środa, 24 czerwca 2015

Kolory Prowansji i złota kaczka, czyli Chobienia

Dawno mnie tu nie było – ale to nadrobię! Opiszę Wam moją mini wycieczkę sprzed 2 tygodni – na przekór ostatnim deszczowym, chmurnym dniom. Nie do wiary, że zaledwie kilkanaście dni wstecz nasze swojskie pola za miastem cieszyły oczy kolorami… Prowansji!  

Wybraliśmy się do Chobieni – Andrzej miał tam coś do załatwienia, a ja zanęcona melodyjną nazwą miejscowości natychmiast wzięłam dzień urlopu z pracy. Było słonecznie i upalnie (uwierzycie?), lato pełną gębą, choć legalnie jeszcze wiosna. Mieliśmy do pokonania ok. 80 km na północny zachód od Wrocławia.

Najpierw zachwyciły mnie bajecznie kolorowe pola. Mijaliśmy czerwienią maków malowane łany, a także niebiesko-bławatkowe, albo białe kępki rumianków i wreszcie liliowe, zupełnie jak lawenda w Prowansji, pola wyki.


Przyjechaliśmy do Chobieni, zatrzymując się na skraju wsi. Wzięłam aparat i zostawiłam Andrzejka z jego sprawami, mając zamiar zwiedzić wioskę. Już na pierwszej z brzegu, piętrowej, okazałej kamienicy odkryłam herb przedstawiający mury miejskie. Wioska z herbem? Ciekawe…

Podumałam i ruszyłam przed siebie. Główna droga łagodnie biegła łukiem – najpierw zobaczyłam stary park, do którego podążały matki z wózkami. Jak jest park, musi być pałac – pomyślałam, ale zostawiłam sobie cienisty starodrzew na „deser”, podążając dalej asfaltówką. Na zakręcie zatrzymał mnie dom z wrotami drewnianymi, ujętymi w karby bardzo zdobnymi okuciami. Wyglądały na dość stare. Wreszcie na końcu ulicy ujrzałam rozległy plac - prostokątny rynek. Wieś z rynkiem? No to nie może być zwykła wieś!


Intuicja mnie nie myliła. Jak się okazało Chobienia to intrygujące historycznie miejsce. Wieś liczy sobie trochę latek, ma dłuuugą historię ze słowiańskim początkiem. Nazwa miejscowości wywodzi się z  łaciny, a wymienia ją geograf bawarski w 845 roku (czyli wtedy, gdy o innych polskich „metropoliach” – poza Gnieznem - nikt jeszcze nie słyszał…). Ów podaje w swoim dziele, że plemię Dziadoszan miało 20 grodów, wśród nich Cobenę (Chobienię). Ok. 1209 r. Henryk Brodaty miał tu wówczas swój myśliwski pałacyk, a w 1238 nadał miejscowości prawa miejskie. Jako własność książęco-kościelna przechodziła potem z rąk do rąk, najdłużej wymieniane są niemieckie ręce (rody): von Kottwitz, von Seidlitz, von Nostitz und Rheineck. To nazwiska doskonale na Dolnym Śląsku znane, wszędzie się na nie natykam. Jeszcze bardziej znane jest inne: w 1740 roku Chobienię nabywa Georg Ludwig Conrad von Gessler, najstarszy syn feldmarszałka wojsk pruskich Friedrich Leopolda von Gesslera…
Jednak zwiedzając wtedy wieś jeszcze  tego wszystkiego nie wiedziałam… Minęłam karczmę de Cobena (ach cudna, wrócimy tu na obiad! – obiecałam sobie) i podążyłam do kościoła, górującego nad miastem. 


Kościół św. Piotra i Pawła  niespecjalnie mnie zachwycił architekturą czy wnętrzem, jest za to pięknie położony, tak po toskańsku. Obchodząc go dookoła w poszukiwaniu epitafiów odkryłam, że wznosi się na nadrzecznej skarpie. Rozciąga się z niej widok na Odrę. 
Zdumienie totalne, jakoś nie zajarzyłam, że wieś leży nad rzeką, w  dodatku tak potężną. Gdybym znała przedwojenną nazwę wsi: Koeben an der Oder, ocaliłabym dolną szczękę przed opadnięciem. Z drugiej strony – uwielbiam te stany zadziwienia, gdy coś tak mnie przyjemnie zaskakuje, więc może i dobrze się stało. Nie wiedziałam też, że do 2012 roku można było się z Chobieni przeprawić promem na drugą stronę rzeki. Prom istniał tu od czasów von Kottwitzów a nawet jeszcze wcześniej!
Obchodząc kościół wokół znalazłam wmurowane w jego ścianę epitafium, i to nie byle kogo! Georga von Kottwitz, do którego należała w XVI wieku większość dóbr w Chobieni. On to przebudował zamek (o tym obiekcie za chwilę), kupił od kolegiaty głogowskiej przeprawę promową i podporządkował sobie tutejszych mieszczan. Wymyślił wodociąg mający źródło na zachodnich wzgórzach miasta, założył szkołę łacińską, a dla biednych i chorych - szpital i przytułek. Ludzkie było z niego panisko, powiem nawet, że nowoczesne podejście wybiegało przed epokę. Na swoim skromnym epitafium (dla mnie ewangelickie w formie, potem wyczytałam, że Georg był luteraninem) klęczy w swojej arystokratycznej szacie pod krzyżem. Przyjrzyjcie się godłu z prawej. 

To nie jest herb von Kottwitz. Przeszukałam cały  Internet – nigdzie nie znalazłam podobnego znaku, ani w symbolach chrześcijańskich, ani nawet w tych pogańskich. Najbardziej przypomina mi runę, ale też nią nie jest… Ciekawy temat do dalszych poszukiwań... na długie jesienne wieczory pozostawiam!
Spod kościoła wróciłam na rozległy rynek. W skwarne południe nieliczni mieszkańcy chronili się na ocienionych drzewami ławeczkach. Pomimo upału nie osłabła we mnie chęć eksploracji okolicy. Ujrzałam machającą do mnie wieżę jakiegoś obiektu. Podeszłam bliżej… to zamek!

Był on pierwszą murowaną budowlą obronną wzniesioną około XIV w., natomiast w  XVI w. został przebudowany na zamek renesansowy, i to z inicjatywy wspomnianego wyżej Georga von Kottwitz. Ostatnim prywatnym właścicielem pałacu był Wolfgang von Saurma. W czasie działań wojennych zamek został uszkodzony. Ma plan prostokąta, dwukondygnacyjne skrzydła otaczają wewnętrzny dziedziniec, do którego prowadzi brama przejazdowa nad resztkami fosy w skrzydle zachodnim. Pozostałe trzy koliste baszty umieszczono na narożach. 
Najstarszą częścią są piwnice. Pierwotnie był otoczony fosą z wodą. Zachował się (odkryty w 1905 r.) malowany strop z 1583 roku, przedstawiający herby rodowe, renesansowe i barokowe portale, renesansowe kamienne obramienia okien, fragmenty dekoracji stiukowej. Na zamku gościło wielu celebrytów. W 1759 król pruski Fryderyk II Wielki (inicjator I rozbioru Polski) odwiedził swoich żołnierzy rannych po bitwie pod Kunowicami. Obraz przypominający to zdarzenie pod tytułem „Przemowa króla Fryderyka Wielkiego w Chobieni” wisi dziś w Muzeum Sztuki w Düsseldorfie. Zamek jest obecnie otynkowany, ma nowy dach, ale jest niedostępny. Stoi z intrygująco zamurowanymi oknami. Wielka szkoda… Z zamkiem wiąże się mocno erotyczna legenda o złotej kaczce,  w dodatku wydarzyła się w noc świętojańską, więc tak aktualnie. Posłuchajcie: „gdy pierwsi misjonarze zaczęli szerzyć tu wiarę chrześcijańską byli tacy, którzy nie mogli  pogodzić się z nowym prawem, zabraniającym posiadania więcej niż jednej żony. Niejaki Płodźwit - zielarz i uzdrowiciel, przeciwnik chrześcijaństwa, postanowił rozprawić się z obłudą i zakłamaniem. Zakopał  w ziemi dębową figurkę, by każdego, kto stanął w tym miejscu, ogarniał seksualny szał. Mijały stulecia. Henryk I Brodaty razem z żoną Jadwigą (późniejszą świętą) dorobiwszy się potomstwa postanowili, że do końca życia powstrzymają się od intymnych zbliżeń. Jadwiga zamieszkała w trzebnickim klasztorze benedyktynek, a Henryk zajął się budową obronnego zamku w Chobieni. Dwórka Św. Jadwigi, Małgorzata, gdy jej pani zamieszkała na stałe w klasztorze, przeniosła się wraz z pozostałymi pannami do Chobieni. Pewnej upalnej czerwcowej nocy spacerowała po parku w złotej sukni. Poślizgnęła się, wpadła do sadzawki, cała otumaniona  jakimś silnym uczuciem, pobiegła nad rzekę. Młodzi wieśniacy akurat popisywali się odwagą, skacząc przez płomienie. Małgorzata chwyciła jakiegoś młodzieńca za rękę, powiodła go do lasu i oddała mu się bez reszty. Po chwili upatrzyła sobie następnego i jeszcze kolejnego. Według przekazu, uwiodła tak trzynastu młodzieńców jednej nocy. Wieść się szybko rozeszła. Tak wielkiego grzechu nie można było jej wybaczyć. Małgorzata została wyklęta i skazana na wygnanie. Zrozpaczona, targana niepohamowanymi żądzami, poszła nad sadzawkę do parku, siedziała nad wodą i szlochała. Dzień później w stawie pojawiła się kaczka o niespotykanym zabarwieniu piór, jakby były ze szczerego złota…
Mijały kolejne wieki. Teraz zamkiem władał Leonhard Kottwitz, zakochany w swojej córce Barbarze, którą wszędzie ze sobą zabierał. Bywało, że zajeżdżał z nią do swej ulubionej karczmy koło przeprawy promowej i wypijał kufel warzonego na miejscu wybornego piwa. Któregoś razu dwaj mieszczanie pobili się o prawo ucałowania ręki pięknej Barbary. Doszło do starcia, potem zabójstwa. Za to skazano sprawcę  na śmierć. Leonhard von Kottwitz, chcąc ukarać córkę, przez którą doszło do zbrodni, nakazał jej przyglądać się, jak kat wiesza skazańca. Jednak wrażliwa dziewczyna upadła zemdlona, a potem przez kilka miesięcy chorowała. Trawiony wyrzutami sumienia von Kottwitz zszedł do pałacowych podziemi z zamiarem popełnienia samobójstwa, ale usłyszał i zobaczył złotą kaczkę. Jej urok sprawił, że zrezygnował z samobójstwa i codziennie schodził do piwnicy z nadzieją ujrzenia kaczki. Niestety, nigdy więcej jej nie zobaczył.

No to zrozumiałam, po co w chobieńskim rynku stoją drewniane rzeźby… Z jedną się nawet sfotografowałam. Oj, rozgadałam się strasznie, chcę Wam tylko powiedzieć na zakończenie, że obiad w Gospodzie de Cobena był prze-prze-przesmaczny, świeżutko ugotowane dania (gołąbek z kaszą gryczaną), w obfitości słowiańskiej. Pycha!


Szkoda, że już nic do załatwienia w Chobieni nie mam, chętnie bym zwiedziła jeszcze tajemniczy stary cmentarz i dawną przeprawę promową przez Odrę.

9 komentarzy:

  1. Dobrze, że w gospodzie nie serwowali kaczki, w dodatku złotej :-) Umiesz znajdować ciekawe miejsca w Polsce :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. No coś z drobiu jednak podali... (gołąbek :-)) Dzięki za komplement - od Ciebie, który wyszukujesz miejsca "daleko od szosy" ma on dla mnie poczwórną wartość :-) Pozdrawiam : *)

    OdpowiedzUsuń
  3. I znów pięknie opisałaś piękne miejsce, w dodatku całkiem "nieodkryte". Zainspirowana i zaintrygowana jadę jutro do Chobieni (oby nie padało) - zacznę zwiedzanie od cmentarza i byłej przeprawy (na wypadek, gdyby inne miejsca mnie zatrzymały i bym nie dotarła). Liczę też na pyszny obiad, a jak się zawiodę to w drodze powrotnej wpadnę do Ciebie - na wszelki wypadek przygotuj 2 dodatkowe porcje.
    :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Jadą goście, jadą, do mnie nie zajadą, bo... ja już tu nie mieszkam! Basiu, byłam w Wawie, to sobie mogłaś zajeżdżać, hahaha. Mam nadzieję, ze gospoda uraczyła Was po staropolsku i zobaczyłaś to, czego ja nie zdołałam...

    OdpowiedzUsuń
  5. Siemanko, przypadkiem przez fb tutaj trafiłem:) bardzo miło się czytało. Wychowałem się w Chobieni. Dziadoszanie pozostawili po sobie Grodzisko, jest na łąkach przy Odrze w małym lasku. Można jeszcze się wybrać na ciekawy cmentarz o którym mało wiem (na pewno poniemiecki). Co do drewnianych rzeźb na rynku, to jest to efekt corocznego pleneru malarsko-rzeźbiarskiego, przez kilka dni mieszkają w Chobieni artyści i tworzą między innymi takie rzeźby :) Jeżeli masz czas, to zapraszam na moją stronę na FB: Antykreator, lub antykreator.digart.pl. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. O, jak miło, że wpadłeś, w dodatku z ciekawymi informacjami. Na pewno zajrzę do Ciebie, pozdrawiam, własnie wróciłam z Podlasia i będę ogarniać wrażenia na blogu :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj. Zamkiem w Chobieni opiekuje się Stowarzyszenie Historyczne Lubusz, na co dzień obiekt jest zamknięty, ale organizujemy dni otwarte (najbliższe 11 listopada 2015 roku). Obecnie jesteśmy na etapie prac porządkowych w parku.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję za interesującą informacje, może się wybiorę... :-) Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam
    dziękuje za piękny opis okolicy i Chobieni :) bardzo proszę o kontakt ponieważ dbamy jak możemy o Zamek .
    projekt.krzystkowice@o2.pl
    jestem zawsze do dyspozycji :)

    OdpowiedzUsuń