Nie możesz znieść dwumiesięcznego rozstania z tym, „jakmutam”, Łukaszem z III D! Brakuje ci jego widoku. Pamiętam, że na każdej dużej przerwie musiałam robić z tobą rundę po korytarzach, w ślad za jego klasą, a ty wypatrywałaś tylko, co on robi. Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że na wakacjach ci przejdzie. Tymczasem ty dalej myślisz tylko o nim! Nie rozumiem, jak można się w kimś tak długo platonicznie podkochiwać?

-        Co znaczy „platonicznie” – spytałam zaniepokojona, czy aby nie cierpię na jakąś nieuleczalną chorobę. No i chciałam, żeby przestała mnie besztać.

-        W skrócie mówiąc, „platonicznie” to tak jakby na odległość. Przecież rozmawiałaś z nim może ze trzy razy i to na tematy „służbowe”. Nigdy nie próbowałaś przejąć inicjatywy. To bez sensu. Chcesz wzdychać do niego latami i usychać na wiór?

Łatwo jej mówić! Ona w ogóle nie musi przejmować inicjatywy i usychać z tęsknoty. Ma takie powodzenie, że nie jest nawet w stanie zarejestrować 90% swoich adoratorów. Wystarczyło, że pojawiła się na przerwie, a natychmiast jej śladem podążało przynajmniej z tuzin oszołomionych osobników, w widoczny sposób ugodzonych strzałą Amora. Ona na nich, oczywiście, w ogóle nie zwracała uwagi. Tak jak teraz. Siedzimy na tej ławce może z pięć minut, a jej widok już sprawił, że potknęło się siedmiu facetów, jeden się przewrócił, a trzech usiadło nieopodal i wgapia się w moją przyjaciółkę rozanielonym wzrokiem. Ona spokojnie przekłada swoje ślicznie opalone nogi w minispódniczce i kontynuuje pouczanie mnie:

-        W ten sposób nigdy nie dostaniesz tego, czego chcesz. Poza tym, to nienormalne, żeby ktoś nie cierpiał wakacji! Koniecznie musimy coś wymyślić! Gdyby tak napisać do niego list? – moją przyjaciółkę olśniło.

-        List? Ale co miałoby w nim być? – spytałam zaniepokojona.

-        Coś, co by go zainteresowało. Oczywiście, anonim.

-        Wyznanie miłosne? – spytałam z bijącym sercem.

-        Nie, to mało oryginalne. Poza tym uważam, że dziewczyna nie powinna pierwsza wyznawać swoich uczuć. Raczej coś intrygująco-inteligentnie-zabawnego! Niech pomyślę... – lody już dawno zjadłyśmy, ale uznałam, że warto zainwestować w druga porcję, skoro ma to pomóc Małgosi w myśleniu. Gdy wróciłam z wielkimi rożkami truskawkowych, ona już miała pomysł:

-        A może zwariowaną ofertę kupna? No wiesz, ulotkę, jakie wkładają listonosze do skrzynek albo w drzwi. Trzeba się tylko dowiedzieć, czym Łukasz się interesuje.

-        Widzisz, jednak wykazałam inicjatywę... On interesuje się komputerami, internetem. Ma nawet ksywkę „Cyborg”.

-        No proszę! Wobec tego idziemy do domu napisać list! – Małgosia podniosła się dziarsko, nie zwracając uwagi, że trzech menów na sąsiedniej ławce przeżyło właśnie zawał serca z rozpaczy.

Po godzinnej „burzy mózgów”, wspieranej filiżankami kawy, spreparowałyśmy coś w rodzaju oferty. Brzmiała następująco: ”Firma komputerowa "CHIPSY & KLIPSY Ltd" proponuje Panu  zakup  unikalnego sprzętu elektronicznego. Zamówić u nas można:

- koty z wymiennym, stalowym  uzębieniem  do zwalczania niepotrzebnie mnożących się myszy komputerowych;

- klawiaturę z zapachowymi klawiszami (w ofercie zapachy:

schabowego z kapustą, ruskich pierogów, gołąbków i na specjalne zamówienie: kurczaka z rożna);

- NOWOŚĆ: grillo-drukarki!! Wydajność 20 stron/minutę i 5 hamburgerów;

-        drukarki igłowe przystosowane do wykonywania prostych ściegów krawieckich

oraz wiele, wiele innych nowatorskich rozwiązań, także w zakresie oprogramowania. Serdecznie zapraszamy do odwiedzenia naszej firmy i skorzystania z bogatej oferty! Możliwe raty!”

-        No dobrze, ale co dalej? Dostanie ofertę i...? – miałam wątpliwości.

-        Zaraz, moment! Dołączymy jeszcze twój numer telefonu! Jeśli uzna ofertę za dowcipną, zadzwoni. Wtedy to już twoja w tym głowa, żeby inteligentnie pokierować rozmową... – moja przyjaciółka była naprawdę niefrasobliwa. Inteligentnie mogę rozmawiać z obcym facetem, a nie z takim, na którym mi zależy! Wtedy mnie zatyka i tyle! - Chyba masz mu coś do powiedzenia?

-        Ale sama odradziłaś mi wyznawanie uczuć!

-        Tak naprawdę to nie wierzę w to, że go kochasz! Jak można kochać kogoś, kogo się nie zna? Z kim się prawie nie rozmawiało, nic jeszcze nie przeżyło? Wierzę w to, że z jakiegoś powodu jesteś go ciekawa, podoba ci się jego powierzchowność, ale to wszystko. Chciałabyś z nim coś przeżyć, to jednak jeszcze nie miłość, nie przesadzaj!

-        Uhm.. – powiedziałam z namysłem, bo coś mądrego było w tym, co powiedziała mi Małgosia.

-        Ale możesz próbować go poznać. Wydrukujemy kilka egzemplarzy naszych ulotek i wsadzimy w drzwi Łukaszowi oraz, dla niepoznaki,  jego sąsiadom. Musi to wyglądać na najprawdziwszą ofertę!

-        Najgorsze, że nie wiem czy on teraz w ogóle jest w domu. Może wyjechał?

-        Może? Zobaczymy!

Nasza akcja ulotkowa była szybka i sprawna. Wcisnęłyśmy karteczki w dziesięć par drzwi w bloku na piętrze mieszkania Łukasza. Przez cały wieczór czekałam z bijącym sercem na telefon. Nikt jednak nie zadzwonił. Następnego dnia zaburczał upragniony dźwięk, gdy jednak zgłosiłam się urzędowo:

- Firma chipsy and klipsy, dzień dobry, w czym mogę pomóc? – (a co, grunt to marketing!), usłyszałam tylko jakiegoś zirytowanego faceta, który mi oznajmił:

-        Nie życzę sobie, by jakakolwiek firma, choćby to nawet były placki i broszki,  wciskała mi kretyńskie ulotki w drzwi! – i rzucił słuchawką. Wykręciłam numer Małgosi:

-        Chyba klapa! Nikt nie dzwoni!

-        Faktycznie, ulotka może do niego nie dotrzeć. Jeśli wyjechał, to papier siedzi cały czas w drzwiach. A jeśli wyjęli ją jego rodzice, to nie będą pamiętać, żeby mu ją przekazać, bo ją wyrzucili. Musimy wysłać ofertę pocztą, wprost na niego.

Ledwie jednak odłożyłam słuchawkę, kończąc rozmowę z Małgosią, znów zadźwięczał dzwonek.

-        Firma chipsy and klipsy, w czym mogę pomóc? – spytałam grzecznie, w obawie przed kolejnym atakiem niezadowolenia.

-        Dzień dobry! Zainteresowała mnie państwa oferta – powiedział sympatyczny głos w słuchawce. Ale byłam pewna, że to nie jest Łukasz. – Chciałbym kupić zapachową klawiaturę...

-        Tak? A jaki zapach pana interesuje? – jak się bawić, to się bawić!

-        Jestem fanem ruskich pierogów. Odnoszę wrażenie, że to za delikatnie powiedziane. Będę z panią całkowicie szczery: jestem uzależniony!

-        Od pierogów? – chciało mi się śmiać. Facet był zabawny.

-        Właśnie! Nie wyobrażam sobie dnia bez ruskich. Mogę je jadać właściwie na każdy posiłek. Czy pani wie, że jak wyjeżdżam to zabieram ze sobą turystyczną lodówkę, wypełnioną mrożonymi, ruskimi?

-        A pierogi z jagodami? – zaciekawiła mnie intensywność jego uzależnienia.

-        Odpadają!

-        Szkoda, bo szybciej się je robi...

-        Czy chce pani powiedzieć, że umie pani robić pierogi?

-        Umiem, ale wyłącznie jagodowe.

-        Co za szkoda! Może jednak powinienem chociaż spróbować wyrwać się ze szponów nałogu? Szybka decyzja... Wie pani co, ma pani tak miły głos, że niech będą te jagodowe!

-        My chyba nie rozmawiamy o zapachowej klawiaturze? – nieco zgubiłam wątek. Piłka była za szybka!

-        Nie. Rozumiem, że przejęła się pani dolą uzależnionego pierogowo i spróbuje mnie pani, w ramach akcji humanitarnej pomocy, wydobyć z nałogu. To kiedy mam wpaść na te pierogi i dokąd?

Tak mnie zaskoczył, że zanim zdążyłam pomyśleć, podałam mu adres i popołudniową godzinę spotkania. Jeszcze mocno oszołomiona, zadzwoniłam do Małgosi:

-        Wpadnij do mnie natychmiast i kup po drodze pół litra jagód! – zarządziłam. Dobrze, że trwa lato i jagody sprzedają na każdym rogu. Gdy pojawiła się moja przyjaciółka, zagoniłam ją do pomocy w lepieniu, opowiadając z detalami szczegóły rozmowy:

-        Słuchaj, nawet nie wiem, kto to jest, więc błagam - zostań ze mną! Chyba mi odbiło, zapraszać obcego faceta do domu! To niebezpieczne, chociaż ma taki sympatyczny głos.

-        Schowam się do szafy. Jeśli moja pomoc nie będzie potrzebna, nie ujawnię się! – no, czy ona nie jest prawdziwą przyjaciółką??

Gdy zadzwonił dzwonek u drzwi, wszystko było przygotowane i na swoim miejscu: pierogi na stole, Małgosia w szafie, moje serce w... gardle. Na ugiętych nogach podeszłam i otworzyłam szeroko drzwi. Za nimi stał chłopak, zasłonięty nieco wielkim bukietem herbacianych róż. Róże przesunęły się lekko w prawo i odsłoniły przesympatyczną twarz bruneta o... jagodowych oczach.

-        Dzień dobry, jestem Marcin. Zaprosiłaś mnie na pierogi. A to dla ciebie! – powiedział, wręczając mi kwiaty. „Klasa sama w sobie!” – pomyślałam, natychmiast zapominając o strachu, Łukaszu i uwięzionej w szafie Małgosi...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. smakowitykasek.pl

środa, 4 września 2013

Miesiąc bez internetu, ale płać, kliencie Netii!

Po tym jak miesiąc temu pierun strzelił w internet byłam poza siecią (przynajmniej domowo). Najpierw Netia miała poślizgi, bo wskutek burzy awaria objęła większą część osiedla i jak wyznał pan serwisant, nie nadążali z naprawą. Zdążyli jednak zmieścić się w 48 godzinach z diagnozą. Potem jednak przysyłali przez kilka dni nowy router, tak że dotarł akurat wtedy, gdy wyjechaliśmy na urlop. Po powrocie z 2-tygodniowych wczasów natychmiast urządzenie podłączyliśmy do domowego kompa (sąsiad je odebrał od kuriera), ale cóż z tego - to nowe, jak się okazało, było również uszkodzone! Co za pech! Na kolejny router musieliśmy poczekać trzy dni.

I tak to, z pomocą boga Neta od wczoraj wreszcie mamy dostęp do sieci. Co najśmieszniejsze, rachunek będzie trzeba opłacić normalnie - za cały pełny miesiąc, bo jak powiedziano nam w biurze obsługi klienta Netii - oni nam przecież ten internet dostarczali przez cały czas! Cóż z tego, że nie mogliśmy z niego korzystać? jacyś nieudolni najwyraźniej jesteśmy...

Słyszałam, że podobnie jest w sytuacji przenoszenia numeru stacjonarnego w inne miejsce - telefonia ma na to miesiąc, monterzy pojawiają się w ostatnim dniu tego okresu, ale naliczają opłatę za cały miesiąc, mimo że z usługi nie mozna było korzystać. Czy to nie absurd?