sobota, 23 lutego 2019

Żyrandol

Mam przeuroczego bratanka (po mężu). Ostatnio rozmawiałam z jego teściową. Coś tam plotłyśmy, od słowa do słowa poinformowała mnie, że D. właśnie zmienił pracę - został doradcą klienta w dużym sieciowym sklepie z artykułami budowlano-dekoracyjnymi. I że pracuje na dziale oświetleniowym.
Ucieszyłam się, uważam bowiem, że ten  młody człowiek jest wyjątkowo dobrze ułożony, a do handlu  ma smykałkę, więc będzie się w roli doradcy klienta sprawdzał, obroty sklepu zwiększał - ku obopólnej korzyści. Na to jego teściowa:
- Tak, tak, już całą rodzinę zaopatrzył w żarówki. Wciska tym biednym klientom żarówki na tony.
- Żarówki? - zdziwiłam się. - Pewnie mu polecili wysprzedawać...
- To jeszcze nic - ciągnie teściowa - wiesz, co kupił na święta pod choinkę S.? (swojej młodej żonce)
- Pierścionek z brylantem? - pytam, bo bratanek już w październiku zamawiał u mnie jakiś ekstra zestaw kosmetyków dla S. i wspominał o biżuterii. Potem się z zakupu u mnie wycofał, tłumaczył się oszczędnościami, bo dom chcą sobie kupić, czy też mieszkanie - nie wnikałam.
- Dwa żyrandole! Przecież nie mają ich nawet gdzie powiesić... - śmiała się teściowa.
- Nie martw się, to u nich rodzinne. Andrzej, czyli jego stryj też najpierw kupił kosiarkę, a potem dom z trawnikiem do koszenia...

środa, 20 lutego 2019

Wabi-sabi, czyli proste życie po japońsku

Natknęłam się na książkę autorstwa J. Pointer-Adams pt. "Żyj wabi-sabi". Domyślając się, że chodzi o jakiś nowy dla mnie styl w przestrzeni i zachowaniu, nawykach, zagłębiłam się w lekturę.

Pierwsze skojarzenie miałam oczywiście z wasabi, czyli zielonym chrzanem do sushi. Skojarzenie było trafne, bo wabi-sabi przybyło z Japonii. To był trend roku 2018, więc nieco się spóźniłam...
Ogólnie mówiąc to umiejętność dostrzegania piękna w rzeczach prostych, surowych, naturalnych, starych, pokrytych patyną czasu lub wyglądających na długo używane. Często są to przedmioty niedoskonałe w wyglądzie, z jakimś defektem, ale za to - z historią. Wabi oznacza w j. japońskim pokorę i prostotę, życie w zgodzie z naturą. Wabi jest więc osoba, która zadowala się tym, co ma, która gotowa jest ograniczać swoje potrzeby, czerpać z otoczenia zachwyt nad wszystkim, wzorować estetykę na naturze. Sabi to z kolei określenie przemijalności i procesu, zgodnego z naturalnym rytmem starzenia się. Człowiek sabi daje sobie i innym zgodę na przemijanie, starzenie się. Umie zachwycić się niedoskonałościami, jakie niesie życie. Tak więc i wabi, i sabi to określony światopogląd i sposób odczuwania prostoty, skromności.

Hygge contra wabi-sabi?
Kiedyś zachwyciłam się duńskim hygge. To styl życia, który można podsumować jednym słowem – przytulność. W nim chodzi o otulanie się puszystością, miękkością, o dążenie do komfortu, puchatości wełny, pluszu, grubych pledów, misiowych zabawek, obszernych foteli, w  których można się zatopić, pachnących świec i gorącej aromatyzowanej cynamonem herbatki itp. Wszystko ma na celu stworzenie „gniazdka”, azylu, w którym będzie nam ciepło, bezpiecznie.
W wabi-sabi chodzi o poczucie swobody wynikające z braku perfekcjonizmu. Przedmioty wokół nas powinny być naturalne. Tu nie ma więc miejsca na plastiki, lśniące nowością, chromowane sztućce, syntetyczne tkaniny. W wabi-sabi liczy się surowość, nawet pewna szorstkość w dotyku – lniane, bawełniane narzuty, obrusy wymięte, niewyprasowane, uszczerbione kubki, trochę nadgryzione zębem czasu talerze, tace, skrzynki po owocach w roli stoliczków. Tu chodzi o chropawą urodę odpadających ze ścian tynków, zadziorność surowego drewna itp. Wabi-sabi jest bez blichtru i zadęcia, skupia się na wspólnym przebywaniu w nieperfekcyjnym otoczeniu: skrzynka po owocach nakryta lnianym obrusem, ustawiona w ogrodzie, proste ceramiczne kubki. Ważniejsze jest wspólne bycie razem, a nie podziwianie przedmiotów; skupienie się na ludziach, naturze, nie na kryształowych kieliszkach. Żeby spotkać się z przyjaciółmi nie musimy zastawiać stołu smakołykami – wystarczy kawa, owoce, biesiada na kocu, rozłożonym na trawie. Nie musimy krochmalić obrusów, pożyczać porcelanowej zastawy – dekoracją ma być przyroda. Jeśli nie mamy ogrodu – salon wypełniony świeżymi kwiatami lub roślinami doniczkowymi w zupełności wystarczy. 
W wabi-sabi nie ma miejsca na sztuczność – ani kwiatów, plastikowych naczyń, ani tym bardziej na sztuczność naszych uczuć czy relacji z ludźmi. Inspiracją może być wszystko to, co jest nieperfekcyjne, nieuładzone, nieschematyczne, niekonwencjonalne.

I co się Wam bardziej podoba: hygge czy wabi-sabi? 
Jakkolwiek kocham naturalne przedmioty, mam uszczerbione misy Rosenthala, filiżanki nie do pary, kubki do kawy każdy inny w kolorze i wzorze, w czasie ogrodowych imprezek wystawiam zdezelowany drewniany stół, bo go kocham i nakrywam go lnianymi, wymiętymi obrusami, często z plamami po winie dawno wypitym z przyjaciółmi (bo się nie dają sprać!) - jednak tak do końca japońska surowośc mi nie pasuje. Lubię przytulność mego domu, ciepłych skarpet do łóżka, cenię hygge zwłaszcza zimą. 
Hm, to może zimą hygge, latem wabi-sabi? Tak, oto prawdziwie salomonowe rozwiązanie!

Próbka stylu wabi sabi. W tym wcieleniu milutka! Ale znów - na lato...
fot. mariefranceasia.



sobota, 9 lutego 2019

Fizyk kwintowy

Z dziwnym gościem miałam ostatnio spotkanie. Metafizyczne. To klient sklepu z cygarami, w którym od niedawna pracuję dla "life experiences". 
Gdy przyszedł pierwszy raz, trochę mnie przestraszył: jakiś taki zaniedbany, oczka rozbiegane, myślałam, że to podejrzany typ i powinnam go obserwować. Wpadł do humidora, wybrał cygaro, a kiedy zapytałam o nazwisko (bo jako stały klient może ma zniżkę)  - podawał mi je ze trzy razy, za każdym razem literując po jednej głosce, zamiast powiedzieć normalnie, np. Kowalski. Mamrotał przy tym, więc za nic nie mogłam go zrozumieć. Prosiłam o wyrozumiałość, że krótko tu pracuję i jeszcze nie ogarniam systemu fiskalnego. Poza tym może głucha jestem itp. W końcu nie wytrzymał i wrzasnął: "K, jak krrrowa!
Uznałam, że to wariat i lepiej z nim nie zaczynać. Jakoś udało mi się zakończyć tę żałosną scenę, poszedł w chmurze na obliczu. Opowiedziałam koledze o zdarzeniu, od razu go rozpoznał z mojego opisu: to stały klient, ponoć fizyk, z dziwnym poczuciem humoru. Ja tam żadnego "humoru" w nim nie zauważyłam...

Kiedy przyszedł drugi raz, cała aż zesztywniałam. Ale wyglądał lepiej - jakiś odświeżony, wyluzowany, z cieniem uśmiechu gdzieś za uchem. Wziął cygarko, zapłacił gotówką. Tylko że ja nie miałam wydać. Karty użyć nie chciał, zaproponował, że pójdzie rozmienić pieniądze. Dość długo go nie było, w końcu jest. Użaliłam się nad nim:
- Oj, chyba daleko musiał pan szukać drobnych?
- Nie, nie tak daleko, do Wroclavii skoczyłem do bankomatu! (czyli jakieś 5 km, bo w Rynku samym jesteśmy) - powiedział z kamienną twarzą Baster Keatona.
-  Aaaa, to chyba kwantowego przyspieszacza pan użył?
- Jako fizyk cieszę się, że takie trudne słowa weszły do potocznego języka, skoro się pani nimi posługuje... Może będzie więcej studentów? - ironizował.
- A pan jest fizykiem kwantowym?
- Nie, proszę pani, ja jestem fizykiem kwintowym! - zaprzeczył z mocą.
- Tak właśnie myślałam, bo jak pan wszedł, miał pan nos na kwintę...
Nagrodą było pokazanie pełnego uzębienia. Zapewne kwintowego...





wtorek, 5 lutego 2019

Najbardziej romantyczna kolacja ever?

Dziś rano usłyszałam w radiu pytanie, a chodziło o konkurs, w którym można wygrać zaproszenie na niezwykłą, walentynkową kolacje dla dwojga. Trzeba tylko opisać w sms najbardziej romantyczną ucztę w swoim życiu.

W konkursie udziału nie wzięłam, ale pytanie przywołało bardzo miłe wspomnienie: moja urodzinowa wyprawa na Bali, na którą zaprosił mnie mąż... I moja urodzinowa kolacja na plaży w Jimbaran... Najbardziej romantyczna uczta ever! Cała podróż na Bali była prezentem, który trwał dwa tygodnie. Kulminacją  był dzień 17 listopada, dokładnie moje urodziny. Zaczęliśmy świętowanie od rana - kąpiel w hotelowym basenie i leniwa włóczęga po drink-barach okolicznych hoteli na plaży, ze świeżym frangipiani za uchem...




Na wieczór wymyśliliśmy coś ekstra: ubraliśmy się wieczorowo i zamówioną taksówką pojechaliśmy z Sanur do Jimbaran - kolejnego kurortu, specjalizującego się w... ucztach na plaży przy zachodzącym słońcu. 

Soliki były nakryte obrusami, wszystkie oczywiście zwrócone w stronę oceanu. Kelnerzy, świece zapalone o zmroku i niezwykły spektakl, któremu towarzyszyła kulinarna biesiada złożona z samych owoców morza - homar, krab, langusty, krewetki, małże i co tylko chcecie, co zyje w wodzie i zostało dla nas z niej wyciągnięte. Z grilla, świeże, podane na liściach palmowych. Kiedy przybyliśmy, było jeszcze pustawo...



Ale już po kilkunastu minutach przy stolikach obok nas zasiadły setki innych biesiadników. Niesamowity nastrój towarzysko-muzyczno-smakowo-wizualny.
Nie byliśmy w stanie zjeść wszystkiego, co nam w ramach tej uczty podano:
Kiedy się ściemniło, znalezienie na stole szczypców do krabów było utrudnione. Krab więc ocalał, bo wtedy nie wiedzieliśmy, jak się do niego dobrać :-)

Mam co wspominać! Zapytali w radiu - to Wam opowiedziałam.