W piątek urodził mi się pewien remontowy pomysł. Skonstatowałam mianowicie, że cegły, za którymi ostatnio przepadam (we wnętrzach), mam pod samym nosem, i to od 17 lat! Mieszkamy w domu z 1938 roku, więc jego główną konstrukcję stanowią umiłowane cegły właśnie. Przez chwilę myślałam, że łatwiej będzie położyć sztuczne, których pełno w Castoramach i Merlinach. Ale po co, skoro oryginały są tuż tuż??
Już tego samego dnia wieczorem dokonana została destrukcja tapety na ścianie, by się upewnić, że łatwo ją będzie zedrzeć, no i że cegły są na swoim miejscu:
W sobotę rano ruszyły prace destrukcyjne, pełną parą dwóch mężowskich rąk. Mogłam go tylko wspierać duchowo zza foliowej śluzy:
Po paru godzinach (zaledwie!) wyłoniło się cudo - i nie mam tu na myśli męża oprószonego tynkiem niczym Amundsen szronem po zdobyciu bieguna... Wyłoniła się cegła, nierówna, pokryta warstwą tynku, z wadami wynikającymi z wieku lub beztroski przedwojennych murarzy.
Ta część prac poszła nadspodziewanie szybko. Ale zaczęły się trudności. Delikatne oczyszczanie cegieł z tynku i wybieranie zaprawy, by uzupełnić ją nową, w jednolitym kolorze. Fugowanie cegieł stało się wyzwaniem dla talentu murarsko-tynkarskiego męża. Ale dał radę!
Przyszła kolej na mnie. Doczyszczenie cegieł i zaimpregnowanie ich. Komin aktualnie wygląda tak:
Cudnie?
Zgłaszamy się jako team odkrywający cegły w starych wnętrzach. Jako rekomendacja niechaj posłużą powyższe zdjęcia :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz