czwartek, 14 listopada 2024

Dwie nowe potrawy w tydzień!

Co za kulinarny sukces! Najpierw pasztet z gęsich wątróbek z truflami, potem placki ziemniaczane ze świeżymi grzybami. Ale po kolei...

Na św. Marcina bohaterką kulinarnych wyczynów jest gęś. Ponieważ pokłóciłam się z najlepszą przyjaciółką, która jest mistrzynią w szykowaniu pasztetu z gęsich wątróbek, postanowiłam sama wziąć się do dzieła. Tym bardziej, że przy zakupach piersi z gęsi do pieczenia, oferowano wątróbki - rzadkość przez cały rok, a tradycja sprzedażowa listopada. Namierzyłam jakiś przepis w necie, wątróbki trzeba było obsmażyć na maśle, dodać cebulkę, potem zblendować i dosmaczać. Miałam mały słoiczek trufli przywieziony z Sardynii, więc śmiało dodałam do masy pasztetowej, Podobnie jak cynamon i powidła śliwkowe - to połączenie przepisów przyjaciółki (która trufle i brandy dodawała zawsze) z recepturami staropolskimi. Voila! Wyszła przesmaczna potrawa. To co na zdjęciu widać na wierzchu, to zastygłe masło. Wylewa się je cienką warstwą, by uchronić pasztet przed wysychaniem. Sukces numer jeden. Aromatyczny - dzięki truflom, podkręcony jeszcze koniakiem.


Nie upłynął tydzień od św. Marcina, gdy dowiedziałam się o Dniu Placka Ziemniaczanego. Ależ narobiłam sobie smaku! Wyjęłam z zamrażarki grzyby mrożone, własnoręcznie zbierane i zostawiłam do odtajenia. W porze obiadowej utarłam ziemniaki na tarce i dodałam cebulkę, jajka, mąkę i posiekane grzyby, wcześniej trochę sparzone. Placki usmażyły się na chrupiąco, grzyby było czuć, ale nienachalnie. Rewelacja! Pożarliśmy bez dodatków.




niedziela, 29 września 2024

Santorini czy Mykonos?

W czasie kwietniowego rejsu cruzerem zawinęliśmy do portu jednej i drugiej wspomnianej w tytule wyspy. Była więc okazja porównać miejsca, które walczą ze sobą o tytuł najbardziej romantycznej greckiej wyspy...

Chociaż nie, Mykonos ma już przecież etykietę najbardziej imprezowej, a Santoryn... No cóż, dla mnie wciąż pozostaje obiektem westchnień, marzeń, najbardziej niesamowitą z greckich wysp!

Pierwsza była Mykonos. Identycznie, jak Santoryn cała biało-niebieska, aczkolwiek tu biel doprowadzono do obłędu malując nawet ulice i chodniki miasteczka-labiryntu. Malowniczo położone na lekkim wzniesieniu Mykonos, nazwane tak jak cała wyspa, jaskrawą bielą bije po oczach i naprawdę dziękować mi przyszło Apollinowi, że słońce w kwietniu nie było aż tak ostre... Wróciłabym z jaskrą! Lawirowanie uliczkami, zaglądanie do sklepików z przeróżnymi towarami, napawanie się greckim powiewem zefirka - nic konkretnego tu nie robiliśmy, wypad był wszak ze statku tylko na parę godzin.

Zejście na ląd...
chodniki tu też malują!


widok z górki...

Niestety, nie spotkaliśmy opisywanego w przewodnikach pelikana. Musiał mieć sjestę. Po miło spędzonym dniu wróciliśmy na statek. 
Następny przystanek - Santorini! Obawiając się kolejek przy zejściu na ląd, wykupiliśmy na statku wycieczkę do jakichś dwóch małych mieścinek, by dotrzeć do Firy. Nudne to było jak nie wiem co, ale ciekawe obejrzeliśmy winnice: płożące się po ziemi winorośle zdumiały nas. Tymczasem okazało się, że to normalny stan tychże. Wyspa jest szalenie wietrzna, zatem jedynie w ten sposób pędy mogą się rozwijać i utrzymywać potem grona. 
pozioma winnica na Santorynie
Smak wina wyborny i niezrównany, gdyż podłoże wulkaniczne na całej wyspie generuje specyficzny i niepowtarzalny smak. Co później sprawdziłam nabywszy wino pędzone nocą (Nykteri). Winogrona zbiera się rano, a wyciska w ciągu nocy. Pyszne!!!!!

W końcu dotarliśmy do Firy, Thiry czy jak tam zwą stolice wyspy o wielu nazwach również... Przed sezonem było, więc turystów jakiś pierdylion mniej (tylko nasz cruzer, na szczęście, ale malutki, zaledwie 2500 pasażerów). No co tu opowiadać, kocham to miasto. Bez końca można się tu włóczyć, pić kawę, piwo, wino, znowu włóczyć...



Pelasia upiła się oślim piwem... Kurczę, jak tam cudnie! Dla mnie chyba jednak Santorini pozostanie najbardziej romantyczną grecką wyspą i basta!

poniedziałek, 15 lipca 2024

Jak to po chleb poszłam, a kupiłam ponton trzyosobowy...

W zeszłym roku wpadłam do Aldi po zakupy spożywcze. W końcowej fazie zakupów moją uwagę przyciągnął ponton rodzinny, dmuchany, trzyosobowy za jedyne 99,00 zł.

- Co za wspaniała okazja! - pomyślałam. Mamy już kajak dmuchany, ale ponton jest większy, zmieści trzy osoby, moglibyśmy np. mamę zabrać na wycieczkę po rzece. (Inna sprawa, czy by się odważyła).

Upewniwszy się, że jakby co, to mogę go zwrócić, ponton nabyłam. Dumna wróciłam do domu i pokazuję mężowi moją zdobycz. A on się wściekł! - To ja dwa dni szukałem w internetach pontonu, żeby silnik do niego można podłączyć itd. itp., a Ty mi takie nic kupujesz, za sto złotych???? - irytował się. - Oj tam, oj tam, mogę zwrócić, ale się przecież przyda. Jak goście przyjadą np... - argumentowałam. Wtedy kajak to za mało... - I co, chcesz ich potopić??? - darł się. - Przecież ma certyfikat TUV - bąkałam zmieszana jego atakiem. - Poza tym moje pieniądze, robię z nimi co chcę, chciałam ponton to mam! - zakończyłam rozmowę,  a właściwie kłótnię.

Ponton rok czekał, elegancko zapakowany w karton, by go chociaż obejrzeć. Straciłam dla niego serce, ale oddać nie chciałam. Wreszcie tego gorącego jakże lata przyszedł jego dzień chwały. Ponton został nadmuchany, by sprawdzić, czy jest w ogóle cały. Był cały, śliczny, inspirujący, co widać na tym filmiku:


I ogólnie został zaplanowany do zastępstwa za basen przydomowy:


Poszło mu świetnie!:



środa, 10 lipca 2024

Po turecku i w granatach...

Mój powrót do Turcji po wielu latach. Tygodniowy wypad na Riwierę Turecką dla naładowania baterii, napawania się słońcem i zwiedzaniem, oraz obżerania granatami...

W Turcji byłam już poprzednio  dwa razy na wakacjach. Wspaniale wspominam te podróże, bo to ciekawy i piękny kraj, w dodatku z dużą ilością starożytnych zabytków.

Teraz plan był prosty - polecieć do miejsca, gdzie nas jeszcze w Turcji nie było. Wybór padł na Side, sporą wypoczynkowa miejscowość z cudownie zachowanym rzymskim amfiteatrem w samym centrum. Jak wyczytałam w przewodniku, nazwa miasta - Side - w języku anatolijskim oznacza granat właśnie. I było to, według legendy, imię pewnej dziewczyny, zamienionej w drzewo granatu. Luty to końcówka sezonu na te owoce, więc świetnie trafiliśmy, bo tak pysznego soku, świeżo wyciskanego, który można było zmieszać sobie np. z sokiem z pomarańczy - dawno nie piłam!

Turcja bardzo wypiękniała przez te lata mojej nieobecności. Takie moje pierwsze wrażenie. Czułam też wdzięczność za opiekę państwa tureckiego nad zabytkami, które nie są przecież ich dziedzictwem kulturowym ani cywilizacyjnym - chodzi o antyczne ruiny, które tak pieczołowicie restaurują. Jako filolog klasyczny doceniam to! Fotogeniczne Side:




Wakacje były krótkie, zaledwie tygodniowe. Przed sezonem, mało turystów, ceny normalne, był czas na zwiedzanie, temperatury idealne. Ciekawe krajobrazy z małymi wodospadami:

Słynne lody z koziego mleka z dodatkiem salepu, czyli wyciągu z orchidei. Dlatego się tak ciągną jak polskie krówki :-) Nie udało mi się spróbować natomiast kawy z... pistacji. Tu tylko lowdy pistacjowe. Boskie!
Parę zwiedzonych meczetów, zazwyczaj otwartych dla turystów-innowierców. W jednym nawet złapałam koran po polsku i przywiozłam do domu!
Był też rejs po rzece, fajny, nie powiem, tylko pogoda akurat się zepsuła dość mocno...




No i ponownie zwiedzaliśmy Side z przewodnikiem tym razem. W strugach deszczu, w workach na śmieci, które pełniły rolę płaszczy p/deszczowych :-) Ubaw na całego!


Wreszcie się wypogodziło i odwiedziliśmy wodospad, niegdyś podmiejski, obecnie w samym sercu miasta...
A to starożytna Antalya....





Najbardziej boski z wycieczek poza Side był rejs po szmaragdowym kanionie....







Tu jeszcze szalona wyprawa jeepami...


i tajemnicze ruiny antycznego miasta...


Polecam Turcję, fantastyczne miejsce na aktywne wakacje dla ciekawskich świata...

czwartek, 22 lutego 2024

Zapach 2024 roku - bez (lilak) - nareszcie!

Luty się kończy, więc czas opisać najnowszy trend zapachowy według Fragonarda - bez!

Polska nazwa tego krzewu jest wielce myląca, bo bez kojarzymy też z czarnym bzem, który należy do zupełnie innej rodziny. Poprawnie jest nazywać bez lilakiem, albo bzem lilakiem :-) Łacińska nazwa to Syringa vulgaris, czarny bez natomiast nosi miano Sambucus...

Lilak to moja ulubiona roślina, która jest u nas tak bardzo rozpowszechniona, jak np. w krajach śródziemnomorskich - oleander. Nazywam go sobie polskim oleandrem, bo to jak zagarnia krajobraz (miejski i wiejski) w kwietniu-maju, nie ma sobie równych. I ten kolor! I ten zapach! I ta gęstość, ta zieleń, ten przepych! Oleandry nie pachną, a nasz pospolity bez - oszałamiająco wręcz. Zaliczany jest do rodziny oliwkowatych. Co ciekawe, lilak pochodzi z Bałkanów, do Europy dotarł w XVI wieku, z terenów imperium Osmańskiego. Wygląda więc na to, że wcale nie jest "nasz"!

Ucieszyłam się, że Fragonard wybrał lilaka na zapach nadchodzącego roku. Już go oczywiście nabyłam, pachnie prawdziwym lilakiem! Cudnie! Pamiętam z dzieciństwa zapachy, które można było kupić w kiosku "Ruch"-u. Miały takie sześciokątne bodajże buteleczki, zapachy było monotematyczne: konwalia, bez, fiołek. Te trzy mi utkwiły we wspomnieniach. W tamtych latach wszystko pachniało, jak trzeba, i to z powodów całkowicie naturalnych. Chleb jak chleb, pomidor jak pomidor, a woda toaletowa konwalia - jak konwalia. :-)

Dziś tylko krzewy bzu pozostały takie same, jak w dzieciństwie, gdy ścinało się gałązki do wazonu, zazwyczaj w maju, dokładnie wtedy, gdy kląskały w ich gąszczu słowiki. Mam zapach Fragonarda i natychmiast go będę używać, nie czekając na nadejście kwietnia, w którym zapewne przedwcześnie zakwitną bzy. Ale niech tam kwitną kiedy chcą!




środa, 3 stycznia 2024

Marsylia bez "TAXI" - przeraźliwie nudna!

Marsylia była ostatnim portem naszej morskiej, listopadowej eskapady. Stolicę Prowansji poznałam wiele lat temu podczas wspaniałych wakacji na południu Francji. Natomiast dzięki filmom z serii "Taxi" Luca Bessona, zapałałam do miasta wielką sympatią.

Kojarzyłam miasto różnie: z pięknych kutych balkonów widocznych w całym mieście na fasadach okazałych kamienic, zapachu mydła marsylskiego, zupy bouillabaisse. Wreszcie - filmowo: ze scen pościgów taksówką, najczęściej pędzącą brzegiem Vieux Port (starego portu). 

Jest to najstarsze miasto Francji, stolica regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. I pod względem wielkości - drugie w kraju (po Paryżu, oczywiście). Najsłynniejsze nadmorskie kurorty wybrzeża rozproszone są na wschód od Marsylii, w stronę granicy z Włochami. Z taką historią i lokalizacją wydawać by się mogło, że Marsylia musi być perłą, wręcz klejnotem Francji.

Cóż, moje wrażenia są inne. To jakieś tandetne dość, kolorowe szkiełko. Nie pomaga historia - miasto założone przez starożytnych Greków około 600 lat przed naszą erą, ale nie ma po nich śladu... Architektoniczne dominują nad miastem dwie kiczowate świątynie XIX- wieczne, stylizowane na bizantyjskie bazyliki, które pasują tu jak wół do... taxi!

W oczy rzucają się obie budowle: najpierw katedra La Major, widoczna dobrze od strony morza, na niższym poziomie.

Pasiasta bryła z daleka nawet intryguje, ale kiedy podejdzie się bliżej, to ta XIX-wieczna stylizacja trąci troszkę kiczem. Ratowało ją wnętrze, ale tylko dlatego, że całą boczną nawę przeznaczono na artystyczną instalację dzieł malarskich i rzeźbiarskich. Przepiękne to było! 

Przepych w katedrze jest, ale stara katedra, Ancienne Major z XII w. ma więcej uroku, mimo że wtulona w nowszą i przytłoczona jej ogromem jest prawie niewidoczna.

Druga góruje nad miastem - bazylika Notre Dame de La Garde. W wolnym tłumaczeniu to patronka marynarzy, żeglarzy.

Bazylika ta oglądana ze Starego Portu wygląda zachwycająco. Położona jest na pokaźnym wzniesieniu, które obiecuje nieziemskie widoki. Postanowiliśmy się tam wdrapać. Nie przypuszczałam, że kursuje tam jakiś autobus miejski i drogę pokonywaliśmy pieszo. Prawdziwa Golgota! 

Dotarcie pod bazylikę zajęło sporo czasu, ale dla widoków może i było warto. Dla samej katedry - nie bardzo. Chociaż zadziwiające było dla mnie francuskie podejście do kościołów: wokół katedry toalety, automaty z napojami i słodyczami, kawiarnia, sklep z dewocjonaliami. Można tam nabyć prawie naturalnej wielkości kopię Madonny ze złota, która wieńczy szczyt bazyliki i jest w słońcu widoczna chyba z wielu kilometrów. Wyobrażacie sobie to u nas? Nie wiem, może na Jasnej Górze też tak jest, dawno nie byłam... Za to widoki w zakresie 360 stopni z kompleksu bazyliki - wspaniałe!

Po tej kościelnej wyprawie na szczyt nieco zgłodnieliśmy, ale ten sam głód poczuło kilka tysięcy innych ludzi, więc znalezienie miejsca w restauracji w samym starym porcie było coraz trudniejsze. Była niedziela, wcześniej odbywał się tu arcyciekawy targ rybny, ale około 14-tej nie było już po nim śladu. Podobnie jak po słynnej taxi. Szkoda!
W końcu usiedliśmy przy mikroskopijnym stoliczku (takie francuskie!) w starym porcie i zamówiliśmy te nasze zupy. Ja uparłam się na  bouillabaisse, chociaż jadłam parę lat temu i wcale mi nie smakowała! Andrzej pamiętał tamte smaki i przezornie wziął po prostu zupę rybną (bouillabaisse też nią jest, ale moja miała więcej wkładki rybno-mulowej i krewetkowej). Wrażenia smakowe dla obojga były mocno średnie, musieliśmy okrasić kubki białym winem. A i tak mąż źle się po zupie poczuł i w sumie znudzeni dość tym miastem wróciliśmy wyjątkowo wcześniej na statek. Potem Andrzej dostał gorączki i takie to niefajne wspomnienia zostawiła nam Marsylia...