piątek, 21 września 2012

FAŁSZYWY KANAR

POKŁÓCIŁAM SIĘ ZE SWOIM CHŁOPAKIEM, MARKIEM. MOIM SPRAWDZONYM SPOSOBEM NA CHANDRĘ JEST... JEŻDŻENIE W KÓŁKO TRAMWAJEM. POJAWIA SIĘ W NIM JEDNAK FAŁSZYWY KONTROLER BILETÓW...

„Ale potwór, co za drań! Nie odzywa się już tydzień, to chyba naprawdę już koniec!” – nie szczędzę inwektyw pod adresem Marka. „Drobna kłótnia przez telefon, a on nie odzywa się tak długo! Uważa, że pierwsza mam się pokajać? Niedoczekanie! W końcu to ja się obraziłam!” – co mi jednak przyjdzie z tej mojej dumy? I tak rozpaczliwie tęsknię. Najgorsze są wspomnienia wspólnych, upojnych chwil. Nie dają spokoju. Pragnę każdego jego dotyku, spojrzenia, pocałunku. Pragnę rozmawiać, przytulać się do niego i wszystko w życiu... Nie mogę spać, nie mogę jeść ani, tym bardziej, wysiedzieć w domu. Monika, moja przyjaciółka usłyszała dziewięćdziesiąt cztery razy tę samą wersję wydarzeń i ma mnie po prostu dosyć. Ileż można to samo opowiadać? Ta terapia pomaga zresztą tylko na chwilkę. Najlepsza przyjaciółka nie zrozumie burzy miotających się we mnie uczuć. Nie sposób wszystkiego przekazać. Człowiek to jednak istota nieskończenie samotna...

Ponieważ od dawna mam swój własny sposób na chandrę, wykorzystuję go właśnie teraz. Od dwóch godzin jeżdżę sobie tramwajem linii „0”, bo on nie ma zajezdni, tylko okrężną trasę przez całe miasto. Dzięki temu nie trzeba z niego wysiadać. Ulokowałam się wygodnie na krzesełku na tyłach wagonu. Tutaj, wcale nie nagabywana mogę poddawać analizie każde słowo, każdy gest mojego eks (chyba?) chłopaka... Katować się myśleniem o nim i wysyłać telepatyczne wieści. Jedyny maleńki problem to taki, że nie mam biletu tramwajowego. Ale prawdopodobieństwo wkroczenia „kanara” jest raczej nikłe. Na wszelki wypadek rozglądam się dyskretnie, ufając że każdego kontrolera da się łatwo rozpoznać z odległości kilku metrów. W wagonie jest niewiele ludzi. Rozgrzane słońcem, lipcowe  popołudnie. Mogliśmy być teraz z Markiem w parku na spacerze... Koncentruję się ponownie na wagonie. Jest sporo wolnych miejsc. Mimo to tuż obok mnie stanął (kiedy, kiedy?) jakiś niepozornie wyglądający chłopak. Szczupły blondynek, w przybrudzonych dżinsach i szarych od brudu „adidasach”. Ma jakąś reklamówkę w dłoni i patrzy na mnie takim dziwnym spojrzeniem. „Może to tramwajowy zboczeniec? Eee, lepiej nie zwracać na niego uwagi” – postanawiam i znów zagłębiam się w obserwacji życia za oknem tramwaju. Żeby choć na chwilkę oderwać myśli od Marka...

-        ...bilet? – dociera do mnie jakiś strzęp pytania. Z niedowierzaniem podnoszę głowę.  Szczupły blondynek pochyla się nade mną, trzymając przed sobą jakąś legitymację.

-        Słucham? – pytam roztargniona jeszcze.

-        Czy mogę zobaczyć pani bilet? – powtarza cierpliwie. „No nie, ten patafian jest kanarem. Nie do wiary! Przyłapał mnie!”

-        Przyłapał mnie pan. Nie mam biletu... – wyznaję szczerze. I uśmiecham się do niego. „Może uda mi się go zbajerować?”

-        Będzie musiała pani zapłacić karę. Może wysiądziemy z tramwaju, bo nie chcę robić pani nieprzyjemności przy innych pasażerach. - Wbrew mało zadbanemu wyglądowi, wyraża się poprawnie. „I jaki subtelny, pomyślałby kto!” Ale rada jest dobra. Po co robić z siebie kino przed ludźmi? Tramwaj akurat zatrzymuje się na przystanku, wysiadamy więc oboje. Stajemy na uboczu i chłopak wyjmuje jakiś bloczek. Nagle wpada mi do głowy pewien pomysł.

-        Czy mogę obejrzeć pana legitymację służbową? – pytam.

-        Bardzo proszę! – podaje mi. Ze zdjęcia patrzy jakiś wąsaty brunet. Patrzę na „kanara” i nijak nie mogę zauważyć najmniejszego podobieństwa. Wiem, że nie mam  talentu do rozpoznawania osób na fotografiach, ale bez przesady...

-        Wojtek Musiał? To pan?

-        Uhm – odpowiada zajęty szukaniem czegoś.

-        A kiedy zgolił pan wąsy?

-        Jakiś czas temu...

-        Przecież to nie pan jest na tym zdjęciu! – wypalam.

-        Jak to: nie ja? – zdziwienie wypada nawet nie udawanie...

-        Jestem pewna, że to nie jest pana legitymacja!

-        Moja. Naprawdę.

-        A jak ja mogę to sprawdzić?

-        No nie wiem... Może się jakoś dogadamy. Nie wypisze pani mandatu, a pani zapłaci dużo mniej. Dwadzieścia złotych, co pani na to? „Tu cię mam, bratku!”

-        Ależ ja chcę zapłacić karę! Jechałam bez biletu, wcale się nie wypieram. Jednak mam poważne wątpliwości, czy pan jest upoważniony do kontroli biletów i wypisywania mandatów!

-        No to niech pani zapłaci!

-        Ale dlaczego panu, skoro jest pan fałszywy?

-        Ja jestem fałszywy?

-        Oczywiście. Wiem, że legitymacja nie należy do pana, panie Wojtku czy inny Jarku.

-        Skąd wiesz, że mam na imię Jarek? – przeszedł nagle na „ty” całkowicie się odsłaniając.

-        Kobieca intuicja.

-        No dobra, zapłać chociaż pięć złotych!

-        Jedyne, co mogę zrobić, to postawić ci colę.

-        Zgoda!

Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam nieopodal mały kiosk z napojami. Stanęliśmy w kolejce, kupiłam colę.

-        Strasznie mi się chciało pić! – powiedział uradowany Jarek po kilku pierwszych łykach. - Prawie całkiem zaschło mi w gardle!

-        Nie wątpię...

W tym momencie ujrzałam kogoś, kto sprawił, że nogi się pode mną ugięły. „Marek? Co on tutaj robi? Jak to co, przez zamieszanie z kanarem nie zauważyłam, że to jego przystanek!” – natychmiast odpowiedziałam sama sobie. Marek też mnie dojrzał. Przystanął na chwilę, ogarnął wzrokiem nasz malowniczy duet. Dziwny facet pijący colę i ja obok z miną bogatego sponsora wielkiej uczty. Po chwili widocznego wahania podszedł do nas.

-        Cześć!

-        Cześć.

-        Co robicie?

-        Jarek pije colę.

-        Aha.

-        Jarku, to jest Marek.

-        A ty jak masz właściwie na imię? – zapytał nagle mój błyskotliwy, fałszywy kanar.

-        Jak to, nie zdążyliście się jeszcze zapoznać? – spytał z przekąsem Marek. „Może jest ciut zazdrosny?” – przemknęło mi z nadzieją przez głowę.

-        To długa i skomplikowana historia... – odpowiedziałam. Nie żebym go chciała zniechęcić.

-        To zupełnie tak samo, jak nasza sprzed tygodnia...

-        Dokładnie.

-        Co robimy? – drążył temat mój eks(?)chłopak.

-        Jarku, pozwolisz, że cię opuszczę? Dobra rada na przyszłość: zmień zdjęcie! – zwróciłam się do kanara przyjacielskim tonem.

-        Aha!

-        Co za zdjęcie miałaś na myśli? – dociekał Marek, gdy zostawiliśmy dziwnego Jarka pod budką.

-        Mamy chyba ważniejszy temat do omówienia?

-        Tęskniłem.

-        Ja też. I co z tego wynikło. Nic. Dlaczego milczałeś?

-        Rzuciłaś słuchawkę. Myślałem, że nie chcesz ze mną rozmawiać.

-        Czy ty w ogóle znasz się na kobietach?

-        Niby skąd? Łatwo ci mówić, ty masz ze sobą do czynienia od urodzenia! Myślałem, że się wścieknę z tęsknoty. Zawaliłem wszystko, co można było.

-        Ty chyba jesteś głuptas.

-        Jestem. I kocham cię jak głuptas!

-        Jak to dobrze, że spotkałam tego stukniętego kanara. Przyniósł mi szczęście. Mam pomysł! Chodź, postawimy mu jeszcze jedną colę, o ile wciąż stoi tam pod budką.

-        Postawię mu cały transporter coli! I dołożę nawet słone paluszki!

-        No i czy ja nie mam racji?

-        W czym?

-        Że jesteś najbardziej stuknięty ze wszystkich facetów i że za to tak cię strasznie kocham. Żeby tylko udało się trochę stępić ten twój upór!

-        To nie rzucaj więcej słuchawki. I w ogóle mnie więcej nie rzucaj, bo zapuszczę brodę.

-        O rany!!! – reszta okrzyku przerażenia uwięzła mi w gardle. Marek zna świetne sposoby na moje babskie zrzędzenie...

Tekst©: Beata Łukasiewicz

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz