Miałam weekendowy maraton imprezowy. Wystartowałam spotkaniem Klubu Tatarkowego, po którym pozostały mi białka jajek (żółtka udekorowały tatara). Zastanawiałam się więc jak je spożytkować w sposób spektakularny, a ponieważ niedawno dopiero usłyszałam o bezie Pavlovej, postanowiłam wziąć się za to arcydzieło cukiernictwa własnoręcznie...
Za bezą nie przepadam. Skamieniały cukier, obrzydliwie słodki z jakimś mdłym kremem nigdy nie był moim deserowym faworytem, ale postanowiłam zmierzyć się z legendą. Oczywiście na swoich warunkach....
Po przeczytaniu pięćdziesięciu porad na blogach kulinarnych JAK NIE ZABIĆ BEZĄ uczestników biesiady, zakasałam rękawy i po upewnieniu się, że mam wszystkie składniki (co nigdy nie jest tak dla mnie oczywiste!) wzięłam trzepaczkę ręczną w dłoń i zaczęłam bić pianę z 6 białek. Bicie piany zawsze kojarzyło mi się bardziej ze słowotokiem, gadaniem o niczym (albo o Nietzschem), a tu prosta czynność manualna, aczkolwiek wyczerpująca.
W trakcie bicia dodawałam 300 g drobnego cukru, łyżeczkę soku z cytryny, szczyptę soli. Był moment, gdy piana zaczynała gęstnieć, ale nie na tyle, by sugerować sukces, omdlałymi rękoma musiałam więc kontynuować pracę wątpiąc w efekt. Po dłuuuuuuuuuuuuuugim czasie udało się! Pod koniec dodałam łyżkę mąki ziemniaczanej. Piana była tak gęsta, że nie spadała z trzepaczki. Była biała, błyszcząca, cudo! Dobra moja!
Szybkim ruchem wyłożyłam pianę na papier do pieczenia, formując na oko koło dość duże i grube z dołkiem w środku na krem. Nie rozpływała się na boki, więc ucieszona posypałam bezę cynamonem i wstawiłam do nagrzanego piekarnika (120 stopni C) tylko to jedno koło, bo moja Pavlova miała mieć tylko spód bezowy, jedną warstwę. Suszyłam z termoobiegiem ok. 100 minut. Beza się nie rozpadała, nie popękała (co ponoć nie było dobrym znakiem, cóż...) i zostawiłam ją w piekarniku na noc. Raz uchyliłam drzwiczki, potem przespała się w zamkniętym.
Jednak wtedy beza zaczęła opadać, bo pojawiły się pęknięcia na jej nieskazitelnym wyglądzie, co mnie trochę zmartwiło.
Następnego dnia zrobiłam krem według swojej fantazyi: mała śmietanka kremówka 30 procentowa, mały serek maskarpone, napar kawy, likier kumkwatowy przywieziony z Korfu. Najpierw ubiłam mikserem śmietankę, wmieszałam serek, napar kawy instant (kilka łyżek) i tyleż likieru kumkwatowego. Wymieszałam delikatnie, wyłożyłam na bezę. Udekorowałam mandarynkami z puszki (odsączonymi) i świeżą pomarańczą, skręconą w różyczki. Posypałam tartą czekoladą - i voile, brawa oraz fanfary!
Cóż to wyszło za arcydzieło! Chrupiąca z wierzchu, ciągnąca się wewnątrz. Do kremu nie dodałam grama cukru (prócz esencji waniliowej), więc nie był to twór przesłodzony. Uważam, że osiągnęłam bezowe "miszczostwo", więc nazwałam ją: beza Beatova!!!!
Dodam tylko, że mój napad kreatywności na bezie się zakończył, bo wcześniej zrobiłam jeszcze sałatkę z ugotowanej brukselki z gruszką, śledzie ze śliwkami w occie itp. itd. Na moje kuchenne okrzyki do domownika: z drogi, bo mam napad kreatywności kulinarnej, proszę nie przeszkadzać, tylko pomagać, domownik zapytał z niepokojem: a nie da się tego napadu jakoś opanować????
No się nie da....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz