Najpierw ważna informacja dla niezorientowanych, lub takich, którzy zapomnieli: Archimedes był starożytnym geniuszem, autorem kilku znaczących wynalazków, np. organów wodnych i takiegoż zegara, machin oblężniczych wykorzystujących wielkie zwierciadła itd. Napisał kilka książek, w tym matematycznych: O liczeniu ziaren piasku...
Najsłynniejsze jest prawo fizyczne jego imienia, które sformułował, jak mówi anegdota, biorąc kąpiel (rzecz się działa w III w. p.n.e., w wannie w jego domu w Syrakuzach na Sycylii). Rozmyślał bez przerwy, więc nawet w kąpieli, nad tym jak sprawdzić, czy wykonana przez rzemieślnika dla króla Syrakuz złota korona nie zawiera dodatku srebra, oszukującego wagę. Wpadł na rozwiązanie obserwując zachowanie swego ciała w wodzie, i wybiegł goły na miasto krzycząc: heureka! (znalazłem!).
No więc mam podejrzenie, że jestem nowym wcieleniem tegoż mędrca, bo najlepsze pomysły miewam w czasie pobytu w łazience. Kluczowe jest też podobieństwo zachowań po wpadnięciu genialnego pomysłu do głowy: też wybiegam nago (i mokro), by natychmiast podzielić się nim z mężem, który zazwyczaj przebywa w innej, niż łazienka, części mieszkania. Istny ze mnie Archimedes w spódnicy!
Co gorsza, moja obecność w łazience nie zawsze jest konieczna. Równie dobre pomysły miewam, gdy to Andrzej bierze poranną kąpiel. Bez pardonu forsuję wtedy drzwi łazienki, by podzielić się z nim refleksją, usłyszaną w radio nowiną, planem zagospodarowania czasu na najbliższy tydzień itp. Znajduję zazwyczaj "osobnika zakontraktowanego" siedzącego w wannie, namydlonego po sam czubek głowy, z ograniczoną percepcją otoczenia, które to otoczenie, na wpół ubrane i dość hałaśliwe (muszę przekrzykiwać szum wody i junkersa) usiłuje albo przekonać go do jakiegoś zakupu, albo podyskutować o polityce lub też ustalić, co będzie się w danym dniu jadło na obiad.
Muszę przyznać, że Andrzej jeszcze nigdy w naszym wspólnym życiu nie zaprotestował przeciw takim Archimedesowym działaniom i atakom na jego istotę, poddawaną higienizacji. Wręcz przeciwnie, zauważyłam, że ten rodzaj bezbronności, który powoduje łazienkowa sytuacja, ułatwia mi bardzo sprawę - mąż zawsze ulega moim sugestiom. Nie sprzeciwia się nigdy moim planom, opiniom, pomysłom, wygłaszanym podczas jego pobytu w wannie.
Postawione w tytule pytanie dręczy mnie jednak nadal i pozostaje bez odpowiedzi. Bo ja nie mam pojęcia, dlaczego na najlepsze pomysły wpadam w wannie! Skąd we mnie ta łazienkowa kreatywność? Musi być to jakiś przebłysk poprzedniego wcielenia. Noli tangere circulos meos...
środa, 10 grudnia 2014
wtorek, 2 grudnia 2014
Mój samochód jest ładniejszy ode mnie!
Jaka przykra poranna refleksja mnie naszła: jestem w cieniu mego auta! Wiem, że jest piękne, nie bez powodu ma na imię Bella, ale żeby tak oczy rwać młodym mężczyznom?
Podjeżdżam na parking pod redakcją, parkuję. Nadjeżdża jakaś wyszorowana na błysk czarna limuzyna, też parkuje. Wysiada z niej dwóch młodych mężczyzn, elegancko ubranych. Sięgają po coś do bagażnika, ale z wielkim zainteresowaniem przyglądają się mordce mojej Belli (po wymianie maski i zderzaka jest jak nowa!!!). Ja się jeszcze grzebię w środku, coś tam chowam, wyjmuję, wreszcie wysiadam, gdy oni właśnie mijają mój samochód. Idą powoli i oczu nie mogą oderwać od... Belli! Gdyby im drzewo wyrosło nagle przed nosem, spadł słoń prosto z nieba, przebiegł TIR - to by go nie zauważyli. Wyrastam im ja (niechcący) - ale zręcznie się uchylają, by jeszcze rzucić ostatnim okiem na felgi i nawet wydaje mi się, że sylabizują pod nosem nieduży napis, który Bella ma nad kołem "giugiaro design"... Najwyraźniej osiągnęłam już stadium przezroczystości, gdy młodsi faceci oglądają się za moim samochodem, a nie za mną... :-(
I tak sobie myślę, że chyba wyładniałam przez te 10 lat. Co prawda uwagę pana zwróciła najpierw moja Julka, ale potem - tyle starań dla kogoś, kogo wiedziało się przez 30 sekund, może ciut więcej? Porażającej urody być muszę, nie ukrywam, że to bardzo schlebiające... Mogę mieć przecież garba, zeza, krzywe nogi - co on widział przez okno samochodu? Profil i tyle. A ja nawet nie pamiętam, jak on wygląda. No i mam takiego telefonicznego teraz adoratora...
Podjeżdżam na parking pod redakcją, parkuję. Nadjeżdża jakaś wyszorowana na błysk czarna limuzyna, też parkuje. Wysiada z niej dwóch młodych mężczyzn, elegancko ubranych. Sięgają po coś do bagażnika, ale z wielkim zainteresowaniem przyglądają się mordce mojej Belli (po wymianie maski i zderzaka jest jak nowa!!!). Ja się jeszcze grzebię w środku, coś tam chowam, wyjmuję, wreszcie wysiadam, gdy oni właśnie mijają mój samochód. Idą powoli i oczu nie mogą oderwać od... Belli! Gdyby im drzewo wyrosło nagle przed nosem, spadł słoń prosto z nieba, przebiegł TIR - to by go nie zauważyli. Wyrastam im ja (niechcący) - ale zręcznie się uchylają, by jeszcze rzucić ostatnim okiem na felgi i nawet wydaje mi się, że sylabizują pod nosem nieduży napis, który Bella ma nad kołem "giugiaro design"... Najwyraźniej osiągnęłam już stadium przezroczystości, gdy młodsi faceci oglądają się za moim samochodem, a nie za mną... :-(
Tymczasem 10 lat później jestem właścicielką nowszej Alfy, chodzi o piękną Giulię. Jest czerwona i po prostu rwie oczy. Ma też oryginalną tablicę rejestracyjną, z moim imieniem. I podobna sytuacja - jadę moją Alfeczką, za mną jakiś samochód ostro hamuje, gdy ja puszczam pieszego na pasach. Dojeżdżamy do skrzyżowania, samochód za mną postanawia zmienić pas i ustawia się na pasie po lewej, ja stoję na prawym. Kątem oka zauważam jakiś ruch za szybą i widzę, że kierowca prosi o opuszczenie szyby. Przekonana, że chce mi coś nawrzucać w temacie hamowania przed pasami, uchylam okno i słyszę nieoczekiwane pytanie: - Jak się pani jeździ takim pięknym samochodem? Ja odpowiadam, że świetnie i zaczynamy konwersację. Światło jest czerwone, pan twierdzi, że kuzynka chce sobie takie auto kupić i czy mogę coś o nim opowiedzieć. Ja na to, że skrzyżowanie to chyba nieodpowiednie miejsce, on więc proponuje kawę, ja że nie mam teraz czasu, jadę na spotkanie. Na to on, czy mogę podać numer telefonu, to pozwoli sobie zadzwonić. Ja rzucam numer przez okno, nie wierząc w to, że zapamięta. Zapala się zielone, jedziemy sobie każdy w swoją stronę.
Za dzień dzwoni telefon, numer mi nieznany. Pan ze skrzyżowania! Chce umówić się na kawę. Pytam po co, przecież o samochodzie mogę mu opowiedzieć przez telefon. Jednak okazuje się, że nie o samochód chodzi, tylko o... mnie! Hosanna! Odmawiam, ale pan przez następne tygodnie, nienachalnie, lecz cierpliwie dzwoni i ponawia propozycję spotkania.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Wieczór kulinarnej magii, czyli Klub 6 Talerzy czaruje...
[caption id="attachment_2490" align="alignleft" width="150"]
Pająk i Fioletowa Wiedźma[/caption]
Kolejne nasze spotkanie klubowe (było w listopadzie, ale nie miałam okazji wcześniej go opisać) odbyło się w klimacie kulinarnej magii. Tym razem na degustatorski zlot przybyło 6 czarujących wiedźm, a gospodyni wieczoru, Dana, zaproponowała prestidigitatorskie menu!
Wystrój jadalni dopasował się do gości: na żyrandolu nad stołem zamieszkał włochaty pająk, który sprawdzał jakość potraw.
Byłyśmy też obserwowane przez czarną sowę, która pohukując i świecąc
[caption id="attachment_2491" align="alignright" width="150"]
Kacper z sową[/caption]
czerwonymi oczami wprowadzała wiedźmiński klimat, a interaktywny kot Kacper, który przyleciał na miotle z inną wiedźmą, miauczał przeraźliwie co jakiś czas i machał ogonem.
Na stole, pięknie zastawionym przez wiedźmę Danę i wręcz usłanym jesiennymi liśćmi czekała na nas przystawka: plastry kaczych piersiątek w żurawinie, jajeczka przepiórcze, awokado z mango pod pierzynką sałaty zielonej z winegretem.
[caption id="attachment_2492" align="aligncenter" width="150"]
Przystawka[/caption]
Po przystawce na stół wjechała zupa dyniowa z pestkami, oraz olejem dyniowym na okrasę. Było też mnóstwo zieleniny posiekanej, w ślicznych pojemniczkach – do dosmaczania potraw według uznania.
Danie główne to plastry wołowiny pieczonej, do niej makaron z sosem z gorgonzolą, czerwona kapustka z jabłkami i rodzynkami.
Na deser wjechały płonące gruszki (na szczęście pożar został wnet ugaszony) i tarta jabłkowa.
[caption id="attachment_2493" align="aligncenter" width="150"]
Gruszki płonęły niczym czarownice na stosie, ale nie udało się uchwycić płomieni aparatem :-([/caption]
Po kulinarnej uczcie wytoczyłyśmy się zza stołu i nawet nie używając mioteł przeniosłyśmy się do salonu. Tam wieczór nadal trwał, i to jak miło! Gospodyni zaproponowała nam bowiem szaffing: wyjęła z szaf ciuchy, których chciała się pozbyć, a które mogły się spodobać innej członkini klubu.
[caption id="attachment_2494" align="aligncenter" width="150"]
Chwila prawdy przed lustrem: pasuje czy nie?[/caption]
Stosy ubrań, często nawet z metkami, z których wiele znalazło nowe właścicielki były drugim (po kolacji) bohaterem wieczoru – na przymierzaniu i śmiechach upłynęło nam ładnych kilka godzin... No w ogóle skończyłyśmy grubo po północy, przegapiwszy przez ten szaffing wiedźmińską godzinę grozy, cholerka.

I ja tam byłam, pojadłam, prosecco popiłam, miotłę zgubiłam, ale niewinna byłam!
zdj. szydełkowych wiedźm z : evejank.blogspot.com
Kolejne nasze spotkanie klubowe (było w listopadzie, ale nie miałam okazji wcześniej go opisać) odbyło się w klimacie kulinarnej magii. Tym razem na degustatorski zlot przybyło 6 czarujących wiedźm, a gospodyni wieczoru, Dana, zaproponowała prestidigitatorskie menu!
Wystrój jadalni dopasował się do gości: na żyrandolu nad stołem zamieszkał włochaty pająk, który sprawdzał jakość potraw.
Byłyśmy też obserwowane przez czarną sowę, która pohukując i świecąc
[caption id="attachment_2491" align="alignright" width="150"]
czerwonymi oczami wprowadzała wiedźmiński klimat, a interaktywny kot Kacper, który przyleciał na miotle z inną wiedźmą, miauczał przeraźliwie co jakiś czas i machał ogonem.
Na stole, pięknie zastawionym przez wiedźmę Danę i wręcz usłanym jesiennymi liśćmi czekała na nas przystawka: plastry kaczych piersiątek w żurawinie, jajeczka przepiórcze, awokado z mango pod pierzynką sałaty zielonej z winegretem.
[caption id="attachment_2492" align="aligncenter" width="150"]
Po przystawce na stół wjechała zupa dyniowa z pestkami, oraz olejem dyniowym na okrasę. Było też mnóstwo zieleniny posiekanej, w ślicznych pojemniczkach – do dosmaczania potraw według uznania.
Danie główne to plastry wołowiny pieczonej, do niej makaron z sosem z gorgonzolą, czerwona kapustka z jabłkami i rodzynkami.
Na deser wjechały płonące gruszki (na szczęście pożar został wnet ugaszony) i tarta jabłkowa.
[caption id="attachment_2493" align="aligncenter" width="150"]
Po kulinarnej uczcie wytoczyłyśmy się zza stołu i nawet nie używając mioteł przeniosłyśmy się do salonu. Tam wieczór nadal trwał, i to jak miło! Gospodyni zaproponowała nam bowiem szaffing: wyjęła z szaf ciuchy, których chciała się pozbyć, a które mogły się spodobać innej członkini klubu.
[caption id="attachment_2494" align="aligncenter" width="150"]
Stosy ubrań, często nawet z metkami, z których wiele znalazło nowe właścicielki były drugim (po kolacji) bohaterem wieczoru – na przymierzaniu i śmiechach upłynęło nam ładnych kilka godzin... No w ogóle skończyłyśmy grubo po północy, przegapiwszy przez ten szaffing wiedźmińską godzinę grozy, cholerka.
I ja tam byłam, pojadłam, prosecco popiłam, miotłę zgubiłam, ale niewinna byłam!
zdj. szydełkowych wiedźm z : evejank.blogspot.com
Subskrybuj:
Posty (Atom)