Zafascynowałam się lekturą: D. Theriault'a "Zadziwiająca historia samotnego listonosza". Tytułowy listonosz podgląda cudzą korespondencje i intryguje go wymiana wierszy haiku między piękną mieszkanką dalekich wysp a dziwnym osobnikiem zamieszkującym jego rewir.
Gdy adresat ginie w wypadku, listonosz postanawia podtrzymać tę korespondencję, która zawiera zawsze tylko jeden wiersz haiku. Nie wie, jakiego rodzaju haiku wysyłał adresat listów, bo ich wymianę zna tylko z jednej strony.
No i haiku mnie wzięło. Nie to, bym się pierwszy raz w życiu zetknęła z nim, ale przypomniało mi się. Że takie proste, ascetyczne, piękne.
Lekturę zaczęłam przed snem, więc kiedy wreszcie zgasiłam światło, haiku samo mi się ułożyło w głowie:
Światło Księżyca
Ślad kocich łap na śniegu
Zamarznięta łza...
Obudziłam pochrapującego męża, by się z nim podzielić efektem mojej nocnej kreatywności, ale nie spotkałam się z oczekiwanym zrozumieniem... Trudno się dziwić, pierwsze dzieła, nawet geniuszy, nie muszą być od razu arcydziełami, które docenia tłuszcza.
Nie zniechęciło mnie to wcale i rano, jeszcze przed kawą napisałam kolejne haiku:
Sztylet uśmiechu
Lśnienie słońca na ostrzu
ofiara pada...
I tym razem poczytałam mężowi przez telefon (zdążył dotrzeć do Warszawy), ale może przez zakłócenia na linii był przekonany, że haiku jest krwawe i mówi o morderstwie.
Aż się boję, co ja napiszę do wieczora...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz