Mieszkam naprawdę długo we Wrocławiu, uwierzcie. O stawach milickich słyszałam od lat, karpie na Wigilię tylko stąd mi smakują, byłam nawet kilka razy na tzw. Dniach Karpia jesienią, w Miliczu. Nie dotarło do mnie jednak nigdy wcześniej, jak piękny i niezwykły przyrodniczo jest to obszar. Dopiero pewien lipcowy weekend uświadomił mi, że jeżdżę światami a nie znam tego, co pod nosem mam! To największe na świecie skupisko sztucznych zbiorników wykorzystywanych do hodowli ryb. Początki hodowli sięgają średniowiecza i Cystersów, którzy według legendy na takiej hodowli się znali i ją tu upowszechnili. Przyczyny były natury religijnej - dawniej często poszczono, więc ryba była potrawą bardzo poszukiwaną.
Do tej czarownej krainy jest ledwie godzinka spokojnej jazdy samochodem, w dodatku przez cudne, pagórkowate rejony. Najpierw trzeba minąć Trzebnicę z jej malowniczymi, toskańskimi wręcz wzgórzami, na których niegdyś uprawiano winorośl a obecnie zdobione są kukurydzą i słonecznikami, ceglane kościółki na wzniesieniach, ceglane stare stodoły i domy z pruskim murem. Dojeżdża się do Milicza. Już to miasteczko kiedyś opisywałam, nie będę się więc teraz rozwodzić nad jego urodą i atrakcjami architektonicznymi, z pałacem Maltzanów na czele. Tym razem atrakcje miasta musiały ustąpić przyrodniczym... W planie krótkiego wypadu było bowiem rowerowanie wokół stawów.
Wynajęliśmy sobie pokój w pensjonacie tuż za Miliczem. Sympatyczni właściciele zaoferowali nam również wypożyczenie rowerów. Natychmiast skorzystaliśmy z oferty, bo nie mamy przyczepki samochodowej.
Pierwszego dnia ruszyliśmy na objazd. Zaopatrzeni w wodę, jakieś owoce na przekąskę oraz aparat fotograficzny ze statywem pojechaliśmy na wschód - ku największemu kompleksowi stawów, Stawno. Niebieski szlak stawów milickich to 22 km łączących Grabówkę, Sułów, Koruszkę, Milicz i Rudę Milicką. Sam kompleks Stawno natomiast skupia 31 akwenów, w większości stanowiących część rezerwatu. Niektóre ze stawów przypominają naturalne jeziora. Najcenniejszym zbiornikiem tego kompleksu jest Grabownica, noclegownia żurawi. Widzieliśmy też białe czaple i kilkanaście innych gatunków ptaków. Podejrzeliśmy też intymny moment bocianiej rodziny:
Sielsko anielsko.... To nie Mazury! |
Zachwyceni byliśmy organizacją rowerowej turystyki tutaj. Wszędzie znajdziemy nocleg, w standardzie agroturystycznym lub czterogwiazdkowym nawet! Są zajazdy i restauracje: w Grabownicy jest karczma Grabownica, w której można zjeść obiad złożony głównie z ryb, przyrządzanych na różne sposoby. Jadłam zupę rybną z karpia, mąż jadł sandacza. Tu kupiliśmy też pyszną pastę z karpia, w słoiku, przy-rządzoną przez lokalne gospodynie domowe. Pycha! W tej miejscowości kończy się (lub zaczyna) ścieżka rowerowa podążająca trasą dawnej kolejki wąskotorowej. Liczy 20 km i przebiega z Grabownicy przez Milicz i Sułów, ma nawierzchnie bitumiczną, a miejsca odpoczynku są usytuowane tam, gdzie były kiedyś stacje kolejki.
Tutaj, w Grabownicy wpychały mi się pod koła roweru żabki, nie wiem dokładnie czy to grzebiuszka była, czy inna, ale śliczności, prawda?
Rowerowaliśmy, mijając malownicze wioski i miejsca. Całą dolinę zdobią wizerunki karpia - tu najbardziej realistyczny, w innych miejscach były to wizje iście artystyczne, bajecznie kolorowe...
W Rudzie Milickiej znaleźliśmy na placu zabaw fragment rudy darniowej wkomponowanej w ścianę obiektu użyteczności publicznej. Takie "żelazne" domy są tu często spotykane - charakterystyczne ciemne ściany z jasną kreską zaprawy. Najładniejsze są w Krośnicach, Nowym Zamku i Wróblińcu... Ruda darniowa to lokalny skarb - płytko zalega, na głębokości zaledwie 20-30 cm. Wybierano ją ręcznie, by wytapiać z niej żelazo, co zmieniło, jak wiadomo, bieg historii. W pozostałych po "wybiórce" płytkich dołach powstawały mokradła - i stawy. Milickie stawy są rozległe, ale bardzo płytkie.
Ruda darniowa |
Czas płynął leniwie, nie wiem, ile zrobiliśmy kilometrów, ale byliśmy na siodełkach przez 7 godzin. Wrażeń i widoków mnóstwo, np. jazda cudna groblą między dwoma stawami. Czasami musiałam podładować akumulatory, tuląc się do drzew, podziwiając (nie tylko wodne) kwiaty...
Zarezerwowaliśmy zatem u naszych gospodarzy kajaki na następny dzień. Do wyboru były trasy: 3, 5 i 7-godzinna. Pomyśleliśmy, że na pierwszy raz w tej konfiguracji (nigdy z mężem w kajaku nie siedziałam), spróbujemy najkrótszej, za to najładniejszej trasy: z Milicza do Sułowa.
W niedzielne przedpołudnie stawiliśmy się zatem na miejscu kajakowej zbiórki w Miliczu, przy moście na Baryczy. A razem z nami jakaś setka amatorów wodnych przygód! Trochę trwało, zanim wsiedliśmy do naszego seledynowego bolida, obowiązkowo ubrani w kamizelki. Rozpoczął się nasz rejs, chociaż płynęliśmy w stadzie innych kajaków. Było bardzo towarzysko i wesoło. Przede wszystkim jednak było pięknie... Barycz jest malowniczą, płytką rzeką, wijącą się łagodnymi meandrami przez cudne tereny. Co kawałek możliwości wyjścia na brzeg, niektóre miejsca przygotowane do grilla czy odpoczynku.
Po drodze mijaliśmy nawet dziko pasące się stado koni... Niestety udało się sfotografować tylko ich zady :-)
Wokół nas fruwały turkusowe ważki, siadając na wiosłach... Absolutnie fantastyczne wrażenia z tej wyprawy! Po dotarciu do Sułowa zadzwoniliśmy do pani Małgosi, pojawiła się busem, by zabrać i nas, i kajak. Rewelacja! Ramiona zaczęły nas boleć dopiero wieczorem... Szkoda, że nie mogłam wcześniej napisać tej relacji, wakacje się skończyły i może nie będzie już okazji, by do Doliny skoczyć. Chociaż... kajaki ponoć hulają po Baryczy także zimą. Organizowane sa spływy sylwestrowe itp. Baja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz