poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Podróż niespełnionych życzeń, czyli szczytowanie na Zadziernej i przegapienie niezwykłego grobowca w smoczym mieście…

Moje ostatnie wyprawy są dowodem na to, że nie warto wyjeżdżać  bez przygotowania. Dotyczy to, niestety, każdego wyjazdu - nawet takiego malutkiego, weekendowego, niedalekiego…



Przyjaciele zaprosili nas do wsi Bukówka koło Lubawki, gdzie spędzali dość samotnicze wczasy przy pięknym zbiorniku wodnym. Samotnicze, bo dwóch towarzyszących im nastolatków praktycznie nie opuszczało swego pokoju, w którym do bladego świtu przesiadywali przyspawani do kompa, tableta, smartfona itp. Na posiłkach młodzieńcy pojawiali się chmurnie milczący, mrużąc oczy od słonecznego blasku i wpychając sobie do ust kęsy jedzenia w takim tempie, jakby bili rekord swego pasażu jelitowego. Na wszelkie próby nawiązania kontaktu międzygalaktycznego odpowiadali monosylabami nie podnosząc nawet wzroku. Co to za nieszczęście ta młodość!

Zatem przybyliśmy jako weekendowa atrakcja i towarzyskie wsparcie dla pary, której połowica na dodatek właśnie złamała nogę, nosząc wędki za mężem…

Zanim jednak dotarliśmy do Bukówki zatrzymaliśmy się na uroczym ryneczku w

                                             Podcienia Ryneczku w Lubawce

Lubawce. Prostokątny, ze zgrabnym ratuszem pośrodku i arkadami na jednej ścianie miał w sobie jakąś nostalgię dawnych czasów, słodkich lat 60-tych. Pod jedną z arkad wypatrzyłam „Fryzjera męskiego” i żartobliwie zaproponowałam Andrzejkowi wizytę, na co ów bardzo się ucieszył, i z oświadczeniem, że miał to właśnie w planie - pomknął pod jedną z arkad.  Zajrzałam do maciupeńkiego wnętrza ”salonu”, a tam czarno-białe postery na ścianach, dwaj mistrzowie w białych kitlach, dwa stare fotele, białe fartuchy pod brodą klientów – świetne klimaty! (I muszę przyznać, że fryzura mężowska, mimo że już w tej chwili mało bujna, rzekłabym – z przewagą skóry, wygląda teraz bardzo rasowo! Może to był „przedwojenny mistrz”?).

W czasie gdy Jędrek się fryzował oglądałyśmy miasteczko, kręcąc się po Rynku. Nie trafiłyśmy więc do kościoła p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny o wybitnie barokowym charakterze, wykazującym duże powinowactwo z klasztorem w niedalekim przecież Krzeszowie i artystami tam pracującymi: jest ołtarz dłuta J. Lachela, chrzcielnica z 1781 r., drewniana ambona z XVIII w. i zespół polichromowanych figur, oraz obrazy z XVII-XVIII w. (m.in. Felixa Antona Schefflera). No i masz, o tych skarbach wyczytałam dopiero po powrocie!

Podobnie zresztą jak o tym, że w Lubawce urodził się (w 1874 r.) znany (i świetny moim zdaniem) ekspresjonista niemiecki, Otto Muller. Malował głównie nagie, kąpiące się w rzece kobiety o cygańskiej urodzie (był pod wpływem legendy, którą wpoiła mu matka, że jest cygańskim dzieckiem.…), namalował m.in. tzw. Cygańską Madonnę. Klimat jego obrazów jest niesamowity: kobiety nakreślone niedbałą jakby kreską przeciągają się, leżą, stoją albo siedzą w swobodnych pozach, całkiem bez odzienia, w zielono-brązowym pejzażu z kawałkiem wody w tle. Popatrzcie sami na dwa wybrane przeze mnie:

Otto Muller obraz

Wybrałam właśnie takie, bo przeglądając teraz zdjęcia zrobione podczas wypadów zaczęłam szukać podobnych pejzaży, być może zapamiętanych przez Ottona z dzieciństwa (bo później kształcił się w odległym Berlinie, a zmarł w 1930 r. w „moim” Wrocławiu, w którym przez wiele lat był wykładowcą  w Akademii Sztuk Pięknych). No i wydaje mi się, że coś tam da się przypasować, bo wokół Lubawki jest po prostu przepięknie!!!!!!!!!!!

                                                        Korona zbiornika

Gdy wreszcie dotarliśmy do przyjaciół w Bukówce było już wczesne popołudnie, udaliśmy się zatem na rekonesans już tylko po najbliższej okolicy. By zachęcić młodzieńców do ruszenia pup zabetonowanych  w pokoju, ofiarowaliśmy im wielką atrakcję: spacer z wykrywaczem metali… Młodzież wzięła więc torbę sapera, my dobre humory, bo pogoda była przecudna. Efekty naszych łowów: chłopaki wreszcie rozruszały nogi, latając bez ładu i składu ze sprzętem po lesie, my za to zdobyliśmy fotograficzne trofea: dziewięćsiły
                                                        kwiat który daje moc!

(chronione kwiaty o właściwościach magiczno-leczniczych) oraz

                                                                    Grzybobranie....

dwie garści grzybków, z których zrobiłam sos dla... 7 osób!!! (nota bene, mój talent kulinarny zaczyna mnie samą przerażać...).

Wieczorem panowie udali się na nocne wędkowanie nad przepiękne jezioro Bukówka, niczego jednak nie złowili, mimo że w dzień bezczelnie wylegiwały się tuż przy brzegu wypasione ryby wielkie na metr. Ja za to zrobiłam czarną focie z jakimiś świecącymi odblaskami. Robaczki świętojańskie? Niemożliwe. Gwiezdny pył? Może...

Następnego dnia (bo okazało się, że sos grzybowy przeżyliśmy wszyscy, hurrrrrrrrra...) zaplanowaliśmy zdobycie pobliskiego szczytu, zaliczanego do tzw. "korony Sudetów polskich" - Zadziernej (724 m).

Ostre podejście już na początku wspinaczki kazało się nam zastanowić nad sensem podejmowania aż tak wielkich życiowych wyzwań, bo raczej wszyscy jesteśmy Sybarytami. Ale głupio było nam ( przed młodzieżą) się wycofać, zwłaszcza, że wyciągnęliśmy ich tylko pod warunkiem, że będą mogli wziąć wykrywacz. Oczywiście sens jego używania na szczycie był mocno dyskusyjny, ale ponieważ młodzieńcy ochoczo targali torbę i nawet raźnie przebierali nogami, uznaliśmy, że takie małe oszustwo dobrze im zrobi. Praktycznie ani razu nie otworzyli nawet torby, zatem przebiegli się przez kilkukilometrowy dystans ze sporym balastem :-) Zadzierna została zdobyta - w strasznym skwarze, okupione to było wylaniem hektolitrów potu - słowo daje, nigdy nie zrozumiem Himalaistów... Ostatnie metry szliśmy jak w transie, ponieważ na ścieżce wyrastały nam grzyby, co nas tak oszołomiło, że nie wiedząc kiedy - byliśmy na szczycie. W dodatku z pieśnią na ustach, gdyż zaniepokojona  odkrytym legowiskiem dzikiej zwierzyny darłam się jak opętana w misji zapewnienia bezpieczeństwa naszej grupce. Na szczycie byli inni turyści, których musiałam

                                                          widok z Zadziernej

serdecznie przeprosić za swoje szansonistyczne popisy.

Potem było już tylko coraz milej: schodziliśmy, a na końcu tej dość długiej trasy czekał gościniec z zimnym piwem. I gdzie tu niespełnione życzenie, zapytacie? Ha, zaraz opowiem: jak już byliśmy na dole, zajrzeliśmy do Stanicy pod Zadzierną, coby skorzystać z toalety. Rozmawiamy sobie z  właścicielką tego przepięknego ośrodka, a ona nas pyta, czy wybieramy się na Zadzierną, bo to jest góra, która  spełnia marzenia... Jak to, pytamy? Na co opowiada, jak się to robi - trzeba dostać się na szczyt (łatwizna, właśnie z niego wracamy...), wypowiedzieć tam życzenie, a ono się spełni... 

No i widzicie, gdybym wiedziała, ze Zadzierna spełnia marzenia, coś bym tam sobie uszykowała. A tak - figa z makiem! Drugi cios w nos, z własnego zaniedbania, uffa!

Trzeci cios otrzymałam następnego dnia, bowiem w oczekiwaniu na obiad, który szykowała koleżanka ze złamaną nogą, poniosło nas do pobliskiego czeskiego miasta - Trutnov. Nazywane jest ono smoczym, bo z jego historią związana jest legenda o smoku - całkiem jak w naszym Krakowie. Tyle, że smoka zabili inaczej, chwytając go w pułapkę-klatkę, następnie obdarli ze skóry, która ponoć do dziś zdobi wejście do ratusza w ... Brnie. Trzeba będzie to sprawdzić.


                                                           Rynek w Trutnovie

Póki co Trutnov nas oczarował - Rynek to cacuszko, bo w odróżnieniu od Lubawki, podcieni jest tu bez liku na wszystkich 4 ścianach Rynku i w pobocznych uliczkach. Musiało to być bogate, kupieckie miasto kiedyś. Dziś kolorowo odremontowane kamieniczki, jak w Lubawce z XVI-XVIII wieku - po prostu zachwycają. Na Ratusz wspina się smoczysko -

                                                                  smok Trutnovski

metalowy potomek tego pierwszego gada, a naprzeciw stoi fontanna -  tzw. smocza studnia.  Jest też  posąg Józefa II i data 1866.

Nie wiedzieliśmy, co to za zdarzenie, aczkolwiek  przed wjazdem do miasta jest info, że tu rozegrała się w tym wymienionym roku bitwa. Jaka? Braki w edukacji lokalnej, sprawdziłam to dopiero po powrocie - otóż miała tu miejsce bitwa austriacko-pruska, jedna z większych i znaczniejszych bitew całej wojny prusko-austriackiej. 

Była to jedyna bitwa wygrana przez Austriaków, a zwycięskiemu marszałkowi Ludwigowi von Gablenz postawiono osobliwy pomnik-grobowiec-mauzoleum. Dwudziestometrowy obelisk z 1868 roku stoi na szczycie pobliskiego wzgórza Šibeník. Pusta w środku żeliwna wieża ze schodami prowadzącymi wewnątrz aż na wierzchołek jest od 1874 roku miejscem ostatniego spoczynku Gablenza. Ze szczytu obelisku rozciąga się piękny widok na cały Trutnov i okolicę.

No i ja, wielbicielka grobowców - nie dotarłam tam! Siedziałam na trutnovskim rynku i jak ten truteń piłam zimne czeskie piwo, zamiast wdrapać się na Sibenik. Uhhhhh.



2 komentarze:

  1. Zdjęcia i opisy jak zwykle doskonałe. Skoro dowiedziałaś się, że Zadzierna spełnia marzenia, to trzeba było jeszcze raz... :D No dobrze, wiem, ja też nie rozumiem himalaistów. :D Choć góry uwielbiam. Z dołu. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. No i moja miłość do gór, jest jakby tu rzec - oddolna :-) Wracać się nam nie chciało, bo tam dziki zwierz grasował... Poza tym o suchym pysku? W Stanicy nawet bufetu nie mieli - trzeba było iść jeszcze ze 4 km (po płaskim, na szczęście) do gościńca z piwem!
    Dziękuję pięknie za odwiedziny, też pozdrawiam, tyle że po wrocławsku deszczowo... :-)

    OdpowiedzUsuń