wtorek, 30 czerwca 2015

Cwane warszawiaki

Nie należę do osób, które  łatwo przypisują konkretne cechy osobowości ludziom w zależności od ich pochodzenia (czy miejsca zamieszkania). Nie lansuję regionalizmów (ach, my wracławiaki wspaniałe) czy też regionalnego hejterstwa (obrzydliwi warszawiacy). Ale  w weekend dostałam w Warszawie w kość. Cwani są niektórzy tubylcy!


Na wstępie zaznaczę, że lubię Warszawę. Tak zwyczajnie podoba mi się jej wielkomiejski blichtr, parę drapaczy chmurek i to, że Gudowski "czyta przystanki" w miejskiej komunikacji (co opisałam tutaj). Nawet Pałac Kultury mi się podoba (i to od zawsze, co robić, taki gust...).
W ostatni weekend pojawiliśmy się w stolicy celem wynajęcia mieszkania do... zamieszkania. Dla domownika, który przestaje w ten sposób być domownikiem, zamieniając się w męża weekendowego i powiększając tym samym klub warszawskich słoików. Miałam wybrane wcześniej 4 lokale na Ochocie (blisko nowego miejsca pracy A.), trzeba było zrobić wizję lokalną, wynająć któreś, przenocować (przyjechaliśmy z bambetlami) i wrócić do Wrocławia jeszcze na chwilę.
Już pierwsze mieszkanie się A. spodobało. Przebierał nóżkami, by podpisać umowę, ale kopnęłam go pod stołem, bo były do obejrzenia jeszcze trzy. Dotarliśmy do drugiego - okazało się za małe na nasze potrzeby. W międzyczasie otrzymałam sms od właścicielki tego pierwszego, że "bardzo się spodobaliśmy i ona jest skłonna obniżyć cenę o 400 zł, by nas przekonać". Odpisałam, że to bardzo miłe etc, ale mamy jeszcze 2 do obejrzenia, na pewno dam jej znać, jaka będzie nasza decyzja.
Trzecie okazało się ładniejsze od pierwszego, ale dużo droższe. Miejsce było wprawdzie o wiele lepsze, ale właściciel niechętny do negocjacji, więc pomyśleliśmy, że to pierwsze będzie jednak OK. Czwarte okazało się przytulne, ale małe.
Zadzwoniłam więc do pierwszego pytając, czy ta wspaniała, niższa oferta jest nadal aktualna. BYŁA! Ale pani już wyszła z mieszkania, jedzie do domu, zresztą nie ma wydrukowanej umowy, więc umawiamy się dopiero za 2 godziny. SUPER, zdążymy zjeść obiad, bo już nam burczało w brzuszkach. 
Wyszłam z restauracji i odkryłam, że mam kilka nieodebranych połączeń od tej pani. Hm. Dzwonię, słyszę, że... cena wzrosła. Niedużo, o 150 zł, czy jestem skłonna zapłacić tyle? Zdumienie totalne, odmawiam, mimo że kwota nieduża, ale jak to: negocjujemy od nowa? Mówię do tej pani, że to niepoważne, ona na to, że po prostu tej oferty nie przemyślała, a jest inny oferent. No dobrze, ale przypominam mojej rozmówczyni, że to ona sama, dobrowolnie zupełnie obniżyła cenę, więc jak to? Poza tym to ona zwlekała 2 godziny z podpisaniem umowy, nie my. Ona na to, że musiała się przecież  z prawnikiem skonsultować. Okej, ale jak to się ma do nagłego wzrostu ceny? Za poradę prawną? Pani ma oddzwonić. Dzwoni po chwili, żąda jednak 100 zł więcej. No to się unosimy honorem i mówimy nie. Głupie zasady mamy: pacta sunt conventa. 
Tamte oglądane mieszkania już odmówione, jesteśmy więc znowu na początku drogi. Jest 15-ta, nie możemy wracać do Wrocławia (po co?) i nie mamy gdzie spać (liczyliśmy na nocleg w wynajętym mieszkaniu). Dobrze, że mamy internet. Siedząc w samochodzie kontynuujemy żmudny proces poszukiwań, ciekawe czy ktoś będzie skłonny pokazać nam mieszkanie w sobotnie popołudnie ot tak, z marszu?
Jest, znalazł się chętny! Za 2,5 godziny! Okej, włóczymy się po parku, potem po sklepie (z nudów), wreszcie idziemy na spotkanie. Poznajemy młodego człowieka z plastrem na nosie. Powinno mi się zapalić ostrzegawcze światełko (ktoś mu chyba walnął i może miał powód?), ale należę do osób delikatnych, więc starannie omijam wzrokiem jego nos. Jedziemy windą do "łupinki" - mieszkanie malutkie (może całe liczy tyle, ile nasz największy pokój w domu), ale słoneczne i nowoczesne, w dodatku z dużym balkonem.  Zmęczeni i zdesperowani decydujemy się na wynajem. Pan nie zabrał jednak umowy (dziwne, jest z biura nieruchomości!), musiałby jechać na drugi koniec miasta. Możemy jednak zostać na noc, po wpłaceniu 1000 złotych, rano przybędzie i podpiszemy umowę. Andrzej wykłada pieniądze, mnie jednak coś tknęło i pytam o zapisy w umowie - czy standardowe, czy jakieś inne.
Są jakieś inne... Umowa na rok bez możliwości wypowiedzenia, czy mieszkasz czy nie - płacisz. Kaucja 1.5 krotna czynszu i jeszcze weksel in blanco na pokrycie szkód ewentualnych oraz oświadczenie o poddaniu się egzekucji komorniczej. Poczułam dumę: ale rezydencję chcemy z A. wynająć - warunki jak przy  willi za milion baksów, z basenem i klamkami ze złota.  Z żalem rezygnujemy z tak wyjątkowej (i jedynej) oferty. Jesteśmy bowiem pewni, że na koniec najmu musielibyśmy zwrócić młodemu człowiekowi z plastrem na nosie... samolot. My też wynajmujemy od 13 lat nasze drugie mieszkanie we Wrocławiu, ale nie przyszło nam do głowy zawieranie umowy na tak drakońskich warunkach. Uczymy się jednak szybko, więc drżyjcie, najemcy!
W rezultacie na nocleg lądujemy w hotelu, mamy umówione na niedzielne przedpołudnie jeszcze 2 mieszkania i cóż, nóż na gardle. W nocy budzą mnie huczące samoloty (chyba w pobliżu jest Okęcie), potem huczy jakaś pani bardzo roznamiętniona. Na śniadaniu rozglądam się ciekawie, która to? Są do wyboru 3 pary: dwoje bardzo młodych ludzi i dwie pary w średnim wieku, siedzące razem przy stoliku. Żadna mi jakoś nie pasuje... Wreszcie gdy stoję przy bufecie pojawia się przy mnie najpierw zapach wody kolońskiej, a potem  mały krągły człowieczek w za dużym, jasnym garniturze. Adoruje i usługuje swojej pani - tak na oko w porywach 60-tka, ale trudno stwierdzić z całą pewnością, bo może mieć 40, tylko utyrana jest pracą na poboczach szos i przesadnym makijażem. Damesa to 90 kilo żywej wagi, ostre spojrzenie i nonszalancja wobec adoranta i świata całego. To ta "hucząca", na bank!
Wracając jednak ad rem, ostatnie obejrzane mieszkanie udało nam się jakimś cudem wynająć, chociaż zanim umówiliśmy się na wizję lokalną, musiałam poddać się wywiadowi środowiskowemu przez telefon. Najpierw pan, potem jego żona, niczym zawodowy śledczy wypytała mnie o sprawy do dwóch pokoleń wstecz. Z duszą na ramieniu jechaliśmy więc na spotkanie. Mieszkanie zostało wynajęte, ale wcale nie jestem pewna, czy nie spotkają A. jeszcze jakieś niespodzianki. Będzie temat na nowy wpis :-)

 

4 komentarze:

  1. Czyli sprawdza się powiedzenie: nie masz cwaniaka nad warszawiaka. Trzeba być czujnym, aby nie zostać oszukanym. Czekam na dalsze perypetie. Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
  2. No własnie, mieszkający w Wawie bratanek męża ostrzegł nas, że były przypadki, iż mieszkanie wynajmował oszust, a nie właściciel. Kazał nam więc sprawdzać numery ksiąg wieczystych, z przezorności. Akurat! W niedzielę???

    OdpowiedzUsuń
  3. Łódź z Warszawą raczej się nie lubią, ale takie sytuacje z wynajmem są możliwe chyba w każdym mieście. W Warszawie duży popyt, to i łatwiej wdepnąć w jakąś minę, ale nie przypisywałbym chyba warszawiakom jakiegoś cwaniactwa ponad miarę...

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej, przecież to cytat z piosenki "nie masz cwaniaka nad warszawiaka"! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń