niedziela, 9 września 2012

O, Holender!

Spontaniczna wyprawa do Zanzibaru to gwarancja przeżycia wielkiej przygody. Przekonałam się o tym na własnym... sercu!

- Co ja tutaj robię?? – zapytałam samą siebie, bo lubię pogadać z kimś sympatycznym. Wyszłam właśnie z samolotu po 20 godzinach powietrznej podróży i 40-sto stopniowy upał po prostu ściął mnie z nóg. Ledwie przekonałam swoje krnąbrne ciało, by zwlokło się z trapu.

- Witamy w Zanzibarze! – powiedziała po angielsku czarnoskóra ground-hostessa, uśmiechając się serdecznie.

- A witam, witam! – odrzekłam, patrząc morderczo na zwinięte w rulon czasopismo, które kurczowo trzymałam w dłoni. To „Podróżnik” - sprawca całego zamieszania. Wyłącznie jego zasługą jest, że wyruszyłam na jakąś zwariowaną wyprawę w ciemno. Zachęcająco napisany reportaż nakłonił mnie do podróży. Afryki mi się zachciało! Żebym tylko tego nie żałowała...

Po krótkiej odprawie znalazłam się, kompletnie otumaniona skwarem, przed budynkiem lotniska. Plecak nieznośnie mnie uwierał. Na szczęście, zanim zdążyłam się zastanowić: co dalej, dokładnie tak, jak było napisane w „Podróżniku”, obległ mnie tłum pośredników, oferujących noclegi. Po krótkich negocjacjach wybrałam sympatycznie wyglądającego oberwańca, który zaoferował mi chatkę na plaży za  jedyne 5 dolarów za dobę. Ufnie dałam się zaprowadzić do stojącego nieopodal, zdezelowanego jeepa. Na klimatyzację nie było co liczyć... Kihim oświadczył, że czeka mnie jeszcze godzinna podróż na wybrane miejsce. A niech tam, w tym stanie odwodnienia organizmu było mi i tak wszystko jedno. Chyba, że podróż odbywałaby się wielką lodówką wypełnioną colą…Musiałam się zdrzemnąć, bo obudził mnie delikatny plusk fal. Jeep stał, z wyłączonym silnikiem, na bajecznej plaży. Pas złotego piasku, woda jak tłuczone szmaragdy i prawdziwa, palmowa dżungla w tle. Między dżunglą a plażą kilka chatynek skleconych z pali i jakichś ogromniastych liści.

- Druga z lewej jest twoja. Chwilowo brak sąsiadów, bo przyjechałaś w takim dziwnym terminie. Będzie tu trochę gorąco... – powiedział Kihim. – Aha, to jest twój kucharz! – dokończył, wskazując na niewysokiego, chudego chłopaka, który właśnie podchodził do nas i szczerzył w uśmiechu z dalekaolśniewająco białe zęby.

- Nie zamawiałam kucharza! – zaprotestowałam zdezorientowana.

- Ale on jest wliczony w cenę noclegu! – powiedział negocjacyjnym tonem, Kihim.

- Chyba że tak... – odparłam. „Coś podejrzanie chudy jest. Czy on aby jada to, co ugotuje?”- No to, miłych wakacji! – „pożyczył” mi Kihim i oddalił się, zostawiając mnie zmęczoną i zaskoczoną.

- Kolacja jest ryba! – odezwał się konwersacyjnie, prostą angielszczyzną mój kucharz. – Teraz idę ona łowić. Ja Sul. Kolacja o dziewiątej. A ty?

„Rany boskie, czy ja mam być na kolację?? Spoko, pytanie dotyczy imienia, idiotko!” – zbeształam się w duchu.

- Ja jestem Beata.

- Biejata? – powtórzył melodyjnie Sul.

- Niech ci będzie! - odrzekłam, bo nie lubię się kłócić.

- Biejata niechcibędzie? – powtórzył Sul. Ma ucho muzyczne, papuga jedna!

Ale lingwistyczne niuanse to nie był temat, któremu podołałabym w taki upał. Machnęłam więc ręką i oddaliłam się pospiesznie w stronę mojej chaty, by nie wdawać się w gramatyczne zawiłości. Może potem, wieczorem. Gdy będzie chłodniej, wyjaśnię mu, że to nie nazwisko...W chacie rzuciłam plecak w kąt i padłam na nisko rozścielony materac. Nie było tu za wiele sprzętów. Przez ściany z liści było za to widać plażę i morze. Warunki może niezbyt komfortowe, ale ja nie należę do osób wybrednych. Chciałam przygody, no to ja mam! Zawsze mogę sobie wytłumaczyć, że jestem Robinsonem Crusoe na bezludnej wyspie. Albo Tarzanem w spódnicy, w końcu zaraz obok była dżungla! No a własny kucharz? Czy to nie brzmi całkiem luksusowo? Na wspomnienie luksusu pomyślałam, że dobrze byłoby się odświeżyć. O łazience w chacie nie było mowy, ale morze jest dwa kroki stąd. A ściślej - cały ocean! Woda wyglądała tak zachęcająco, że odzyskałam wreszcie wrodzoną  werwę i wyskoczyłam z chaty jak z procy. Biegnąc pustą plażą po rozgrzanym piasku, pod jedną z palm natknęłam się na coś przepięknego. Ułożony z wielobarwnych muszli obraz. Jakiś pejzaż z... wiatrakami. Nie wiem, jak dawno był wykonany, autora i tak nie było w pobliżu widać. Przyjrzałam się dokładniej i odniosłam wrażenie, że czegoś w obrazie brakuje. Z kilku rozrzuconych muszli ułożyłam szybko słońce i dwie kłębiaste chmurki. I pobiegłam się kąpać.

Sul gotował wybornie. Kolacja złożona była z jakiejś tajemniczej ryby, duszonej w owocach mango. Próżno dopytywałam się o jej nazwę. Sul wydawał z siebie podejrzane charknięcia (znów te nasze językowe problemy!), ale ryba okazała się kulinarnym poematem. Mój kucharz (jak to brzmi, nieprawdaż?) przygotował ją na specjalnym palenisku przed chatą. Był też deser: kiście świeżych bananów. Delektując się samotnie kolacją (Sul, zniechęcony brakiem porozumienia lingwistycznego oddalił się po wysłuchaniu pochwał i ustaleniu, że na śniadanie zjem tylko ananasy) i zachodem słońca, dostrzegłam jakiś cień pod znajomą już palmą. Ktoś tam siedział, wpatrzony w ocean. Może tajemniczy autor obrazu na piasku? Zaintrygowana odłożyłam „zielony talerz” (wielki, świeży liść, na którym Sul podał mi rybę), zostawiając go na ganku chaty i poszłam w kierunku fatamorgany. Pod palmą siedział młody mężczyzna, którego nagi tors doprowadziłby najbardziej wybredną studentkę rzeźby do szaleństwa. Siedział majestatycznie niczym mahoniowa postać greckiego boga. Mocno opalony, ale nie był murzynem ani mulatem. Niespotykanie złociste, dość długie włosy rozwiewała wieczorna bryza znad oceanu. Nie był zbyt wyszukanie ubrany. Prawdę mówiąc, nie był w ogóle ubrany. Zamotany wokół bioder skrawek materiału nikt nie odważyłby się nazwać garniturem. Gapiłam się na niego, nie wiedząc, czy snem jest czy jawą. On raczył mnie wreszcie dostrzec! Oczy koloru oceanu spojrzały na mnie i pierwszy raz w życiu poczułam, że można się głupio zakochać od „pierwszego wejrzenia”...

- Czy to ty namalowałaś słońce i chmury? – zapytał po angielsku. Nie wyglądał na wściekłego.

- Tak, ja. Podoba ci się?

- Bardzo. Dokładnie tego tu brakowało.

- Cieszę się... Czy często malujesz obrazy z muszli?

- Prawie codziennie.

- Jesteś tu na wakacjach?

- Nie. Mieszkam tu.

- Gdzie „tu”??

- Jestem Holendrem. Teraz mieszkam w dżungli. Przynajmniej chwilowo. Mam niedaleko chatę. Siedzę na wyspie chyba trzy miesiące. Nie wiem dokładnie.

- Ale jak, z czego tu żyjesz?

- Z tego, co ofiarowuje dżungla. Mam owoce, łowię ryby. Niczego mi nie brakuje. Znudziła mnie cywilizacja. Tu smakuję każdy dzień. Świat wokół jest tak piękny, sama popatrz: ocean, piasek, drzewa, Księżyc, gwiazdy.
Właśnie, gwiazdy! Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadła noc. Musiało się to stać dosyć nagle i niespodziewanie. Przypomniałam sobie o jedzeniu.

- Wiesz, na ganku zostawiłam kolację. Sul, mój kucharz, przyrządził jakąś rybę. Jest jej i tak za dużo jak dla mnie. Zapraszam cię! – chciałam powiedzieć „Tarzanie”, bo tak mi się skojarzył, ale ugryzłam się w język.

- Chętnie zjem z tobą kolację. Mam na imię Derek, a ty?

- Beata.

- Biejata? – masz ci los, następny! – Trudne imię. Skąd jesteś?

- Z Polski.

- Nigdy nie byłem.

- A ja byłam w Amsterdamie. Podobał mi się.

- Mnie się tu bardziej podoba! – uciął Derek, wstając spod palmy i ostrożnie obchodząc nasze wspólne, muszelkowe malowidło. Był wyższy ode mnie. Jego prawie naga bliskość zawróciła mi w głowie...

Ryba już wystygła, ale kolacja w towarzystwie Dereka nie dawała się porównać z niczym innym. Byłam coraz bardziej odurzona. Albo rozkwitającymi nocą orchideami, albo jego nieco staroświeckim romantyzmem. Jak to się stało, że młody, przystojny mężczyzna dobrowolnie rezygnuje z uroków życia w tak zwanej cywilizacji na rzecz prymitywnej egzystencji w afrykańskiej dżungli?

- A jak sobie radzisz z brakiem... towarzystwa? – musiałam, musiałam o to zapytać!

- Wiesz, jestem typem samotnika. Zawiodłem się parę razy na ludziach i wcale mi ich nie brak.

- A dziewczyny?

- Nie miałem nigdy dziewczyny, to i tu mogę się bez nich obejść... –  ale kąsek z tego mojego Tarzana! Nie miał nigdy dziewczyny!
Zapragnęłam usiąść bliżej niego, ramię w ramię, i poczuć gładkość jego skóry. Nie namyślając się długo, przysunęłam się i oparłam głowę na jego ramieniu. Nie zareagował. Wyciągnęłam rękę i objęłam go w pasie, bawiąc się sznurkami podtrzymującymi jego „spódniczkę”... Tym razem uniósł głowę, popatrzył mi przeciągle w oczy i zbliżył wargi do moich warg. Przez chwilę jakby się wahał, trwając w milimetrowym oddaleniu. Ale gdy zaczął mnie całować, myślałam, że oboje eksplodujemy! Cóż, Sul będzie musiał upolować dwa ananasy na śniadanie...

Tekst©: Beata Łukasiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz