piątek, 14 lipca 2017

Jak 20 lat temu uciekałam przed powodzią...



W lipcu mija okrągłe 20 lat od powodzi tysiąclecia. W mediach trochę wspomnień, więc dorzucę swoje...

W 1997 roku pracowałam wahadłowo w Warszawie. Pamiętam, że wracałam w weekend do Wrocławia i już dzień przed moim wyjazdem w telewizji informowali, że fala powodziowa idzie Odrą od Śląska w kierunku Opola i Wrocławia. Zdaje się, że już zalany był Racibórz. W wydawnictwie wszyscy radzili mi zostać w Wawie, bo bezpieczniej. Dobrze im było mówić! Niepokoiłam się, co tam w domu!

W piątek wracałam ekspresem popołudniowym "Odra" i stałam już na peronie, gdy oznajmiono, że ekspres nie odjedzie, bo trasa w okolicach Opola jest nieprzejezdna. Zamieszanie, nie wiadomo, co robić, ale dzwonię (miałam komórkę, co w tamtych czasach nie było aż tak powszechne) do bliskich - a to do męża do pracy - nie udało mi się, do taty, również nie było go w domu (mama była w tym czasie w Australii). Wreszcie dodzwoniłam się do mojej babci, wówczas 80-letniej. Przekrzykując hałas dworca pytam głośno, czy jest woda we Wrocławiu? W tym momencie zorientowałam się, że kilkanaście par oczu patrzy na mnie z napięciem, podsłuchując moją rozmowę. Na co moja babcia odpowiedziała po swojemu: - ale co, w kranie? No jest!

Tak więc była, na razie tylko w kranach, ale pociągi już nie dojeżdżały do miasta od wschodniej strony. Obok mnie na peronie stał cudzoziemiec, który w ogóle nie rozumiał, co się dzieje, więc poinformowałam go, że do Wrocławia się ekspresem nie dostaniemy. Zorientowałam się jednak, że za 15 minut jest pociąg do Poznania, jadący inną trasą, więc raczej pewniejszą, poza tym z Poznania do Wrocławia wjeżdża się od północy, więc jest szansa na dostanie się do domu. Porwałam cudzoziemca ze sobą, informując go o nowej opcji, pobiegliśmy na inny peron i wsiedliśmy do pociągu. 

Okazało się, że mój przypadkowy towarzysz podróży, który tak mi zaufał i w ciemno zdecydował na okrężną drogę, jest Egipcjaninem, który pracuje w szpitalu chorób płuc, bo jest lekarzem. Podróż minęła nam szybko i miło na rozmowie o Egipcie i jego pracy w Polsce.

Kiedy mąż odebrał mnie z dworca była już ciemna noc, ale po drodze do domu (mieszkaliśmy wtedy koło Ostrowa Tumskiego) zatrzymaliśmy się na Moście Pokoju, by sprawdzić poziom wody w Odrze. Razem z nami sprawdzało ten poziom kilkadziesiąt osób, patrzyliśmy po prostu. ile jest jeszcze miejsca do szczytu wału, który w okolicach Ostrowa jest (był) kamienny, solidny, poniemiecki i baaardzo wysoki. Na oko było jeszcze ze dwa metry. Wydawało się nam, że wały mają zapas i wytrzymają, nic się nie wyleje.

Spotkaliśmy znajomych, którzy krążyli po mostach od kilku godzin, natykając się nawet na prezydenta miasta, również patrolującego wówczas nabrzeża (był nim w tamtym czasie Bogdan Zdrojewski). Znajomi mówili, że prezydent uspokajał: nie ma co panikować, sytuacja jest opanowana. Oczywiście wszędzie żołnierze i mieszkańcy układali worki z piaskiem. W powietrzu czuć było taką dziwną atmosferę, ale była to dobra energia współpracy i wzajemnej pomocy. Lato było upalne, deszcze przestały padać, wydawało się, że nie będzie tak źle, jak w Raciborzu i Opolu...

Uspokojeni dotarliśmy do domu i poszliśmy spać. W sobotę przed południem doszliśmy do wniosku, że nie jest bezpiecznie w domu, mimo że mieszkaliśmy na 5. pietrze, ale w piwnicy była już woda po kolana (wybiły wody gruntowe). Miasto mobilizowało siły do obrony Ostrowa Tumskiego.

Postanowiliśmy ewakuować się do taty na Krzyki. Jednak tam wytrzymaliśmy tylko parę godzin, bo nie było już wody w kranach i też zaczęto układać worki w bramach nasypu kolejowego nieopodal bloku, w którym mieszkali rodzice. Miasto ogarniała coraz większa panika. Zdecydowaliśmy w końcu, że bezpieczniej będzie na Nowym Dworze, u babci. Tam też pojechaliśmy, samochodem, bo chodziło też o jego ochronę przed zalaniem. Najśmieszniejsze jest to, że uciekliśmy w najgorsze miejsce, bo Ostrów Tumski został obroniony, natomiast rzeczka, która przepływa przez Nowy Dwór, podążając w stronę Kozanowa - Ślęża, okazała się czarnym koniem powodzi, zalewając Kozanów do cna wskutek tzw. "cofki". Nowy Dwór był raczej suchy.

Tak więc z powodzi wyszliśmy obronną ręką, niczego nie straciliśmy, bo w piwnicy zalało tylko trochę słoików z przetworami - nie ma nawet o czym mówić. Natomiast miasto strasznie oberwało. Jednak ta niezwykła atmosfera tego czasu, mnóstwo życzliwości, wzajemnej pomocy, heroicznej walki z wodą o każdy skwer, ulicę - na zawsze wyryła się w moim sercu. I myślę,  że także w sercach tysięcy Wrocławian.

Kilka miesięcy po powodzi widziałam album z fotografiami z tego czasu. Utkwiło mi w pamięci zdjęcie z zalanej ulicy Piłsudskiego, po której jakiś młody mężczyzna przemieszczał się na... windsurfingu. Niestety, do dziś tego zdjęcia nie mogę już nigdzie znaleźć... To co się zdarzyło 20 lat temu potwierdziło stare porzekadło: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wrocław się odbudował - jeszcze piękniejszy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz