sobota, 8 września 2012

Bieszczady, Mleczna Droga i miśki

NA OBOZIE WĘDROWNYM W BIESZCZADACH KAROLINA ZAPRZYJAŹNIA SIĘ Z AGNIESZKĄ. PEWNEGO DNIA DOCIERAJĄ DO BAZY, W KTÓREJ GRASUJE NIEDŹWIEDŹ. KAROLINA SPOTYKA TAM INNY EGZEMPLARZ MIŚKA, ALE RACZEJ Z GATUNKU PLUSZOWYCH...

- Widziałaś kiedyś tyle gwiazd? Ktoś je tu tylko dla nas rozsypał... – powiedziała rozmarzonym głosem  Agnieszka. Wydawało się, że w całych Bieszczadach jest cicho. Wokół, jak okiem sięgnąć panowała najczarniejsza z lipcowych nocy. Leżałyśmy obie na plecach, wprost na trawie, nie przeszkadzając wcale świerszczom, które grały swoją niesamowicie aksamitną symfonię.

- Nie, w mieście to niemożliwe. Niebo jest tu niesamowite. A spróbuj podświetlić tę wielką na prawo od Wielkiego Wozu! – poprosiłam. Agnieszka skierowała światło latarki na wybraną przeze mnie gwiazdę. Niebo wisiało nad nami tak nisko, że traciło się poczucie przestrzeni. Jakbyśmy same dryfowały wśród tych diamentów. – Nigdy na to nie wpadłam, że można oglądać gwiazdy za pomocą latarki!

-  Wiesz, mogłabym tak leżeć całe parseki, patrząc w niebo nad Bieszczadami! – westchnęła Agnieszka. Jakbym miała choć blade pojęcie, co to są te jej parseki! Astro-fizyczny żargon świeżo upieczonej studentki astronomii. Jak ja jej zacznę mówić po łacinie to dużo zrozumie!

Ale to szczegół, bo mimo króciutkiej znajomości czuję, jakbyśmy były przyjaciółkami od wieków. Takie błyskawicznie zabójcze dusz porozumienie. Agnieszka jest wspaniałym kompanem. To cenna zaleta, zwłaszcza na forsownym obozie wędrownym. W ekstremalnych warunkach sprawdzają się charaktery. Wszystko nosimy na własnych plecach (oprócz namiotów). Każdą noc spędzamy w innej bazie. W ciągu dnia, oczywiście, wędrujemy. Bieszczady są niepowtarzalne. Niepowtarzalny też jest każdy nowy odcisk na stopie... Nasza grupa jest niewielka, liczy 18 osób z różnych miast plus dwóch przewodników. Ściślej, półtora, bo drugi jest tylko „półprzewodnikiem”... Są to dwaj pełnoletni chłopcy, którzy sprawują opiekę nad naszą mieszaną, aczkolwiek raczej babską grupką. No i wspaniale znają góry.

-  A wy, jak zwykle, poza namiotem po dwunastej! – cudowną ciszę przerwał głos niezbyt lubianego przez nas „półprzewodnika”. – Czy nie powinnyście już dawno leżeć w łóżkach?

- Adam, daj spokój, jak możesz być taki nudny, gdy na niebie tyle gwiazd? Lepiej połóż się w trawie i oglądaj z nami Drogę Mleczną! Stąd jest lepszy widok! – powiedziała pojednawczym tonem Agnieszka, klepiąc zachęcająco ziemię koło siebie. Adam bez słowa położył się obok. Nie wiem dlaczego, ale od tygodnia robił, co mu kazała, chociaż często kpiła sobie z niego w żywe oczy... W zgodnym milczeniu poleżeliśmy we trójkę w trawie do pierwszej i poszliśmy spać.

Następnego dnia czekało nas najdłuższe przejście. Wyruszyliśmy przed dziewiątą, a dotarcie do kolejnej bazy na nocleg przewodnik zaplanował na 20-tą. Jedyną pociechą był fakt, że mieliśmy tam zostać wyjątkowo aż na trzy noce. Będzie można zrobić wreszcie pranie! Dzień był upalny. Od południa robiliśmy postoje co pół godziny, by powyżymać  T-shirty mokre na plecach pod naszymi „garbami”. Niestety, nadeszła moja kolej na dźwiganie „Zmory” czyli obozowego kotła, w którym gotowaliśmy ciepłe posiłki (zazwyczaj makaron z konserwą), albo herbatę na deser (cudownie pachnącą ogniskiem i wędzonką). Nie powiem, żeby powygniatany, żeliwny kocioł był słodkim ciężarem... Na szczęście, na kolejnym postoju, gdy poprawiałam ciągle spadający mi z plecaka gar, podszedł do mnie Adam:

-  Słuchaj, Karolina, wezmę ci ten kocioł, chociaż nie moja kolej...

-  Tak, a to dlaczego?

-  Taki mam kaprys.

-  Podoba mi się twoja kapryśna natura... – byłam happy, że uwolnię się od gara. Jego brak wręcz dodał mi skrzydeł! Mogłam fruwać i zdobywać trzy razy ten sam szczyt.

Do bazy dotarliśmy grubo po ósmej. Rozlokowaliśmy się wszyscy w namiocie i poszliśmy na rozpoznanie terenu. Trzeba było przecież nastawić makaron na kolację! W bazowej kuchni panoszyła się jakaś inna grupa wędrowców. Akurat przechodziłyśmy z Agnieszką koło chłopców niecierpliwie zaglądających koleżankom przez ramię do kipiącego czymś kotła i kłócących się zawzięcie o składnik tajemniczej „zielonej zupy”. Moja przyjaciółka stanęła nagle dęba, zachichotała i z okrzykiem: „Sześć, Jacek!” rzuciła się jakiemuś facetowi na szyję. Ściskali się i ściskali. Po kilku parsekach wreszcie raczyli mnie dostrzec...

-  Karolinko, przedstawiam ci Jacka, mojego przyjaciela z... przedszkola! – Zwariowała? Niepełnoletnich amantów mi podsuwa? Uścisnęłam jednak wyciągniętą dłoń, którą podał mi niewysoki szatyn o niesamowicie sympatycznym uśmiechu. Nie był może szaleńczo przystojny, ale było w nim coś takiego, że... Że od razu szaleńczo mi się spodobał!

- Miło mi – powiedział ciepłym, magnetyzującym głosem. – Słuchajcie dziewczyny, moja grupa robi dziś wieczór gitarowy. O ile, oczywiście, nie pozabijają się nad tą „zieloną zupą”. Przyjdźcie o dziesiątej do kuchni. Zapraszam was!

- Że też się wcześniej z Jackiem nie zgadaliśmy, że jedziemy w podobnym terminie na podobny obóz! – rozradowanym głosem powiedziała Agnieszka, gdy opuściłyśmy kuchnię w poszukiwaniu „Błękitnej rapsodii”. Każda baza wymyślała własne nazwy dla drewnianych przybytków, do których nawet królowie chodzą na piechotę. - Wiesz, strasznie go lubię, bo jest moim najfantastyczniejszym przyjacielem. Może dlatego, że wie jak obchodzić się z ludźmi. Dostał się na psychologię. Nigdy nie byliśmy parą, znam wszystkie jego dziewczyny. Mówię ci, ma kolosalne powodzenie. Nie wiem nawet, co one w nim widzą.

- Ja wiem... – odpowiedziałam z namysłem.

O dziesiątej, po oryginalnej kolacji, składającej się z makaronu i pomidorów, wymknęłyśmy się z namiotu. Grupa Jacka była chyba usatysfakcjonowana „zieloną zupą”, bo siedziała zgodnie przy ognisku. Ktoś brzdąkał rzewnie na gitarze, leciutko fałszując. Podeszłyśmy do Jacka, który zrobił nam miejsce na ławce. Usiadł tak, by być w środku.

- Napijecie się świeżej mięty?

- Jasne! – odpowiedziałyśmy chórem. Każdy bieszczadzki traper wie, że nie ma nic lepszego nad miętę! Świeżo zerwaną i zaparzoną w osmolonym kotle nad ogniskiem. Leśny napój wiedźm i innych potworów. Wygładza zmarszczki...

-  Karolino, pomożesz mi przynieść kubki? – spytał Jacek. Już się podnosiłam z miejsca, gdy wpadł do kuchni nasz półprzewodnik.

-  Wy znowu poza namiotem! A bazowy mówił, że od dwóch nocy kręci się tu niedźwiedź! Jestem za was odpowiedzialny, a wy to ciągle macie w nosie!– pienił się z uniesieniem. Agnieszka zrobiła wielkie oczy, wydała cichy pisk i rzuciła się w jego ramiona:

-  Adasiu, błagam, przepędź tego misia!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Półprzewodnik chwilę stał jak ogłuszony, po czym odwrócił się i pobiegł gdzieś. Agnieszka chichotała. Jacek popatrzył na nią z dezaprobatą i powiedział, jakby karcił dziecko:

- Nie powinnaś mu tego robić... – Agnieszka spojrzała badawczo na Jacka i bez słowa komentarza popędziła za Adamem.

- No to mamy ich z głowy! – powiedział Jacek z figlarnym uśmiechem i wziął mnie za rękę. Miał bardzo, bardzo ciepłą dłoń... – Nie będziemy chyba dobrowolnie katować sobie uszu muzyczną produkcją Kuby? On jeszcze musi nad sobą popracować... Masz ochotę na spacer pod gwiazdami?

Ze szczęścia zdołałam tylko skinąć głową. Kroił się jakiś flirt! Wreszcie! Ledwie zdążyliśmy wyjść poza krąg nikłego światła w bazowej kuchni, gdy otulił nas czarny aksamit bieszczadzkiej nocy. Wokół nas pędziły gdzieś miliony gwiazd.

-  W którą stronę? – spytał Jacek. – Na prawo jest fajna polanka...

-  O.k. Niech będzie polanka!

Szliśmy wzdłuż strumienia, nad którym rozlokowała się baza. Było tak pięknie, że aż rozdzwoniły mi się rzęsy. Milczeliśmy oboje, ale nie było to krępujące milczenie. Erotycznie napiętą między nami ciszę przerwał jakiś hałas - trzask gałązek, odgłosy przemieszczania się. Przystanęłam, nasłuchując. Przypomniało mi się, co mówił Adam.

-  Boisz się? – zapytał Jacek.

-  Niee... – sama nie byłam tego jednak pewna. Już miałam ruszyć dalej, gdy o dwa kroki na prawo usłyszałam szuranie, szamotanie i jakby znudzone ziewnięcie. Na pewno nie ludzkie.

-  To musi być lew, słoń albo mamut! – wyszeptałam ściśniętym gardłem i chwyciłam Jacka mocno za rękę, gotowa do ucieczki, ale wyłącznie w jego kojącym towarzystwie.

- Głuptasie, lwy, słonie i mamuty żyją na Alasce. Tu, w Bieszczadach najwyżej spotkasz misia. Takiego pluszowego, dużego i miękkiego, do którego można się tylko przytulić... – mówiąc to przyciągnął mnie do siebie. Rzeczywiście był miękki i dość pluszowy... Hm, możliwe, że najbardziej pluszowy ze wszystkich pluszaków... Ciekawe, czy usta ma pluszowe. Aha! Są pluszowe...

Jacek z podobnym, jeśli nie większym zainteresowaniem sprawdzał, czy i ja jestem pluszowa. Zajęci kontrolą jakości naszej pluszowatości nie zauważyliśmy nawet niedźwiedzia. Miś wynurzył się dostojnie z krzaków nad strumieniem, triumfalnie dzierżąc w łapie jakąś część damskiej bielizny, znalezioną pewnie w leśnej łazience. Zatrzymał się, popatrzył, po chwili jednak ruszył dalej, dyskretnie odwracając głowę, gdy przechodził tuż obok. Widocznie był tez kiedyś pluszowym miśkiem…

Tekst: Beata Łukasiewicz©

2 komentarze:

  1. Świetne :-) A prawdziwe? A czy jest dalszy ciąg??????

    OdpowiedzUsuń
  2. To jedno ze stu opowiadań, które napisałam do tego "dziewczyńskiego" miesięcznika. Konwencja była jedna: krótko, romansowo, sofcikowo. Tak więc się streszczałam w zadanej z góry ilości znaków. Jednak KAŻDE ze 100 opowiadań zawiera wątki autobiograficzne autorki, tyle że podkręcone na potrzeby odbiorcy. Literaturka:-) Polecam Ci inne w kategorii "opowiadania dla dziewczyn". Jak będziesz miał czas.

    OdpowiedzUsuń