czwartek, 22 lutego 2024

Zapach 2024 roku - bez (lilak) - nareszcie!

Luty się kończy, więc czas opisać najnowszy trend zapachowy według Fragonarda - bez!

Polska nazwa tego krzewu jest wielce myląca, bo bez kojarzymy też z czarnym bzem, który należy do zupełnie innej rodziny. Poprawnie jest nazywać bez lilakiem, albo bzem lilakiem :-) Łacińska nazwa to Syringa vulgaris, czarny bez natomiast nosi miano Sambucus...

Lilak to moja ulubiona roślina, która jest u nas tak bardzo rozpowszechniona, jak np. w krajach śródziemnomorskich - oleander. Nazywam go sobie polskim oleandrem, bo to jak zagarnia krajobraz (miejski i wiejski) w kwietniu-maju, nie ma sobie równych. I ten kolor! I ten zapach! I ta gęstość, ta zieleń, ten przepych! Oleandry nie pachną, a nasz pospolity bez - oszałamiająco wręcz. Zaliczany jest do rodziny oliwkowatych. Co ciekawe, lilak pochodzi z Bałkanów, do Europy dotarł w XVI wieku, z terenów imperium Osmańskiego. Wygląda więc na to, że wcale nie jest "nasz"!

Ucieszyłam się, że Fragonard wybrał lilaka na zapach nadchodzącego roku. Już go oczywiście nabyłam, pachnie prawdziwym lilakiem! Cudnie! Pamiętam z dzieciństwa zapachy, które można było kupić w kiosku "Ruch"-u. Miały takie sześciokątne bodajże buteleczki, zapachy było monotematyczne: konwalia, bez, fiołek. Te trzy mi utkwiły we wspomnieniach. W tamtych latach wszystko pachniało, jak trzeba, i to z powodów całkowicie naturalnych. Chleb jak chleb, pomidor jak pomidor, a woda toaletowa konwalia - jak konwalia. :-)

Dziś tylko krzewy bzu pozostały takie same, jak w dzieciństwie, gdy ścinało się gałązki do wazonu, zazwyczaj w maju, dokładnie wtedy, gdy kląskały w ich gąszczu słowiki. Mam zapach Fragonarda i natychmiast go będę używać, nie czekając na nadejście kwietnia, w którym zapewne przedwcześnie zakwitną bzy. Ale niech tam kwitną kiedy chcą!




środa, 3 stycznia 2024

Marsylia bez "TAXI" - przeraźliwie nudna!

Marsylia była ostatnim portem naszej morskiej, listopadowej eskapady. Stolicę Prowansji poznałam wiele lat temu podczas wspaniałych wakacji na południu Francji. Natomiast dzięki filmom z serii "Taxi" Luca Bessona, zapałałam do miasta wielką sympatią.

Kojarzyłam miasto różnie: z pięknych kutych balkonów widocznych w całym mieście na fasadach okazałych kamienic, zapachu mydła marsylskiego, zupy bouillabaisse. Wreszcie - filmowo: ze scen pościgów taksówką, najczęściej pędzącą brzegiem Vieux Port (starego portu). 

Jest to najstarsze miasto Francji, stolica regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. I pod względem wielkości - drugie w kraju (po Paryżu, oczywiście). Najsłynniejsze nadmorskie kurorty wybrzeża rozproszone są na wschód od Marsylii, w stronę granicy z Włochami. Z taką historią i lokalizacją wydawać by się mogło, że Marsylia musi być perłą, wręcz klejnotem Francji.

Cóż, moje wrażenia są inne. To jakieś tandetne dość, kolorowe szkiełko. Nie pomaga historia - miasto założone przez starożytnych Greków około 600 lat przed naszą erą, ale nie ma po nich śladu... Architektoniczne dominują nad miastem dwie kiczowate świątynie XIX- wieczne, stylizowane na bizantyjskie bazyliki, które pasują tu jak wół do... taxi!

W oczy rzucają się obie budowle: najpierw katedra La Major, widoczna dobrze od strony morza, na niższym poziomie.

Pasiasta bryła z daleka nawet intryguje, ale kiedy podejdzie się bliżej, to ta XIX-wieczna stylizacja trąci troszkę kiczem. Ratowało ją wnętrze, ale tylko dlatego, że całą boczną nawę przeznaczono na artystyczną instalację dzieł malarskich i rzeźbiarskich. Przepiękne to było! 

Przepych w katedrze jest, ale stara katedra, Ancienne Major z XII w. ma więcej uroku, mimo że wtulona w nowszą i przytłoczona jej ogromem jest prawie niewidoczna.

Druga góruje nad miastem - bazylika Notre Dame de La Garde. W wolnym tłumaczeniu to patronka marynarzy, żeglarzy.

Bazylika ta oglądana ze Starego Portu wygląda zachwycająco. Położona jest na pokaźnym wzniesieniu, które obiecuje nieziemskie widoki. Postanowiliśmy się tam wdrapać. Nie przypuszczałam, że kursuje tam jakiś autobus miejski i drogę pokonywaliśmy pieszo. Prawdziwa Golgota! 

Dotarcie pod bazylikę zajęło sporo czasu, ale dla widoków może i było warto. Dla samej katedry - nie bardzo. Chociaż zadziwiające było dla mnie francuskie podejście do kościołów: wokół katedry toalety, automaty z napojami i słodyczami, kawiarnia, sklep z dewocjonaliami. Można tam nabyć prawie naturalnej wielkości kopię Madonny ze złota, która wieńczy szczyt bazyliki i jest w słońcu widoczna chyba z wielu kilometrów. Wyobrażacie sobie to u nas? Nie wiem, może na Jasnej Górze też tak jest, dawno nie byłam... Za to widoki w zakresie 360 stopni z kompleksu bazyliki - wspaniałe!

Po tej kościelnej wyprawie na szczyt nieco zgłodnieliśmy, ale ten sam głód poczuło kilka tysięcy innych ludzi, więc znalezienie miejsca w restauracji w samym starym porcie było coraz trudniejsze. Była niedziela, wcześniej odbywał się tu arcyciekawy targ rybny, ale około 14-tej nie było już po nim śladu. Podobnie jak po słynnej taxi. Szkoda!
W końcu usiedliśmy przy mikroskopijnym stoliczku (takie francuskie!) w starym porcie i zamówiliśmy te nasze zupy. Ja uparłam się na  bouillabaisse, chociaż jadłam parę lat temu i wcale mi nie smakowała! Andrzej pamiętał tamte smaki i przezornie wziął po prostu zupę rybną (bouillabaisse też nią jest, ale moja miała więcej wkładki rybno-mulowej i krewetkowej). Wrażenia smakowe dla obojga były mocno średnie, musieliśmy okrasić kubki białym winem. A i tak mąż źle się po zupie poczuł i w sumie znudzeni dość tym miastem wróciliśmy wyjątkowo wcześniej na statek. Potem Andrzej dostał gorączki i takie to niefajne wspomnienia zostawiła nam Marsylia...














wtorek, 2 stycznia 2024

Barcelona - tylko Gaudi!

Moja ponowna wizyta w Barcelonie (krótka, była przerwą w rejsie, zejściem na ląd) miała tylko jeden cel - zwiedzenie wreszcie Sagrady...

No i znowu się nie udało... Byłam w Barcelonie po raz kolejny, po latach. Wówczas nie weszłam do środka kościoła, już nie pamiętam, z jakiego powodu. Chciałam nadrobić to podczas tegorocznego, listopadowego rejsu statkiem po Morzu Śródziemnym. Było wszak kilkanaście godzin na to...

Plan był taki, że nie korzystamy z wycieczki organizowanej przez załogę statku, tylko samodzielnie zmierzamy prościutko do Sagrady. Ta zaległość bardzo mi ciążyła, inne sławne "Casy" Gaudiego wówczas widziałam, a były też w programie wycieczki, co wydało mi się zbędne. Decyzja była więc prosta: sami to sobie zorganizujemy.

Sprawnie nam poszło zejście na ląd i dotarcie do La Rambla. Stąd przemieszczaliśmy się do Sagrady nadal na piechotę, przecinając ulubioną przez nas dzielnicę Barri Gotic. Średniowieczna dzielnica wybudowana na rzymskich ruinach Barcino, niezwykłemu zrządzeniu losu zawdzięcza swe ocalenie w skali niespotykanej w Europie. Największe na tym kontynencie urbanistyczne założenie, które przetrwało w swej cudownie malowniczej formie do dziś. Minęliśmy więc La Seu (barcelońską katedrę pod wezwaniem św. Eulalii, bowiem niewielu wie, że Sagrada Gaudiego nie jest nią), z pośpiechu nie wchodząc nawet do wnętrza. Cel był jeden, więc La Seu została pobieżnie pozdrowiona, choć mocno zachwyconym okiem. Odkryłam nagle, że mogła być inspiracją dla Gaudiego. Stała tutaj od początków chrześcijaństwa, ale gotycki kształt przybierała między XII a XV wiekiem. Jest w niej coś jakby zapowiadającego Gaudiego - jego geniusz w falowaniu przestrzenią. Koronkowe pinakle, rzygacze, cała kamieniarka jakoś tak nie pasują do surowości nie tylko tej budowli, ale całej dzielnicy Barri Gotic. Jest w niej coś dziwnego. Mimo to została przez nas pominięta. Sagrada! Sagrada! krzyczało mi coś do ucha. 


Wreszcie do niej  dotarliśmy. Tłumy, tłumy nieprzebrane! Gdzie jest wejście, gdzie kasa? Pytamy o bilety, pani w kasie rozkłada ręce. Na dzisiaj już nie ma. Są na jutro. Jak to????? Co z tego, skoro my jutro będziemy w Marsylii. Trzeba było kupić przez Internet - doradza kasjerka na odchodnym. Nie pomyśleliśmy o tym! Mogliśmy kupić bilet wieczorem, jeju jeju!

Moje rozczarowanie nie ma granic. Nic jednak nie możemy zrobić. No, może oprócz fotografowania się pod Sagradą z wielu stron. Trochę (dużo!) się zmieniła, pojawiły się nowe wieże (od czasu, gdy ją ostatnio fotografowałam...). Budowa posuwa się do przodu, ale do końca jednak sporo brakuje.

Co tu jednak robić? Pomyślałam, że na otarcie łez zwiedzę sobie mniej znaną Casę Gaudiego. Znajduje się ona w dzielnicy o wdzięcznej nazwie Gracia. Dopiero w XIX w. przyłączono to oddzielne, przemysłowe miasteczko do Barcelony. Gracia nie jest popularnym traktem dla turystów, a dotarcie spod Sagrady zajęło nam sporo czasu i energii. Gracia zachowała swój kataloński urok i charakter. Mijaliśmy zachwycające, gustowne, okazałe kamienice, które świadczyły o dostatku i prospericie Gracii. Dotarliśmy do Casa Vicens. Wrażenie niezwykłości jest dodatkowo podkreślone przez sąsiedztwo dość wysokich bloków mieszkalnych. 

Casa Vicens to pierwsze zlecenie dla młodego, zaledwie 30-letniego Gaudiego, któremu w 1883 r. wytwórca ceramiki Manuel Vicens powierzył zaprojektowanie swojej letniej rezydencji. Do 2017 r. budynek nie był udostępniany zwiedzającym, teraz jest to możliwe. Z tej możliwości skwapliwie skorzystałam. I było to świetnie wydane 20 euro!

Nie wiem, jak opisać to cudo, które jest mauretańskim zamkiem, akwarium i ogrodem w jednym. Każde pomieszczenie w innych kolorach, dekoracje sufitowe z papier-mache, dużo płytek ceramicznych na zewnętrznych ścianach (ha, zleceniodawca był ich wytwórcą, więc poniekąd nic dziwnego...). Na dachu - który się zwiedza, charakterystyczne dla Gaudiego dziwaczne kominy. Słyną z nich inne późniejsze projekty Antonio. 

Aż nie chce mi się wierzyć, że budowa trwała tylko 2 lata! Wewnątrz bogactwo dekoracji, roślinnych motywów, feeria kolorów, kafli ceramicznych, belek stropowych. Zwłaszcza sufity wzbudziły mój wręcz stuporowy zachwyt i podziw! Czad! Antonio, Antonio, jesteś cudem!













wtorek, 5 grudnia 2023

Cinque Terre, czyli trekkingowe oblicze Ligurii

Kolejny odcinek, już trzeci, relacji z morskiej wyprawy listopadowej. Tym razem opiszę okolice startu naszej podróży - park narodowy zwany Cinque Terre. Zwiedzamy Ligurię!

Liguria to region Włoch ze stolicą w Genui. Wąski pas nadmorski, na zachodzie graniczący z Lazurowym Wybrzeżem - San Remo tu jest i Alassio. We wschodniej części, zwanej Riviera del Levante znajduje się park narodowy Cinque Terre. To pięć (cinque) wiosek rybackich położonych malowniczo na skałach, do których najłatwiej dotrzeć drogą morską.

My wybraliśmy jednak pociąg, z La Spezia - miasta, na którym Liguria się kończy. Do La Spezia dopłynął nasz wycieczkowiec, tu łatwo było znaleźć dworzec kolejowy i zakupując abonament jednodniowy (14 euro za osobę), rozpocząć podróżowanie po Cinque Terre. 

Piętrowy pociąg kursuje z La Spezia przez  osiemnastokilometrowy pas wybrzeża i pięć wiosek: Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. W przewodniku opisany był ten pociąg jako panoramiczny, więc po zajęciu najlepszych widokowo miejsc cieszyliśmy się na wrażenia krajobrazowe. Nic z tego! Większość trasy pociąg pokonuje tunelami :-)

plaża w Monterosso Al Mare

Pojechaliśmy zatem najpierw do końcowej wioseczki, Monterosso, by wracając wysiąść jeszcze w przynajmniej dwóch. Taki był ambitny plan, bowiem ograniczała nas godzina powrotu na statek. W Monterosso są ponoć najpiękniejsze plaże Cinque Terre, ale nie one były dla nas interesujące. Nie ta pora roku, no i my nieplażowi w ogóle. Tutaj natomiast zaczyna się trasa trekkingowa wzdłuż wybrzeża, zwana Via dell' Amore - Droga Miłości. Podziwia się z niej morze i winnice, gaje oliwne, i sady owocowe, tarasowo położone przy wioskach. Niektóre odcinki Drogi Miłości są zaopatrzone w łańcuchy, klamry. Na trekking absolutnie nie byliśmy przygotowani, zwiedziliśmy więc wioseczkę. Spacer był bardzo przyjemny. 

uliczki Monterosso
Z dworca do centrum prowadzi nadmorska promenada (albo, do wyboru -  tunel), z której skorzystaliśmy, bo malownicza. Potem zanurzyliśmy się w śliczne, wąskie jakby średniowieczne uliczki, rozjaśnione kolorowymi fasadami domów, bugenwillą. Miasteczko budziło się do życia, czynne były bary, sklepiki z pamiątkami i wyrobami rzemiosła. 

I nagle wyrósł przed nami kościół św. Jana Chrzciciela, fasada w paski czarno-białe. Kościoły liguryjskie są często budowane z karraryjskiego marmuru (z pobliskiej Toskanii), łączonego z lokalnym łupkiem - czarną skałą wydobywaną w Val Fontanabuona. Podobnie wygląda fasada katedry w Genui, a tak wygląda front katedry w Monterosso, z piękną, misterną rozetą, największą wśród kościołów Cinque Terre:

Kościół jest z XIII w., pod wezwaniem Jana Chrzciciela. Przebudowany na przełomie XIII i XIV w. 

Usiedliśmy sobie w pobliżu na piwku, słońce grzało jak szalone, było najmilej jak być może. Mieliśmy sporo czasu do pociągu i zwiedzania następnej wioseczki. W drodze powrotnej na dworzec podeszliśmy jeszcze do posągu giganta, siedzącego w zamyśleniu nad morzem. Dzieło artysty Minerbiego z początku XX w., pierwotnie wykute w skale, obecnie odnowione w cemencie (rzeźba została zniszczona w czasie II wojny światowej):

gigant

W pobliżu giganta znajduje się letnia rezydencja Eugenio Montale, pisarza i poety nagrodzonego Noblem w dziedzinie literatury w 1975 r. (zm. w 1981 r.). Niestety, nigdy nie czytałam nic z jego twórczości.

Jeszcze jedno dzieło w Monterosso mnie zachwyciło: przy jakimś małym kościółku, w wejściu stały dwie ceramiczne figury świętych. Jedna z nich to święty Andrea, więc mój Andrzejek musiał się pod nią sfotografować. Podziwiam kunszt artysty ceramika:

San Andrea

Następny przystanek w Vernazza, nazywanej perłą Cinque Terre. Miasteczko wymieniane  na liście najpiękniejszych włoskich miasteczek. Z dworca do zatoczki-głównego placu miasteczka prowadzi szeroka ulica. To pasaż handlowy, przy którym mnóstwo sklepików. Dominantem architektonicznym jest średniowieczny zamek z wieżą, którego jednakże nie zwiedzaliśmy. Po dotarciu do zatoczki zajęliśmy się zwiedzaniem kościoła św. Małgorzaty Antiochejskiej. Bryła jest dziwna, kościół ma dwa poziomy. Wygląda do dziś na średniowieczny, zbudowany na początku  XIV w. Fasada nieoryginalna, przebudowywana w XVI i XVII w. Za to wnętrze - średniowieczna bajka! Znów czarny kamień, tym razem z Mesco i lokalny piaskowiec. Wieża w niespotykanym, oktagonalnym kształcie. Była częścią  systemu obronnego Vernazzy.

Zatoczka czy też placo-plaża jest uroczym miejscem spotkań. Wszyscy tu coś jedzą, piją lub siedzą, podziwiając widoki. I nie brakuje wariatów, którzy usiłują sprawdzić się z morzem, walącym ostro w falochron i opryskującym wodą śmiałków, którzy podejdą zbyt blisko...

Również i w tym miasteczku można wejść na ścieżki trekkingowe, ale niektóre odcinki są od lat zamknięte ze względu na osuwiska, których nie zlikwidowano. Jeśli ktoś wybrałby się do Cinque Terre z zamiarem przejścia wielu pięknych tras, może czuć się rozczarowany.

deptak w Vernazza

główny plac w zatoce

fasada kościoła św. Małgorzaty

wnętrze kościoła

Region w ogóle wymaga szybkiej akcji ratunkowej. Pustoszejące miasteczka, upadek hodowli winorośli, sadownictwa, kataklizmy meteorologiczne  nie służą  kondycji całego parku narodowego Cinque Terre. W Vernazza w 2011 r. miała miejsce straszliwa powódź, która zniszczyła dolne piętra budynków. Praktycznie całe miasteczko jest zrekonstruowane...

W naszym planie było jeszcze odwiedzenie Riomaggiore, niestety niecierpliwość moja kazała nam wsiąść do pociągu, który przejechał trochę wcześniej. Tymczasem ominął on Riomaggiore i dotarł do La Spezia. Tak zatem zaskoczeni straciliśmy trzecie miasteczko, nie było już czasu wracać się. 

Za to obejrzeliśmy dokładniej La Spezia, drugie (po Genui) miasto Ligurii. Prezmieszczając się z dworca do naszego terminalu wycieczkowego odkryliśmy kilka przepysznych barokowych palazzo. Widać na każdym kroku bogactwo miasta - wielkiego portu morskiego od wieków. Na jednym z placyków zaczepili nas dwaj młodzieńcy prosząc o podpisanie jakiejś petycji antynarkotykowej. Na pytanie skąd jesteśmy - i naszą odpowiedź, wykrzyknęli: Marek Kotański! Pamiętacie Marek Kotański? Oczywiście, odpowiedzieliśmy. Oni zaczęli tłumaczyć, że właśnie ta petycja to jest ważne narzędzie walki z dilerami narkotyków. Podpisaliśmy więc petycję (:-) Okazało się, że musieliśmy też dać darowiznę... Jak w słusznej sprawie, to nie żal...

Zbliżając się do terminalu morskiego kruzerów, znów zrobiliśmy zdjęcie naszego smoka... Jego ogrom wciąż nas zachwycał!













czwartek, 23 listopada 2023

Majorka - Gaudi tu pracował!

W czasie naszej podróży wycieczkowcem, zawinęliśmy też do portu w Palma de Mallorca. Już z morza, gdy zbliżaliśmy się do miasta widoczna była imponująca budowla, stojąca jakby na samym brzegu... Katedra La Seu.

Widok był wspaniały. W pełnym słońcu wyłaniała się masywna budowla ozdobiona filigranowymi wieżami i przyporami, z beżowego kamienia. Był to pierwszy, najważniejszy cel naszej wycieczki na lądzie.

Nie bez przyczyny jest tak dobrze widoczna. Jej wymiary, zwłaszcza 44-metrowa wysokość nawy głównej, plasują ją w czołówce katedr na świecie! W Europie jest bodajże drugą lub trzecią. 

Okazało się, że katedra też jest muzeum i wejście do niej podlega opłacie. Na szczęście bilet był dostępny, więc bez wahania zdecydowaliśmy się na wejście do monumentu. Budowana przez kilka wieków (od 1260 do 1600 roku), ale jej fundatorem był król Aragonii Jakub I. Wybudował świątynię w dowód wdzięczności za bezpieczne przypłynięcie do wyspy w czasie sztormu. Ukończono budowę w 1601 roku. Jednak trzęsienie ziemi w XIX w. zniszczyło mocno katedrę, konieczna była jej odbudowa. W 1851 r. w tym właśnie celu zaangażowany został Gaudi. No proszę, tego nie wiedziałam, ucieszyłam się bardzo, że jeszcze przed zawitaniem do Barcelony mogę mieć kontakt z Mistrzem... 

Jego autorstwa jest m.in. niezwykła dekoracja z korka, wisząca nad ołtarzem - baldachim:

Wnętrze katedry rozświetlają witraże, rozety, filtrujące światło, które maluje tu niezwykłe obrazy. Rozeta ma średnicę 11 metrów i jest największa na świecie! Oko gotyku.


Stolica Majorki jest jednym z najpopularniejszych celów turystycznych. Z wielkim lotniskiem, ogromnym portem mogącym przyjąć potężne wycieczkowce, jedną linią metra, łagodnym klimatem i atmosferą "Małej Barcelony" - jest perłą Morza Śródziemnego bez dwóch zdań. Czyste, zadbane miasto ze wspaniałymi budynkami. Secesyjne kamienice zachwycają swoimi dekoracjami, jedna piękniejsza od drugiej, całkiem jak w Barcelonie! Głowę urywało!


Była to moja pierwsza wizyta na Majorce i muszę przyznać, że zachęciła mnie do kolejnego przyjazdu, może jednak warto na troszkę dłużej.

wtorek, 21 listopada 2023

Neapol - miasto cudów, tajemniczych kultów, alchemików, artystów i świętych...

Odwiedziłam ponownie to niesamowite miasto całkiem niedawno. Od razu ruszyłam nadrobić zaległości w zwiedzaniu sprzed laty... Jednak nie uniknęłam nowych "ominięć". Znów powstała lista pominiętych, a fascynujących miejsc. Będzie pretekst, by do Neapolu wybrać się po raz trzeci!

Tym razem dotarłam do Neapolu drogą morską. Wycieczkowiec zaparkował zgrabnie w porcie, który znajduje się w samym sercu miasta. Do Starówki jest stąd parę minut piechotą. W pierwszej kolejności nadrabiałam zaległości, opisane w poście: https://zabawnaliteraturka.blogspot.com/2013/04/neapol-jacaranda-i-tajemnicze-szkielety.html. Potem był czas na nowe zachwyty. Jednak byłam w Neapolu tylko parę godzin, więc znów coś pominęłam! Np. nie dotarłam na cmentarz Fontanelle, który jest celem osobliwego kultu neapolitańskiego. Kult ten dotyczy opieki nad osieroconymi czy porzuconymi duszami. Na tym starym cmentarzu znajduje się mnóstwo czaszek i kości z czasów epidemii i innych nieszczęść, nękających miasto w dawnych wiekach. W tym kulcie chodzi o "adopcję" czaszki jakiegoś anonimowego zmarłego, otaczanie jej opieką (a więc czyszczenie, polerowanie, ozdabianie kwiatami, przemawianie do niej, budowanie kapliczek itd.). To wszystko odbywa się nie bezinteresownie! Czaszka ma się odwdzięczyć, i to konkretnie - zdrowiem, miłością i innymi dobrami, o które prosi adoptujący. Np. o podanie szczęśliwych numerów lotto... Kiedy po jakimś czasie adoptujący nie otrzyma dowodów wdzięczności, czaszkę porzuca i adoptuje nową... Kult ten został zakazany przez Kościół w 1969 r i wówczas cmentarz zamknięto, ale otwarto go ponownie w 2010 r. jako atrakcję turystyczną. I kult chyba ma się dobrze... 

kapliczka w bramie jakiejś kamieniczki 
Neapolitańczycy są bowiem mistykami z urodzenia. Zabobonni, religijni jakąś taką nieortodoksyjną czasem religijnością. Jak pisał o Neapolu, w którym przeżył 45 lat, nasz pisarz Gustaw Herling-Grudziński: Sama magia odgrywa w życiu Południa kolosalną rolę. Te rozmaite czary, zamawiania, niezamawiania, odmawiana, przywoływania, złe oko. (…) Łączą się z bardzo głębokim pragnieniem Cudu, którego przeżycie jak gdyby stawia tych ludzi na nogach. I dlatego dzień 19 września (dopisek mój: data śmierci św. Januarego) jest bardzo ważnym dniem w życiu Neapolu. Dla Neapolitańczyków ten Cud nie jest manipulacją.” Nie sposób być zimnym racjonalistą  w mieście, które przechowuje w katedrze relikwię: ampułkę z krwią św. Januarego, raz w roku objawiającą swoje cudowne moce... 

Duomo

ampułka z krwią św. Januarego

Krew świętego jest w dniu jego męczeńskiej śmierci wyciągana ze skarbca przez arcybiskupa i sprawdzany jest stan jej skupienia. Staje się płynna. Po wyjęciu ampułki ze skarbca, arcybiskup prezentuje ampułkę i modli się. Zazwyczaj cud dokonuje się w ciągu kilku minut. Jeśli January zwleka, starsze kobiety intensyfikują modły i błagania, a także, jeśli trzeba, nie szczędzą świętemu… wyzwisk. January słyszy wtedy faccia ‘ngialluta - „ty zarazo!”.  
Kościół nie ma zdania co do tego cudu, aczkolwiek do Neapolu pielgrzymowali współcześni papieże, w tym nasz Jan Paweł II. Cud się nie wydarzył... 
“San Genna’ pienzace tu!” - Święty January, ty się tym zajmij - woła neapolitańczyk, gdy uznaje, że jest bezsilny wobec losu i January powinien przyjść mu z pomocą. Jeśli tego nie zrobi, usłyszy, co wkurzony petent o nim myśli. 
Być świętym w Neapolu wcale nie jest łatwo. Trzeba się ciągle wykazywać, bo patronów miasta jest... 52! Duuuuża konkurencja i proporcjonalna nielojalność neapolitańczyków.
Innym zaklęciem, które spotyka się na każdym kroku to czerwone papryczki, amulet neapolitańczyków. Rożek w kształcie papryczki chili (il cornetto rosso, il cornetto portafortuna) to odstraszacz zła. Musi być podarowany. 

taki podarowałam mężowi

Noszony na szyi, albo  jako brelok, rzeźba stawiana w domu - wszelkie rozmiary, kolory i rodzaje dozwolone. Te z korala kupuje się dla siebie. W prezencie - z ceramiki, plastiku. Wręczając komuś papryczkę (tak naprawdę jest to róg), trzeba delikatnie stuknąć jej końcem w dłoń obdarowywanego trzy razy, ów zamknąć dłoń powinien - wtedy zostaje zainstalowana "ochrona" niczym pole siłowe. 
O Neapolu można godzinami rozprawiać. Nawet słowem jeszcze nie wspomniałam o dominującym akcencie krajobrazowym - Wezuwiuszu. 


Za to nocą, w kolii świateł wyglądał olśniewająco:

Neapol nocą





niedziela, 20 sierpnia 2023

Ceramiczny Bolesławiec – swego czasu najlepsze miasto w Polsce!

W ogólnopolskim rankingu miast przyznano pierwszeństwo dolnośląskiemu Bolesławcowi, słynącemu z ceramiki...

Jednak nie tylko dla pięknych kubeczków  i talerzy warto tu zajrzeć. Miasto ma ciekawą historię, liczne atrakcje turystyczne, malowniczą Starówkę, oraz piękną okolicę. 

(Pre)historia Rejon zamieszkiwany był już 10000 lat p.n.e., ale nie musimy sięgać aż tak daleko w przeszłość. Były tu plemiona, które miały kontakty z Celtami. Słowianie przybyli w VII w. Status miasta pojawił się w 1251 roku kiedy to książę Bolesław Rogatka dokonał lokacji Bolesławca na prawach miejskich. Ale to nie od jego imienia miasto wzięło nazwę. Księciem, który może być brany pod uwagę jest Bolesław Wysoki (1163-1201), wnuk Bolesława Krzywoustego. Zatem to jedno z najstarszych miast polskich. Krzyżowały się tutaj szlaki handlowe, więc miasto szybko się rozwijało, powstawały mury obronne, ratusz, kościół. Przez bogate w wydarzenia wieki średnie i późniejsze, miasto przechodziło pod różne berła: do 1392 r. było Piastów, potem Czechów, Habsburgów, Prusaków. Od 1945 Bolesławiec wrócił na ziemie polskie.

Miasto dobrej gliny…Ceramika produkowana jest w Bolesławcu od 7-8 wieków. Dekorowana w
charakterystyczny sposób: techniką stempelkową. Każde naczynie wykonywane jest ręcznie z białej gliny i pokrywane emalią. Tradycyjna ma kolor kobaltowy. 
W każdy weekend miasto odwiedzają pielgrzymki zagranicznych turystów, kupujących na tony ceramiczne naczynia. Moda na nie trwa od wielu, wielu lat mimo (albo dzięki) tradycyjnym wzorom i kolorom, oraz coraz bardziej urozmaiconym kształtom. Miasto się pięknie odnawia i rozwija. Dowodem jest wyróżnienie z 2011 r. Bolesławiec otrzymał nagrodę Towarzystwa Urbanistów Polskich za rewitalizację rynku starego miasta wraz z plantami. Serce Bolesławca to Starówka z Ratuszem, zabytkowymi kamieniczkami z czasów renesansu i baroku, oraz XV-wiecznym Kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, ozdobionym barokowymi rzeźbami. Wnętrza kościoła to dzieło malarza i rzeźbiarza Giulio Simonettiego. Urokliwe


kamieniczki umilą leniwy spacer po Starówce. Ratusz jest z 1535 r., stanowi siedzibę władz miejskich. Ciekawy jest system murów, fos i stawów z XV w., który został częściowo zburzony w czasie wojen napoleońskich. Do dziś zachowała się jedna baszta. Mimo że z Bolesławca do morza kawał drogi, jednak zaglądając tu na weekend nie zapomnijcie zabrać kąpielówek. Znajdują się tu bowiem wspaniałe Termy. Budynek łaźni z 1895 r. został przekształcony w centrum odnowy biologicznej i spa. Oprócz term solankowych goście mogą skorzystać z saunarium, basenu,  groty solnej czy sekcji siłowni. Inna ważna informacja dla aktywnych: wokół miasta biegną liczne trasy rowerowe. Warto oddalić się od Rynku, by zobaczyć kamienny wiadukt, który ma aż 490 m długości, co czyni go jednym z najdłuższych tego typu obiektów w Europie. Powstał w latach 1844–1846, a jego budowę powierzono mistrzowi murarskiemu E. Ganselowi (który był także współzałożycielem bolesławieckiej loży masońskiej oraz alchemikiem). Projekt kosztował 400 tys. talarów, co stanowiło ogromną sumę, a w tę inwestycję zaangażowanych było aż 600 osób. Wiadukt do dziś zachwyca urodą. W 1846 r. otwarcia tej przeprawy kolejowej nad rzeką Bóbr dokonał król pruski Fryderyk Wilhelm IV.

Wyśpij się z Napoleonem i Sherlockiem Holmesem! To nie była jedyna koronowana głowa, odwiedzająca Bolesławiec. Napoleon był tu sześć razy, a jego rosyjski pogromca, Kutuzow ma w Bolesławcu swój pomnik. Imponująca baza noclegowa sprawia, że samo nocowanie w Bolesławcu może być przygodą. W Hotelu Ambasada i Hotelu Garden pokoje urządzone są w pełnym przepychu stylu pałacowym. Może to pamiątka aż 6-ciokrotnego tu pobytu cesarza Napoleona! W Piramidzie naprawdę wyśpicie się w budynku o tym kształcie! A w Pensjonacie Inna Bajka każdy pokój urządzony jest w innym stylu. Pokój Sherlocka Holmesa przypomina wystrojem XIX-wieczny Londyn, inny to styl japoński, hinduski, turecki. Zresztą, sami sprawdźcie, co spowodowało, że Bolesławiec został tak wyróżniony w rankingu gmin miejskich i miejsko-wiejskich w 2019 r.. Jest to najmniejsze miasto w Polsce, które zarządzane jest przez prezydenta, a nie burmistrza. Oceniane były wyniki samorządu w takich obszarach jak: działania proinwestycyjne i prorozwojowe; rozwój społeczeństwa obywatelskiego; wspieranie działań na rzecz gospodarki rynkowej; promocja rozwiązań ekoenergetycznych i proekologicznych; współpraca krajowa i międzynarodowa; działania promocyjne. Warto przekonać się na własne oczy, jakie to miłe miejsce do życia!