Marsylia była ostatnim portem naszej morskiej, listopadowej eskapady. Stolicę Prowansji poznałam wiele lat temu podczas wspaniałych wakacji na południu Francji. Natomiast dzięki filmom z serii "Taxi" Luca Bessona, zapałałam do miasta wielką sympatią.Kojarzyłam miasto różnie: z pięknych kutych balkonów widocznych w całym mieście na fasadach okazałych kamienic, zapachu mydła marsylskiego, zupy bouillabaisse. Wreszcie - filmowo: ze scen pościgów taksówką, najczęściej pędzącą brzegiem Vieux Port (starego portu).
Jest to najstarsze miasto Francji, stolica regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. I pod względem wielkości - drugie w kraju (po Paryżu, oczywiście). Najsłynniejsze nadmorskie kurorty wybrzeża rozproszone są na wschód od Marsylii, w stronę granicy z Włochami. Z taką historią i lokalizacją wydawać by się mogło, że Marsylia musi być perłą, wręcz klejnotem Francji.
Cóż, moje wrażenia są inne. To jakieś tandetne dość, kolorowe szkiełko. Nie pomaga historia - miasto założone przez starożytnych Greków około 600 lat przed naszą erą, ale nie ma po nich śladu... Architektoniczne dominują nad miastem dwie kiczowate świątynie XIX- wieczne, stylizowane na bizantyjskie bazyliki, które pasują tu jak wół do... taxi!
W oczy rzucają się obie budowle: najpierw katedra
La Major, widoczna dobrze od strony morza, na niższym poziomie.
Pasiasta bryła z daleka nawet intryguje, ale kiedy podejdzie się bliżej, to ta XIX-wieczna stylizacja trąci troszkę kiczem. Ratowało ją wnętrze, ale tylko dlatego, że całą boczną nawę przeznaczono na artystyczną instalację dzieł malarskich i rzeźbiarskich. Przepiękne to było!
Przepych w katedrze jest, ale stara katedra, Ancienne Major z XII w. ma więcej uroku, mimo że wtulona w nowszą i przytłoczona jej ogromem jest prawie niewidoczna.
Druga góruje nad miastem - bazylika Notre Dame de La Garde. W wolnym tłumaczeniu to patronka marynarzy, żeglarzy.
Bazylika ta oglądana ze Starego Portu wygląda zachwycająco. Położona jest na pokaźnym wzniesieniu, które obiecuje nieziemskie widoki. Postanowiliśmy się tam wdrapać. Nie przypuszczałam, że kursuje tam jakiś autobus miejski i drogę pokonywaliśmy pieszo. Prawdziwa Golgota!
Dotarcie pod bazylikę zajęło sporo czasu, ale dla widoków może i było warto. Dla samej katedry - nie bardzo. Chociaż zadziwiające było dla mnie francuskie podejście do kościołów: wokół katedry toalety, automaty z napojami i słodyczami, kawiarnia, sklep z dewocjonaliami. Można tam nabyć prawie naturalnej wielkości kopię Madonny ze złota, która wieńczy szczyt bazyliki i jest w słońcu widoczna chyba z wielu kilometrów. Wyobrażacie sobie to u nas? Nie wiem, może na Jasnej Górze też tak jest, dawno nie byłam... Za to widoki w zakresie 360 stopni z kompleksu bazyliki - wspaniałe!
Po tej kościelnej wyprawie na szczyt nieco zgłodnieliśmy, ale ten sam głód poczuło kilka tysięcy innych ludzi, więc znalezienie miejsca w restauracji w samym starym porcie było coraz trudniejsze. Była niedziela, wcześniej odbywał się tu arcyciekawy targ rybny, ale około 14-tej nie było już po nim śladu. Podobnie jak po słynnej taxi. Szkoda!
W końcu usiedliśmy przy mikroskopijnym stoliczku (takie francuskie!) w starym porcie i zamówiliśmy te nasze zupy. Ja uparłam się na bouillabaisse, chociaż jadłam parę lat temu i wcale mi nie smakowała! Andrzej pamiętał tamte smaki i przezornie wziął po prostu zupę rybną (bouillabaisse też nią jest, ale moja miała więcej wkładki rybno-mulowej i krewetkowej). Wrażenia smakowe dla obojga były mocno średnie, musieliśmy okrasić kubki białym winem. A i tak mąż źle się po zupie poczuł i w sumie znudzeni dość tym miastem wróciliśmy wyjątkowo wcześniej na statek. Potem Andrzej dostał gorączki i takie to niefajne wspomnienia zostawiła nam Marsylia...