Niespecjalnie byłam aktywna przez ostatnie dwa dni. Powód jest natury meteorologiczno-komunikacyjnej - internet działa mi tylko w pracy, W domowym awaria z powodu spalenia się routera. Tak więc przepraszam odwiedzających za brak odzewu, ale na mobilnych urządzeniach kiepsko się bloguje (przynajmniej w moim odczuciu).
Jak spaliłam router? Nie, nie, tym razem nie brałam w tym bezpośredniego udziału, nie użyłam też patelni ani żelazka... Ale stało się to pioruńsko szybko. Była we środę w nocy burza, Błyskało się dookoła normalnie 360 stopni blasku i trzasku. Przed wyładowaniem słychać było dziwne syczenie i trzask, pioruny waliły dosłownie w odległości kilkuset metrów, bo do jednego nie doliczyłam od błysku. W efekcie, mimo posiadania urządzeń antyprzepięciowych, po kablu telefonicznym coś pobiegło i spaliło urządzenie. Serwisant, który przyszedł na interwencję powiedział, że w całej okolicy są awarie internetu, bo dwie ulice dalej piorun trafił w dom, spalił w nim wszystkie odbiornik,i a nawet siłowniki otwierające bramę wjazdową.
No to teraz czekamy aż przyślą nowy router.
niedziela, 11 sierpnia 2013
piątek, 9 sierpnia 2013
Zdesperowany z gadu-gadu
Jest południe, siedzę w fabryce przy taśmie w robocie po uszy, włączone mam gadu-gadu, bo wcześniej używałam do komunikowania się z odległymi pokojami fabryki, a teraz się włącza automatem, to mam. Od lat nie przychodziły przez gg żadne durnowate zaczepki, aż do dzisiaj. Niejaki Prawiczek (pisownia oryginalna): Dzieńdobry jestem prawiczkiem pełnoletnim i szukam kobiety dojrzałej która mnie rozprawiczy pytanie brzmi czy chciałby pani że mną to zrobić wzamian mogę zaoferować spełnie erotyczne lub to co pani będzie chciała pytanie brzmi tak czy nie jak nie to pisz nie i kończymy rozmowe.
Najpierw zwróciłam uwagę, jak gładko przeszedł z pani na "ty". Potem jednak owładnęło mną poczucie królewskiej mocy znane chyba tylko średniowiecznym władcom korzystającym z "prawa pierwszej nocy", a więc z racji płci - w ogóle dla mnie niedostępne. Chyba, że byłam mężczyzną w poprzednim wcieleniu. Ponapawałam się przez chwilę, bo przyjemnie poczuć SIŁĘ. Pstryk - i gnie się w ukłonach, pstryk - i rozprawiczony! Prawdopodobnie nie musiałabym nawet odchodzić od komputera...
No, ale wczytawszy się raz jeszcze w ofertę, moc mi opadła - pod koniec krótkiego zdania z prośby zamienia się ona w obietnicę spełnienia erotycznego, że zrobi, co tylko będę chciała tralalala. Jak na prawiczka dość buńczuczne zapewnienie, że podoła, prawda? No i ten stereotyp, że dojrzałe panie lubią niedojrzałych, aczkolwiek pełnoletnich. Jak dla mnie fuj.
Taki to miałam erotyczny przerywnik, jedną ręką pisząc artykuł o prostacie, drugą o zabiegach bankietowych dla panien młodych, nogą (prawą) odpowiadałam zaś na maila w sprawie patronatu medialnego nad konferencją farmaceutyczna, lewą się drapałam po prawej, bo mnie jakiś krwiopijca uchlał w nocy i swędzi. I taka to ze mnie atrakcyjna dojrzała do rozprawiczania.
Najpierw zwróciłam uwagę, jak gładko przeszedł z pani na "ty". Potem jednak owładnęło mną poczucie królewskiej mocy znane chyba tylko średniowiecznym władcom korzystającym z "prawa pierwszej nocy", a więc z racji płci - w ogóle dla mnie niedostępne. Chyba, że byłam mężczyzną w poprzednim wcieleniu. Ponapawałam się przez chwilę, bo przyjemnie poczuć SIŁĘ. Pstryk - i gnie się w ukłonach, pstryk - i rozprawiczony! Prawdopodobnie nie musiałabym nawet odchodzić od komputera...
No, ale wczytawszy się raz jeszcze w ofertę, moc mi opadła - pod koniec krótkiego zdania z prośby zamienia się ona w obietnicę spełnienia erotycznego, że zrobi, co tylko będę chciała tralalala. Jak na prawiczka dość buńczuczne zapewnienie, że podoła, prawda? No i ten stereotyp, że dojrzałe panie lubią niedojrzałych, aczkolwiek pełnoletnich. Jak dla mnie fuj.
Taki to miałam erotyczny przerywnik, jedną ręką pisząc artykuł o prostacie, drugą o zabiegach bankietowych dla panien młodych, nogą (prawą) odpowiadałam zaś na maila w sprawie patronatu medialnego nad konferencją farmaceutyczna, lewą się drapałam po prawej, bo mnie jakiś krwiopijca uchlał w nocy i swędzi. I taka to ze mnie atrakcyjna dojrzała do rozprawiczania.
poniedziałek, 5 sierpnia 2013
Peruki Hannibala
PRZYPADKOWO USŁYSZANA WIADOMOŚĆ MOŻE CZASEM ZAINSPIROWAĆ SZALONY POMYSŁ. SZTUCZNE WŁOSY HANNIBALA, NAJWIĘKSZEGO WODZA STAROŻYTNEJ KARTAGINY, PODSUNĘŁY BAŚCE SPOSÓB ZDOBYCIA PEWNEGO MENA...
- Zrób sobie sama herbatę, dobra kobieto, ja muszę skończyć referat o Hannibalu na jutro. Zajmie mi to jeszcze jakieś dziesięć minut - poinformował mnie roztargnionym głosem Maciek, najlepszy kumpel pod słońcem, gdy zajrzałam do niego wieczorem. Ledwie go było widać zza grubych ksiąg. Prawdziwy z niego mól z dużym fiołem na punkcie starożytnej strategii. Ale i tak go lubię. Poszłam do kuchni, w której czułam się jak u siebie w domu. Ukłoniłam się grzecznie tacie Maćka, który produkował sobie właśnie jakąś skomplikowaną kanapkę. Ucięliśmy miłą pogawędkę, czekając aż zagotuje się woda na boski napój Chińczyków. Wróciłam do pokoju Maćka, niosąc ostrożnie dwa wielkie kubasy z pachnącą cytryną herbatą. Akurat mruczał pod nosem:
- Wiesz, że Hannibal, wielki wódz kartagiński, nosił peruki? Od czasu kilku zamachów, w obawie o swoje życie zmieniał włosy i dopasowane do nich kolorystycznie stroje. Doszło do tego, że nie był rozpoznawany nawet przez najbliższych współpracowników!
- Czy peruka aż do tego stopnia może zmienić czyjś wygląd? - wyraziłam swoje wątpliwości. - Myślisz, że w peruce wzbudziłabym, na przykład, zainteresowanie osoby, która teraz patrzy na mnie jak na superdziurawy ser szwajcarski?
- Najlepiej sama sprawdź. Peruki chyba znowu stały się modne?
- A ty niby skąd o tym wiesz? Interesujesz się babską modą?
- Modą nie, ale widzę to i owo - wymruczał w zamyśleniu Maciek, pochylając się nad schematem bitwy pod Kannami. Znowu udało mu się mnie zaskoczyć..
Całą noc śniły mi się wymienialne włosy Hannibala i on sam jadący na słoniu w ślicznej fryzurze z pianki do golenia w kolorze mięty. Nie było na to rady - następnego dnia po szkole, włączyłam "automatycznego pilota" i tak manewrowałam nogami, by zmienioną trasą wracać do domu. Zmiana polegała na tym, że wypadało mi przejść koło sklepu z perukami. W sklepie nie było nikogo i już miałam uciec, gdy z zaplecza wyszła sprzedawczyni, pytając w czym może mi pomóc. Okazała się bardzo pomocna. W ciągu kwadransa zmieniłam twarz z tuzin razy, by wreszcie zdecydować się na włosy ciemne, lekko kręcone, coś w stylu Julii Roberts w filmie "Pretty Woman". Włosy Julii kosztowały 250 zł. Wyjście było jedno - skok na bank. Bank o swojsko brzmiącej nazwie "MACIEK" z pełną życzliwością i zrozumieniem przyjął moje podanie, nie badając zbyt szczegółowo mojej zdolności kredytowej. Zapytał tylko, dlaczego chcę zmienić twarz i zadowolił się jednym słowem - Rafał. Podliczył zasoby w skarbcu. Okazało się, że ma tylko 100 złotych (miał je wydać na książki historyczne). W moim glinianym smoku było 50 złotych. Aśka winna mi była 20. Ciągle mało. Machnęłam Ulce referat z polaka za 50, dokombinowanie 30 było już prawie proste. Gdy przyniosłam to cudo sztuki perukarskiej do domu poczułam się jak Kopciuszek szykujący się na bal. A bal był tuż, tuż...
Na imieninach Arnolda miał być sam kwiat towarzyski szkoły. Najbardziej interesował mnie Rafał - całkowicie nieosiągalny dla mnie dotąd men z III D. To dla niego właśnie doprowadziłam się do finansowej ruiny i zadłużenia, które będę spłacać tygodniami... Ale dzięki peruce miałam nadzieję zostać prawdziwą orchideą tego wieczoru. Przysłonięcie moich naturalnie szarych, niezbyt bujnych włosów o nieokreślonej długości zajęło mi trzy sekundy. Najważniejszy był makijaż - zupełnie inne kolory pasowały teraz do peruki. Poświęciłam temu więcej czasu i efekt był chyba całkiem niezły. Gdy Maciek przyszedł po mnie, najpierw otworzył szeroko oczy, a potem wydukał wspaniałomyślnie, że nie muszę mu wcale oddawać tych pożyczonych 100 złotych. Fajowy z niego przyjaciel, ale mógłby powiedzieć coś milszego - że i tak bardziej mu się podobam bez tych włosów ala Julia...
To nie był jednak koniec atrakcji, które przygotowałam mu na ten wieczór. Musiał znieść jeszcze skradanie się na imprezę od strony ogrodu (party szybko się tam przeniosło). Nie chciałam być zbyt szybko rozpoznana, wmieszaliśmy się więc w tłum balujących na trawie osobników. Maciek wciąż zaczepiany był pytaniem, gdzie mnie podział. A ja tymczasem manewrowałam ciałem, odzianym w najlepszą kolorową sukienkę mamy, w stronę samotnie zajadającego koreczki Rafała. Tu plan mi się kończył. Nie mogłam rzucić chusteczki do nosa (niby jaką, higieniczną?), złamać obcasów (nie było mentosów) czy wbić sobie w serce patyczka od koreczków, udając sepuku. Mogłam tylko zalotnie potrząsać nabytą burzą włosów, tak jak to podejrzałam na różnych filmach o miłości. No, mogłam tam jeszcze stać i pachnieć (w końcu po co wylałam na siebie pół butelki Issey Myake?). Ale czy to wszystko aby zadziała?
Może koreczki nie były tak dobre, na jakie wyglądały, a może bijąca ode mnie niepewność ( i elegancja...) zwróciły wreszcie uwagę Rafała. Spojrzał na mnie uważnie (z czego zbudowane są kończyny dolne człowieka, z plasteliny?), podszedł bliżej i spytał jak mam na imię. Tego nie przewidziałam, o rany, przecież nie mogę mu się przedstawić własnym imieniem!!!
- Pa...ma...mo...a... - jąkałam, nie mogąc zdecydować się na żadne konkretne imię. Chciałam by było to coś romantycznego i tak melodyjnego, jak sama muzyka. Rafał cierpliwie czekał. A mnie, na dodatek, ogrodowa bryza wciskała te długie (teraz) pukle do ust, utrudniając mówienie. W tym momencie nadszedł Maciek:
- Tu się ukryłaś... - zaczął. Rafał szybko podchwycił:
- Przyszliście razem? Kim jest twoja nowa znajoma, Maćku?
- Przecież to Ba... - gwałtowne kopnięcie w kostkę powstrzymało tego gadułę. "Wybacz mi Erosie, opiekunie szaleńców i zakochanych" - poprosiłam w myślach, bo żal mi było przyjaciela. Jednocześnie dokończyłam za niego:
- Ba...rdzo fajna koleżanka, Patrycja (ale sobie wybrałam!)
Rafał był mną oczarowany. Myślę, że spory udział w tym zachwycie miała moja peruka. Poprosił mnie do tańca i przetańczyliśmy jakieś pół wieczoru. Niestety, niewiele się o nim dowiedziałam, bo niewiele mówił. Może lubi, by dziewczyna go bajerowała. Nieźle za to popijał. Przed północą zaczęło wiać od niego... nudą. Z Maćkiem nigdy się nie nudziłam, nawet jeśli milczał. Hm. O wpół do pierwszej Rafał zaczął coś bełkotać i gubić rytm. Ręce latały mu niespokojnie po miejscach, w których nie lubię być dotykana zanim nie przeczytam z kimś dwóch tuzinów książek. Dostał po łapach, a ja miałam go już naprawdę dosyć. Ruina finansowa przez takiego gwizdka! Wyciągnęłam więc Maćka z pokoju, w którym dyskutował zawzięcie o rzezi Rzymian w bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim. Nawet jak gada o wielkich bitwach Starożytności jest o trzy lata świetlne ciekawszy od Rafała... Ucięłam więc dyskusję i postawiłam go przed faktem prawie dokonanym: "wychodzimy natychmiast i już"! Nie oponował. Zaraz za ogrodzeniem domu zdjęłam perukę i odetchnęłam z ulgą. Znowu byłam sobą. Maciek nic nie mówił, o nic nie pytał, nie skarżył się. Jak on świetnie potrafi wyczuć, kiedy ma nie zrzędzić! Spojrzałam na niego czule (przypomniałam sobie moje kopnięcie go w kostkę). I ujrzałam nagle strasznie przystojnego faceta, troszkę rozczochranego, z wiecznie zamyślonymi oczami, który potrafi mnie zrozumieć jak nikt inny i który jest taki wspaniałomyślny. Stanęłam jak wryta. Maciek rozejrzał się niespokojnie:
- Co się stało?
- Pocałuj mnie...
- Słucham?
- Pocałuj mnie!
- O rany, Baśka, jesteśmy kumplami...
- To włóż perukę, Hannibalu! Zmienisz twarz. Tylko ten jeden raz, potem znowu będziemy kumplami...
- Nobla temu, kto zrozumie kobietę! - nie próbował włożyć peruki, tylko szybko pocałował mnie w policzek.
- To miał być pocałunek? Nie oglądasz filmów? Kobieta prosi o całusa!
- Baśka! - wykrzyknik wyszedł mu już nieco zduszony, bo po prostu zarzuciłam mu ręce na szyję i... I nie wiem, co teraz będzie z naszą przyjaźnią, bo Maciek fantastycznie całuje!
Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. crazyladies.pl
- Zrób sobie sama herbatę, dobra kobieto, ja muszę skończyć referat o Hannibalu na jutro. Zajmie mi to jeszcze jakieś dziesięć minut - poinformował mnie roztargnionym głosem Maciek, najlepszy kumpel pod słońcem, gdy zajrzałam do niego wieczorem. Ledwie go było widać zza grubych ksiąg. Prawdziwy z niego mól z dużym fiołem na punkcie starożytnej strategii. Ale i tak go lubię. Poszłam do kuchni, w której czułam się jak u siebie w domu. Ukłoniłam się grzecznie tacie Maćka, który produkował sobie właśnie jakąś skomplikowaną kanapkę. Ucięliśmy miłą pogawędkę, czekając aż zagotuje się woda na boski napój Chińczyków. Wróciłam do pokoju Maćka, niosąc ostrożnie dwa wielkie kubasy z pachnącą cytryną herbatą. Akurat mruczał pod nosem:
- Wiesz, że Hannibal, wielki wódz kartagiński, nosił peruki? Od czasu kilku zamachów, w obawie o swoje życie zmieniał włosy i dopasowane do nich kolorystycznie stroje. Doszło do tego, że nie był rozpoznawany nawet przez najbliższych współpracowników!
- Czy peruka aż do tego stopnia może zmienić czyjś wygląd? - wyraziłam swoje wątpliwości. - Myślisz, że w peruce wzbudziłabym, na przykład, zainteresowanie osoby, która teraz patrzy na mnie jak na superdziurawy ser szwajcarski?
- Najlepiej sama sprawdź. Peruki chyba znowu stały się modne?
- A ty niby skąd o tym wiesz? Interesujesz się babską modą?
- Modą nie, ale widzę to i owo - wymruczał w zamyśleniu Maciek, pochylając się nad schematem bitwy pod Kannami. Znowu udało mu się mnie zaskoczyć..
Całą noc śniły mi się wymienialne włosy Hannibala i on sam jadący na słoniu w ślicznej fryzurze z pianki do golenia w kolorze mięty. Nie było na to rady - następnego dnia po szkole, włączyłam "automatycznego pilota" i tak manewrowałam nogami, by zmienioną trasą wracać do domu. Zmiana polegała na tym, że wypadało mi przejść koło sklepu z perukami. W sklepie nie było nikogo i już miałam uciec, gdy z zaplecza wyszła sprzedawczyni, pytając w czym może mi pomóc. Okazała się bardzo pomocna. W ciągu kwadransa zmieniłam twarz z tuzin razy, by wreszcie zdecydować się na włosy ciemne, lekko kręcone, coś w stylu Julii Roberts w filmie "Pretty Woman". Włosy Julii kosztowały 250 zł. Wyjście było jedno - skok na bank. Bank o swojsko brzmiącej nazwie "MACIEK" z pełną życzliwością i zrozumieniem przyjął moje podanie, nie badając zbyt szczegółowo mojej zdolności kredytowej. Zapytał tylko, dlaczego chcę zmienić twarz i zadowolił się jednym słowem - Rafał. Podliczył zasoby w skarbcu. Okazało się, że ma tylko 100 złotych (miał je wydać na książki historyczne). W moim glinianym smoku było 50 złotych. Aśka winna mi była 20. Ciągle mało. Machnęłam Ulce referat z polaka za 50, dokombinowanie 30 było już prawie proste. Gdy przyniosłam to cudo sztuki perukarskiej do domu poczułam się jak Kopciuszek szykujący się na bal. A bal był tuż, tuż...
Na imieninach Arnolda miał być sam kwiat towarzyski szkoły. Najbardziej interesował mnie Rafał - całkowicie nieosiągalny dla mnie dotąd men z III D. To dla niego właśnie doprowadziłam się do finansowej ruiny i zadłużenia, które będę spłacać tygodniami... Ale dzięki peruce miałam nadzieję zostać prawdziwą orchideą tego wieczoru. Przysłonięcie moich naturalnie szarych, niezbyt bujnych włosów o nieokreślonej długości zajęło mi trzy sekundy. Najważniejszy był makijaż - zupełnie inne kolory pasowały teraz do peruki. Poświęciłam temu więcej czasu i efekt był chyba całkiem niezły. Gdy Maciek przyszedł po mnie, najpierw otworzył szeroko oczy, a potem wydukał wspaniałomyślnie, że nie muszę mu wcale oddawać tych pożyczonych 100 złotych. Fajowy z niego przyjaciel, ale mógłby powiedzieć coś milszego - że i tak bardziej mu się podobam bez tych włosów ala Julia...
To nie był jednak koniec atrakcji, które przygotowałam mu na ten wieczór. Musiał znieść jeszcze skradanie się na imprezę od strony ogrodu (party szybko się tam przeniosło). Nie chciałam być zbyt szybko rozpoznana, wmieszaliśmy się więc w tłum balujących na trawie osobników. Maciek wciąż zaczepiany był pytaniem, gdzie mnie podział. A ja tymczasem manewrowałam ciałem, odzianym w najlepszą kolorową sukienkę mamy, w stronę samotnie zajadającego koreczki Rafała. Tu plan mi się kończył. Nie mogłam rzucić chusteczki do nosa (niby jaką, higieniczną?), złamać obcasów (nie było mentosów) czy wbić sobie w serce patyczka od koreczków, udając sepuku. Mogłam tylko zalotnie potrząsać nabytą burzą włosów, tak jak to podejrzałam na różnych filmach o miłości. No, mogłam tam jeszcze stać i pachnieć (w końcu po co wylałam na siebie pół butelki Issey Myake?). Ale czy to wszystko aby zadziała?
Może koreczki nie były tak dobre, na jakie wyglądały, a może bijąca ode mnie niepewność ( i elegancja...) zwróciły wreszcie uwagę Rafała. Spojrzał na mnie uważnie (z czego zbudowane są kończyny dolne człowieka, z plasteliny?), podszedł bliżej i spytał jak mam na imię. Tego nie przewidziałam, o rany, przecież nie mogę mu się przedstawić własnym imieniem!!!
- Pa...ma...mo...a... - jąkałam, nie mogąc zdecydować się na żadne konkretne imię. Chciałam by było to coś romantycznego i tak melodyjnego, jak sama muzyka. Rafał cierpliwie czekał. A mnie, na dodatek, ogrodowa bryza wciskała te długie (teraz) pukle do ust, utrudniając mówienie. W tym momencie nadszedł Maciek:
- Tu się ukryłaś... - zaczął. Rafał szybko podchwycił:
- Przyszliście razem? Kim jest twoja nowa znajoma, Maćku?
- Przecież to Ba... - gwałtowne kopnięcie w kostkę powstrzymało tego gadułę. "Wybacz mi Erosie, opiekunie szaleńców i zakochanych" - poprosiłam w myślach, bo żal mi było przyjaciela. Jednocześnie dokończyłam za niego:
- Ba...rdzo fajna koleżanka, Patrycja (ale sobie wybrałam!)
Rafał był mną oczarowany. Myślę, że spory udział w tym zachwycie miała moja peruka. Poprosił mnie do tańca i przetańczyliśmy jakieś pół wieczoru. Niestety, niewiele się o nim dowiedziałam, bo niewiele mówił. Może lubi, by dziewczyna go bajerowała. Nieźle za to popijał. Przed północą zaczęło wiać od niego... nudą. Z Maćkiem nigdy się nie nudziłam, nawet jeśli milczał. Hm. O wpół do pierwszej Rafał zaczął coś bełkotać i gubić rytm. Ręce latały mu niespokojnie po miejscach, w których nie lubię być dotykana zanim nie przeczytam z kimś dwóch tuzinów książek. Dostał po łapach, a ja miałam go już naprawdę dosyć. Ruina finansowa przez takiego gwizdka! Wyciągnęłam więc Maćka z pokoju, w którym dyskutował zawzięcie o rzezi Rzymian w bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim. Nawet jak gada o wielkich bitwach Starożytności jest o trzy lata świetlne ciekawszy od Rafała... Ucięłam więc dyskusję i postawiłam go przed faktem prawie dokonanym: "wychodzimy natychmiast i już"! Nie oponował. Zaraz za ogrodzeniem domu zdjęłam perukę i odetchnęłam z ulgą. Znowu byłam sobą. Maciek nic nie mówił, o nic nie pytał, nie skarżył się. Jak on świetnie potrafi wyczuć, kiedy ma nie zrzędzić! Spojrzałam na niego czule (przypomniałam sobie moje kopnięcie go w kostkę). I ujrzałam nagle strasznie przystojnego faceta, troszkę rozczochranego, z wiecznie zamyślonymi oczami, który potrafi mnie zrozumieć jak nikt inny i który jest taki wspaniałomyślny. Stanęłam jak wryta. Maciek rozejrzał się niespokojnie:
- Co się stało?
- Pocałuj mnie...
- Słucham?
- Pocałuj mnie!
- O rany, Baśka, jesteśmy kumplami...
- To włóż perukę, Hannibalu! Zmienisz twarz. Tylko ten jeden raz, potem znowu będziemy kumplami...
- Nobla temu, kto zrozumie kobietę! - nie próbował włożyć peruki, tylko szybko pocałował mnie w policzek.
- To miał być pocałunek? Nie oglądasz filmów? Kobieta prosi o całusa!
- Baśka! - wykrzyknik wyszedł mu już nieco zduszony, bo po prostu zarzuciłam mu ręce na szyję i... I nie wiem, co teraz będzie z naszą przyjaźnią, bo Maciek fantastycznie całuje!
Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. crazyladies.pl
czwartek, 1 sierpnia 2013
Piąty, kontrowersyjny smak - glutaminian sodu
Przeczytałam ostatnio artykuł doktor nauk medycznych na temat glutaminianu sodu. Ponieważ od dawna miałam do czynienia wręcz z antyglutaminianową histerią wśród moich znajomych, którzy zaudawali się na drugi koniec miasta, by nabyć w sklepie ekologicznym np. kostkę rosołową bez tej substancji, histeria powoli i mnie się udzielała. Z ciekawością zatem przejrzałam ten artykuł. Ukaże się on we wrześniowym wydaniu "świata farmacji". Dowiedziałam się z tego tekstu bardzo ciekawych rzeczy. Jak pisze autorka Sylwia Krzemińska - w 1908 roku japoński uczony prof. Kikunae Ikeda wyizolował z algi (gatunek Laminaria) związek chemiczny nadający jej niepowtarzalny smak – kwas glutaminowy. Wkrótce potem rozpoczął on produkcję przyprawy, będącej oczyszczonym kwasem - glutaminian sodu, która znana jest na Wschodzie jako Aji-no-moto (czyli "istota smaku"). Niektórzy wręcz twierdza, że ludzkie zmysły potrafią rozróżnić 5 smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i... glutaminianiu sodu.
Glutaminian sodu jest aminokwasem (białkiem budulcowym), który można znaleźć prawie w każdym rodzaju pożywienia, szczególnie w produktach wysokobiałkowych (nabiał, mięso i ryby), oraz w wielu warzywach. Na przykład pomidory zawierają wiele naturalnych glutaminianów! Co jeszcze ciekawsze dla mnie, organizm ludzki również produkuje glutaminian...
W przeszłości glutaminian sodu był otrzymywany z naturalnych wysokobiałkowych produktów np. wodorostów (alg). Obecnie produkuje się go na skalę przemysłową na 3 sposoby - żaden nie wygląda apetycznie, fakt. Powszechnie dodaje się go do artykułów spożywczych w celu poprawienia ich smaku (znajdziecie go ukrytego pod symbolem E621). Jednak zarówno Unia Europejska jak i Amerykańska Food and Drug Administration, uważają, że glutaminian jest bezpieczny. Jest jednak wiele badań dowodzących, że jest szkodliwy dla organizmu - w wysokich dawkach powoduje wiele zaburzeń, np. nadpobudliwość u dzieci, albo zwiększa ryzyko wystąpienia otyłości. Niewiele natomiast osób ma stwierdzoną alergię na glutaminian sodu.
To, co korzystne, to fakt, że glutaminian sodu pozwala ograniczyć spożycie soli, gdyż zawiera jej 3 razy mniej niż sól kuchenna. Wiadomo również, że kobiece mleko zawiera 10 razy więcej glutaminianu niż mleko krowie, a skoro występuje on w sposób naturalny w mleku kobiecym musi być bezpieczny dla dzieci.
Glutaminian sodu jest jednym z najlepiej zbadanych składników pożywienia. Setki badań i wiele statystyk wykazało, że nie stwarza on zagrożenia dla konsumenta, jeśli jest spożywany w ilościach dopuszczonych do spożycia. Problemem może więc być to, że w ciągu dnia spożywamy np. kilka rożnych produktów przetworzonych, wzbogaconych o glutaminian, co może zwiększać dopuszczalną dawkę, a my o tym nie wiemy. Mysle jednak, że jeśli w danym dniu nie spożywałam za dużo glutaminianiu (bo jadłam od rana arbuzy), to zjedzenie zielonego leczo z dodatkiem maggi w płynie nie zaszkodzi. A jakie to smaczne, te glutaminiowe rzeczy! No i jeszcze jedna uwaga: bardzo ograniczyłam sól w kuchni, więc myślę, że nie będzie wielką zbrodnią dla zdrowia użyć czasem paru kropli maggi.
A co Wy o tym sądzicie?
Glutaminian sodu jest aminokwasem (białkiem budulcowym), który można znaleźć prawie w każdym rodzaju pożywienia, szczególnie w produktach wysokobiałkowych (nabiał, mięso i ryby), oraz w wielu warzywach. Na przykład pomidory zawierają wiele naturalnych glutaminianów! Co jeszcze ciekawsze dla mnie, organizm ludzki również produkuje glutaminian...
W przeszłości glutaminian sodu był otrzymywany z naturalnych wysokobiałkowych produktów np. wodorostów (alg). Obecnie produkuje się go na skalę przemysłową na 3 sposoby - żaden nie wygląda apetycznie, fakt. Powszechnie dodaje się go do artykułów spożywczych w celu poprawienia ich smaku (znajdziecie go ukrytego pod symbolem E621). Jednak zarówno Unia Europejska jak i Amerykańska Food and Drug Administration, uważają, że glutaminian jest bezpieczny. Jest jednak wiele badań dowodzących, że jest szkodliwy dla organizmu - w wysokich dawkach powoduje wiele zaburzeń, np. nadpobudliwość u dzieci, albo zwiększa ryzyko wystąpienia otyłości. Niewiele natomiast osób ma stwierdzoną alergię na glutaminian sodu.
To, co korzystne, to fakt, że glutaminian sodu pozwala ograniczyć spożycie soli, gdyż zawiera jej 3 razy mniej niż sól kuchenna. Wiadomo również, że kobiece mleko zawiera 10 razy więcej glutaminianu niż mleko krowie, a skoro występuje on w sposób naturalny w mleku kobiecym musi być bezpieczny dla dzieci.
Glutaminian sodu jest jednym z najlepiej zbadanych składników pożywienia. Setki badań i wiele statystyk wykazało, że nie stwarza on zagrożenia dla konsumenta, jeśli jest spożywany w ilościach dopuszczonych do spożycia. Problemem może więc być to, że w ciągu dnia spożywamy np. kilka rożnych produktów przetworzonych, wzbogaconych o glutaminian, co może zwiększać dopuszczalną dawkę, a my o tym nie wiemy. Mysle jednak, że jeśli w danym dniu nie spożywałam za dużo glutaminianiu (bo jadłam od rana arbuzy), to zjedzenie zielonego leczo z dodatkiem maggi w płynie nie zaszkodzi. A jakie to smaczne, te glutaminiowe rzeczy! No i jeszcze jedna uwaga: bardzo ograniczyłam sól w kuchni, więc myślę, że nie będzie wielką zbrodnią dla zdrowia użyć czasem paru kropli maggi.
A co Wy o tym sądzicie?
środa, 31 lipca 2013
Zielone leczo na winie (czyli co się pod rękę nawinie)
Dziś zrobiłam kolejne szybkie danie - po pracy, gdy głód skręca żołądek nie czas na męczenie w garnku. Musi być szybko, aczkolwiek niekoniecznie będzie to fast food...
Zrobiłam więc zielone leczo. Zasada jest prosta: dodaję do niego warzywa w kolorze zielonym, białym ewentualnie żółtym. Zero czerwieni. Nie dlatego, że nie lubię, ale że tak sobie wymyśliłam :-) No i zostawiam furtkę dla czerwonego leczo! Do wykonania tego jednogarnkowego dania potrzeba (dla 2-3 osób):
- ćwiartka sporej główki kapusty (to bazowy wypełniacz),
- 2 średnie cebule,
- 2 białe papryki,
- 1 mała cukinia,
- mały pęczek koperku i natki, lubczyk świeży też się przyda,
- 1 jabłuszko zielone (papierówka),
- pętko kiełbasy toruńskiej, podwawelskiej czy jakiej tam lubicie,
- zioła prowansalskie, sól, pieprz, maggi do smaku.
No to do dzieła - macie na to jakieś 40 minut. W garnku (sporym) rozgrzewam olej, wrzucam pokrojoną grubo cebulę. Gdy się zeszkli dorzucam pokrojoną grubo paprykę, dolewam oleju, jeśli potrzeba. Mieszam, by nie przywarło. Teraz kolej na cukinię - też pokrojoną w półplastry i na poszatkowaną kapustę - wszystko dorzucam, mieszam dokładnie i przykrywam pokrywką, żeby wszystko zmiękło. To się dusi, w tym czasie kroję kiełbasę w plastry i dorzucam do garnka. Mieszam, mieszam, mieszam. Można dodać odrobię wody do leczo. Wreszcie pod koniec duszenia dodaję ząbek czosnku młodego, zioła prowansalskie, poszatkowany drobno koperek i natkę. Solę, magguję, pieprzę, mieszam, bo może przywrzeć do dna. Gotowe i gorące leczo podaję w głębokim talerzu - konsystencja jest pół na pół - ani to zupa, ani to gęste, takie bardziej bigosowate. Leczo w wersji na zielono.
Tym razem zrobiłam zdjęcie dania, wydzierając Andrzejkowi talerz sprzed nosa. Czego się nie robi dla bloga...
Zrobiłam więc zielone leczo. Zasada jest prosta: dodaję do niego warzywa w kolorze zielonym, białym ewentualnie żółtym. Zero czerwieni. Nie dlatego, że nie lubię, ale że tak sobie wymyśliłam :-) No i zostawiam furtkę dla czerwonego leczo! Do wykonania tego jednogarnkowego dania potrzeba (dla 2-3 osób):
- ćwiartka sporej główki kapusty (to bazowy wypełniacz),
- 2 średnie cebule,
- 2 białe papryki,
- 1 mała cukinia,
- mały pęczek koperku i natki, lubczyk świeży też się przyda,
- 1 jabłuszko zielone (papierówka),
- pętko kiełbasy toruńskiej, podwawelskiej czy jakiej tam lubicie,
- zioła prowansalskie, sól, pieprz, maggi do smaku.
No to do dzieła - macie na to jakieś 40 minut. W garnku (sporym) rozgrzewam olej, wrzucam pokrojoną grubo cebulę. Gdy się zeszkli dorzucam pokrojoną grubo paprykę, dolewam oleju, jeśli potrzeba. Mieszam, by nie przywarło. Teraz kolej na cukinię - też pokrojoną w półplastry i na poszatkowaną kapustę - wszystko dorzucam, mieszam dokładnie i przykrywam pokrywką, żeby wszystko zmiękło. To się dusi, w tym czasie kroję kiełbasę w plastry i dorzucam do garnka. Mieszam, mieszam, mieszam. Można dodać odrobię wody do leczo. Wreszcie pod koniec duszenia dodaję ząbek czosnku młodego, zioła prowansalskie, poszatkowany drobno koperek i natkę. Solę, magguję, pieprzę, mieszam, bo może przywrzeć do dna. Gotowe i gorące leczo podaję w głębokim talerzu - konsystencja jest pół na pół - ani to zupa, ani to gęste, takie bardziej bigosowate. Leczo w wersji na zielono.
Tym razem zrobiłam zdjęcie dania, wydzierając Andrzejkowi talerz sprzed nosa. Czego się nie robi dla bloga...
Pijany i trzeźwy arbuz
Klasykiem imprezowym jest pijany arbuz - cały owoc ze skórą nasączony najpierw (za pomocą strzykawki) alkoholem: czystą wódką lub limoncello (lub jakąkolwiek inną mikstura alkoholową) i dobrze schłodzony w lodówce. Zdradliwy jak diabli, bo je się go łatwo, jak to owoc, a potwornie upija. Zatem w myśl zasady "z pijanym nie tańczę" zrezygnowaliśmy z podawania gościom na letnich imprezkach pijanych arbuzów, na rzecz arbuzowego koszyczka (pisałam już o tym niedawno: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/07/20/chlodniki-i-arbuzowe-koszyki/).
Odkryłam jednak ostatnio, że nie tylko ja stosuje arbuzy w upalne dni na każde danie - od śniadania po kolację. Byłam na imieninach i podano tam bardzo smaczną przystawkę z arbuza: na pięknie wykrojonym arbuzowym kółku (ha, trzeba mieć specjalny przyrząd!) położono kółeczko mozarelli (też wycięte z większej kuli), fantazyjnie zawinięty plaster szynki surowej typu serrano i niczym wisienka na torcie -na samym czubku tej piramidki liść świeżej bazylii. Proste, więc smaczne.
Innej nocy, równie upalnej pojawiliśmy się z australijskimi gośćmi w okolicach wrocławskiego Rynku. Jedyną ochłodą była perspektywa zimnego drinka w którymś z licznych coctail-barów. Wybraliśmy dawne Paparazzi (nazywa się teraz Papa) z imponującą listą klasyków alkoholowych. Ja oczywiście, podążając arbuzowym szlakiem, wybrałam watermelon-tini - drink na bazie arbuza, wódki i syropu cukrowego (wbrew nazwie nie było w nim martini!). Dobry, słabiutki alkoholowo, za to orzeźwiający. W sam raz na alkoholizowanie się o 2-giej w (upalnej) nocy.
No i tak jakoś wróciłam jednak do pijanego arbuza...
wtorek, 30 lipca 2013
Wieprzowina w sosie roquefort, czyli jak wykorzystać resztki
Rano zajrzałam śniadaniowo do lodówki. Szukając sera natknęłam się na ostatni 100 g trójkącik roqueforta, przywiezionego jeszcze z Francji. Termin przydatności - o kurcze, do dzisiaj! Decyzja była więc prosta: muszę zrobić coś z tym serem obiadowego. W redakcji luzik był dziś, zajrzałam zatem za recepturą do niezawodnego netu. I znalazłam przepis. Musiałam tylko dokupić wieprzowinę. Oto, co zmajstrowałam na obiad dla 2 osób, a zajęło mi to jakieś 30-40 minut: kotlety schabowe w sosie roquefortowym. Potrzebne są:
- 2 kotlety schabowe bez kości,
- 100 g roqueforta,
- zioła prowansalskie, ciut śmietany, ciut mąki,
- ciut białego wina (miałam veltlinske zelene, przepraszam braci Słowaków - nadaje się tylko do potraw).
Oczywiście, do receptury znalezionej w necie dodałam własne składniki oraz zmieniłam sposób wykonania (jak to ja). Zaczęłam od zbicia lekko kotletów tłuczkiem (nie było w przepisie). Rozgrzałam olej na patelni i obsmażyłam mięsko bez dodatków (nawet bez soli). Obsmażone z dwóch stron przełożyłam do rondelka, dolałam trochę sosu z patelni na dno, zaczęłam dusić dodawszy szklankę wody i wino (nie było wina w przepisie, skandal po prostu). Duszę bez przykrywki, intensywnie, żeby woda maksymalnie odparowała, co według przepisu miało trwać 40 minut, u mnie trwało jednak krócej.
Zaczęłam obierać młode ziemniaczki. Po paru minutach nastawiam je z koperkiem, solą i masełkiem - 20 minut od zagotowania. Gotuje się więc mięsko (dusi), ziemniaczki, czas na surówkę. Gotową paczkę miksu sałat z Biedronki wzbogacam rukolą (resztki które mam w lodówce), białą papryką, szczypiorem i szalotką, ogórkiem surowym, polewam oliwą, solę, dodaję ocet winny, trochę cukru oraz uwaga: syrop z granatów (dostałam od koleżanki jako prezent z Turcji). Mieszam, zostawiam by się sałata przegryzła.
Dodaję zioła prowansalskie do mięska, dolewam ciut wina (wychodząc z założenia, że tego nigdy za dużo...). Kiedy zbliża się czas odcedzania ziemniaków, dodaję pokruszony na małe cząstki ser do mięska, zestawiając garnek z gazu. Mieszam (trochę ciasno w garnku, bo dwa kotlety i odrobina płynu to nie jest pole do popisu, ale daję radę). Ser się rozpuszcza (uwaga, jest słony, więc gratuluję sobie, że nie posoliłam wcześniej kotletów), dodaje łyżeczkę śmietany 18%. Ponieważ wydaje mi się ciut rzadki, dodaje mąkę (na czubek łyżki), mieszając ją najpierw z odrobiną sosu serowego w kubeczku. Dolewam do całości rozrobioną mąkę, na chwilę stawiam garnek na gaz, moment na zagotowanie i już, nie gotujemy mięsa. Ziemniaczki są OK., więc odcedzam. Podaję je z kotletem polanym gęstawym sosem w niewielkiej w końcu ilości, ale wystarcza, by przykryć nim oba kawałki mięsa.
Sałatka jest słodko-winna dzięki syropowi z granatów. Obiad smakuje bosko - kremowy sos roquefortowy genialnie smakuje z wieprzowinką. I tak przy wtorku wyszedł mi szybki, lecz bardzo wytworny obiadek. Sorki za brak zdjęć, ale wiecie, jak jem czy gotuję - to nie fotografuję...
- 2 kotlety schabowe bez kości,
- 100 g roqueforta,
- zioła prowansalskie, ciut śmietany, ciut mąki,
- ciut białego wina (miałam veltlinske zelene, przepraszam braci Słowaków - nadaje się tylko do potraw).
Oczywiście, do receptury znalezionej w necie dodałam własne składniki oraz zmieniłam sposób wykonania (jak to ja). Zaczęłam od zbicia lekko kotletów tłuczkiem (nie było w przepisie). Rozgrzałam olej na patelni i obsmażyłam mięsko bez dodatków (nawet bez soli). Obsmażone z dwóch stron przełożyłam do rondelka, dolałam trochę sosu z patelni na dno, zaczęłam dusić dodawszy szklankę wody i wino (nie było wina w przepisie, skandal po prostu). Duszę bez przykrywki, intensywnie, żeby woda maksymalnie odparowała, co według przepisu miało trwać 40 minut, u mnie trwało jednak krócej.
Zaczęłam obierać młode ziemniaczki. Po paru minutach nastawiam je z koperkiem, solą i masełkiem - 20 minut od zagotowania. Gotuje się więc mięsko (dusi), ziemniaczki, czas na surówkę. Gotową paczkę miksu sałat z Biedronki wzbogacam rukolą (resztki które mam w lodówce), białą papryką, szczypiorem i szalotką, ogórkiem surowym, polewam oliwą, solę, dodaję ocet winny, trochę cukru oraz uwaga: syrop z granatów (dostałam od koleżanki jako prezent z Turcji). Mieszam, zostawiam by się sałata przegryzła.
Dodaję zioła prowansalskie do mięska, dolewam ciut wina (wychodząc z założenia, że tego nigdy za dużo...). Kiedy zbliża się czas odcedzania ziemniaków, dodaję pokruszony na małe cząstki ser do mięska, zestawiając garnek z gazu. Mieszam (trochę ciasno w garnku, bo dwa kotlety i odrobina płynu to nie jest pole do popisu, ale daję radę). Ser się rozpuszcza (uwaga, jest słony, więc gratuluję sobie, że nie posoliłam wcześniej kotletów), dodaje łyżeczkę śmietany 18%. Ponieważ wydaje mi się ciut rzadki, dodaje mąkę (na czubek łyżki), mieszając ją najpierw z odrobiną sosu serowego w kubeczku. Dolewam do całości rozrobioną mąkę, na chwilę stawiam garnek na gaz, moment na zagotowanie i już, nie gotujemy mięsa. Ziemniaczki są OK., więc odcedzam. Podaję je z kotletem polanym gęstawym sosem w niewielkiej w końcu ilości, ale wystarcza, by przykryć nim oba kawałki mięsa.
Sałatka jest słodko-winna dzięki syropowi z granatów. Obiad smakuje bosko - kremowy sos roquefortowy genialnie smakuje z wieprzowinką. I tak przy wtorku wyszedł mi szybki, lecz bardzo wytworny obiadek. Sorki za brak zdjęć, ale wiecie, jak jem czy gotuję - to nie fotografuję...
Durian, czyli owocowe smaki i zapachy Azji
Od kilku tygodni chciałam napisać post o niesamowitych owocach, które swego czasu jadłam podczas podróży do Azji. Część z nich przybywa już do naszych supermarketów (np. pittaja, liczi), ale wiele jest po prostu nie do zdobycia. I nigdy nie będzie, z pewnych intrygujących względów.
Najbardziej dziwacznym i kontrowersyjnym owocem świata, przez wielu nazywanym królem owoców i przez równie wielu znienawidzonym jest DURIAN. To najbardziej według mnie zagadkowy owoc, gdyż jego zapach jest zniewalająco śmierdzący, a smak (jak dla mnie) - raz wręcz niebiański to znów… obrzydliwy. O ile zapach można porównać do wielu śmierdzących potraw, jak np. gnijąca cebula, stare skarpety itp., to smak duriana jest zmienny. Raz wydawało mi się, że jem budyń waniliowy z dodatkiem advocata, a raz – że stare warzywo, a dokładniej tak jak pachniał - zgniłą cebulę. Duriana nie można (w Bangkoku) przynosić do hotelu ani jeść w środkach komunikacji publicznej. Jest sprzedawany na ulicy, a straganik wyczuwa się z odległości kilku metrów – bo tak „zajeżdża”. Sprzedają go różnie - w cząstkach (jak na zdjęciu), albo w całości (tak nabyliśmy go np. na Bali, ale sprzedawczyni nam go później własnoręcznie obrała – chciała chyba zobaczyć, jaką będziemy mieć minę podczas degustacji, oczekiwała ubawu, a my już starzy wyjadacze durianowi byliśmy…). Jest dużym owocem, wielkości sporego podłużnego arbuza, ma smoczą skórę – pokrytą dziwnymi łuskami co widać na zdjęciu po lewej.
Jeszcze większym od duriana, wręcz olbrzymim owocem jest JACKFRUIT czyli chlebowiec. Wygląda jak bochen
wiejskiego chleba, jest żywozielony i pokryty jak durian kolcami, ale mniejszymi i nie kłującymi – takie raczej różki to są (widać na zdjęciu z prawej, które zrobiliśmy na ulicy w Bangkoku). Ten owoc ma wspaniały żółty miąższ, który dzieli się na cząstki. Owoc jest słodki i przeprzeprzesmaczny! Nie wydziela przykrego zapachu, ale jest nietrwały – z tego powodu nie dotarł do Europy. Można natomiast kupić u nas np. zieloną herbatę aromatyzowaną jackfruitem.
Jeśli zgodzimy się z tezą, ze durian jest królem owoców, to musi być i królowa. Dla wielu osób jest nią niewątpliwie MANGOSTAN. Niewielki owoc w kształcie i rozmiarze pomidora, ale koloru bakłażana, z twardą skórką pod którą chowa się delikatny biały miąższ podzielony na ząbki
przypominające… czosnek. Smak jest zdecydowanie owocowy: kremowy i po prostu słodko mangostanowy. Pycha! W dodatku mangostany mają niesamowite właściwości lecznicze. (na zdj. z lewej ten najbardziej fioletowy).
Na zdjęciu obok fioletowych mangostanów i kolczastych czerwonych liczi leżą niepozorne beżowe kuleczki – nie wiem, jak się nazywają, skórkę się obiera palcami (jest dość łamliwa i krucha), a środek to lekko przezroczysta kuleczka – słodka i winna, równie smaczna jak liczi. Pittaja, czyli smoczy owoc (na zdj. w górnym lewym rogu widać 2 egzemplarze) wygląda przepięknie i w środku i na zewnątrz, ale nie oszołomiła mnie smakiem tak jak mangostany.
Nie mam natomiast zielonego pojęcia jak się nazywają te czerwone niby grzybki – były twarde i kwaśne w smaku, ale
zjadliwe.
Zajadaliśmy się też namiętnie zwykłym pomelo - tylko jak oni je w Tajlandii podają! No i nie z Chin chyba ten owoc był, tylko własny, tajski, bo przesmaczne, a kupuje się na tacce zafoliowane, na świeżo obierane przez pana sprzedawcę/panią ze skórki i albedo. Potem namiętnie kupowaliśmy chińskie pomelo w polskich supermarketach, ale niestety nigdy już nie trafiliśmy na ten smak z Tajlandii.
Kilka pierwszych owoców np. w Tajlandii nabyliśmy i degustowaliśmy, gdy popłynęliśmy do miasta na wodzie niedaleko Bangkoku, w którym odbywa się niesamowity wodny targ. Straganami są łódki, kobiety mają przecudne nakrycia głowy i jak chce się coś kupić - trzeba przeskakiwać z łodzi na łódź lub przywoływać, by dopłynęła do pomostu przy drewnianej chacie, przy której jest centrum targowiska.
I takie to mnie naszły owocowe refleksje w czasie upalnego polskiego lata, gdy pisząc to obżeram się papierówkami, zerwanymi prosto z własnego drzewa...
Jeszcze większym od duriana, wręcz olbrzymim owocem jest JACKFRUIT czyli chlebowiec. Wygląda jak bochen
Jeśli zgodzimy się z tezą, ze durian jest królem owoców, to musi być i królowa. Dla wielu osób jest nią niewątpliwie MANGOSTAN. Niewielki owoc w kształcie i rozmiarze pomidora, ale koloru bakłażana, z twardą skórką pod którą chowa się delikatny biały miąższ podzielony na ząbki
Na zdjęciu obok fioletowych mangostanów i kolczastych czerwonych liczi leżą niepozorne beżowe kuleczki – nie wiem, jak się nazywają, skórkę się obiera palcami (jest dość łamliwa i krucha), a środek to lekko przezroczysta kuleczka – słodka i winna, równie smaczna jak liczi. Pittaja, czyli smoczy owoc (na zdj. w górnym lewym rogu widać 2 egzemplarze) wygląda przepięknie i w środku i na zewnątrz, ale nie oszołomiła mnie smakiem tak jak mangostany.
Nie mam natomiast zielonego pojęcia jak się nazywają te czerwone niby grzybki – były twarde i kwaśne w smaku, ale
Zajadaliśmy się też namiętnie zwykłym pomelo - tylko jak oni je w Tajlandii podają! No i nie z Chin chyba ten owoc był, tylko własny, tajski, bo przesmaczne, a kupuje się na tacce zafoliowane, na świeżo obierane przez pana sprzedawcę/panią ze skórki i albedo. Potem namiętnie kupowaliśmy chińskie pomelo w polskich supermarketach, ale niestety nigdy już nie trafiliśmy na ten smak z Tajlandii.
I takie to mnie naszły owocowe refleksje w czasie upalnego polskiego lata, gdy pisząc to obżeram się papierówkami, zerwanymi prosto z własnego drzewa...
sobota, 27 lipca 2013
Miłość ala Toskania
Anka wybrała się na wakacje do Toskanii... Oto kartki z jej pamiętniczka...
5.7. Ciao Toskania!
Leżę właśnie w łóżeczku i piszę mój pamiętniczek. Po 12 godzinach jazdy autokarem dotarłam wreszcie do ciotki Ilony, która mieszka od kilkunastu lat we Włoszech, w Forte Dei Marmi. Jestem troszkę zmęczona, ale taka szczęśliwa! Nie widziałam ciotki i jej syna, Vittorio (jego ojcem jest prawdziwy Włoch, wujek Sergio!) jakieś 6 lat. Oni wszyscy są tacy mili i kochani! A kuzyn Vittorio jest do tego obrzydliwie przystojny. Ma 19 lat i gdyby nie był dla mnie takim bliskim krewnym, moje serce na pewno natychmiast by się w nim zakochało. Głupie! Ale nic to, czuję, że będzie tu superaśnie. Vittorio na pewno ma tu jakąś paczkę znajomych, a ja mam pewność, że tu się coś miłego, wspaniałego, jedynego, cudownego i niepowtarzalnego w moim życiu wydarzy!
6.7. Uderzenie pioruna
Kiedy przyszłam z Vittorio na plażę, w miejsce gdzie spotyka się on zazwyczaj ze swoją paczką, była tam już spora grupa jego znajomych. Troszkę byłam speszona, ale przyjaciele Vittorio zajęli się mną naprawdę sympatycznie i szczerze. Najpierw zaczęli uczyć mnie włoskiego. Ja trochę próbowałam dogadać się z nimi po angielsku, było więc sporo śmiechu. W pewnej chwili dotarł i został mi przedstawiony, najlepszy przyjaciel Vittorio, Fabio. I wymiękłam! To była miłość od pierwszego wejrzenia (Włosi podobno nazywają to „uderzeniem pioruna”)! Któż mógłby się oprzeć aksamitno-brązowym oczom tego faceta? Na pewno nie ja, i podejrzewam, że dziesiątki dziewczyn przede mną. Co mi tam! I tak stopiłam się jak lody truskawkowe na słońcu, zamiast nóg miałam budyń, a serce biło mi tak głośno, że na pewno słychać je było we Florencji! Nie zdołałam wybąkać nic prócz swego imienia. On za to próbował dogadać się ze mną w różnych językach. Pewnie uznał mnie za niepoczytalną albo upośledzoną (niemowa?). Co mam teraz zrobić??? Chyba poproszę Vittorio o radę. A może powie Fabio, że miałam znieczulone przez dentystę dziąsło i wargi?
7.7 Ciotka jak Amor
Ciotka Ilona jest super! Kiedy Fabio przyszedł dziś do nas na śniadanie, w mig się zorientowała, co się ze mną dzieje. Trzeba by zresztą być ślepym... Rumieńce, jąkanie się... Jak to między nami, kobietami: każda moja mina i spojrzenie zdradzały ciotce moje do Fabio uczucia. Potem powiedziała mi, że też uważa Fabio za miłego chłopca, ale... Zna go trochę. Dziewczyny go ponoć rozpuściły, ma u nich wielkie powodzenie i sercołamacz z niego jest. Domyślam się, głuptas nie jestem, ale czy serce to sługa?! Jak mam mu powiedzieć – nie bij, nie patrz, nie kochaj Fabio? Przecież są wakacje, czas miłości! Muszę kiedyś wreszcie spuścić moje serce ze smyczy... Tak czy siak ciotka jest super, chcąc mi pomóc zbliżyć się do Fabio namówiła Vittorio, by zorganizował party na plaży. Będzie więc impreza, hurra! Czyż życie nie jest piękne? Ech, Italia, Toscania e bella! (szybko uczę się włoskiego. Ciekawe, jak brzmi czasownik „całować”?)
9.7. Bajer to potęga!
Wczoraj było właśnie to wyczekiwane party na plaży, więc nie byłam w stanie nic napisać, sorry pamiętniczku! Fabio dał mi wiele do myślenia... Ale po kolei – przygotowania do przyjęcia zajęły mi pół dnia. A samo party wyszło genialnie. Rozpaliliśmy ognisko, było wspaniałe, włoskie jedzenie, a Fabio grał na gitarze. Czyż można nie zakochać się w gitarzyście? Dziewczyny na całym świecie kochają się w gitarzystach i to dzięki nam, kochane, przemysł fonograficzny ma takie dochody, jakie ma! Od jego cudownego śpiewu dostawałam gęsiej skórki z rozkoszy! Jakie ma piękne dłonie, gdy tak uderza nimi w struny, jaki jest męski! Wydawało mi się, że śpiewa tylko dla mnie. Często zresztą patrzył mi w oczy i w ogóle... Fabio myślał, że ta moja gęsia skóra to z zimna i dał mi swoją koszulę. Głuptas! Ale w sumie fajnie, bo mam ją teraz na sobie. Nie będę jej prała, będę w niej... spała! Został na niej jego zapach, oszaleję z podniecenia! Zupełnie jakby tu był! Dobrze, że ciotka tego nie widzi, zmartwiłaby się siłą mojego nierozsądnego uczucia. A mnie wcale nie przeszkadza, że miał tyle dziewczyn przede mną. Może jestem dla niego też wyjątkowa?
10.7 Tajemnicze zniknięcie
Dzisiejszy dzień był koszmarem – Fabio zniknął! Nie pojawił się u nas, nie dzwonił. Vittoro nie wiedział gdzie jest, a może wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć? Może mnie oszczędzał? Już wyobrażałam sobie Fabio z inną, w różnych pozach i pozycjach i ryczeć i wyć mi się z zazdrości chciało! Zdradza mnie, jeszcze zanim do czegokolwiek między nami doszło, to nie fair! Żałowałam wszystkich nie popełnionych z nim grzechów, a potem żałowałam, że on tak mi się podoba... Byłam potwornie rozczarowana. Może za łatwo dałam mu poznać, że czuje do niego miętę? Może trzeba było grać wyniosłą piękność z Polski? W końcu jestem wyjątkowa – jestem jedyną blondynką w promieniu kilku kilometrów... Cały dzień chodziłam jak błędna, aż Vittorio dopytywał się, czy mam te swoje babskie humory... Tylko ciocia Ilona patrzyła na mnie ze współczuciem. Fajna z niej ciotka, naprawdę!
11.7 Powrót skruszonego
Po nocy spędzonej prawie bezsennie, ranek wstał ponury jak dworcowy peron w listopadzie. Za oknem świeciło słońce, ale nie dla mnie. Chciałam zamknąć się w szafie i przespać resztę tego dnia. Na szczęście z marazmu wyrwały mnie głosy na dole. Jeden z nich wydawał mi się znajomy i podobny do... tak, to Fabio! To on! Pojawił się! Zbiegłam na dół po trzy stopnie, niczym nimfa wodna przyodziana w powłóczystą koszulę nocną (wiem, że jest seksy...). Fabio na mój widok mało nie zemdlał. Oczy zrobił wielkie jak wilk w bajce o kapturku. Trochę się przestraszyłam, bo to w jego oczach to było chyba... pożądaniem? No, ale sama go przecież sprowokowałam... Fabio zaprosił mnie na spacer po plaży. Podobno wczoraj musiał jechać ze swoim ojcem coś załatwiać we Florencji, ale dziś ma dla mnie dużo czasu. Poszliśmy więc na długi spacer, cały czas trzymaliśmy się za ręce. Było to bardzo podniecające. I romantyczne, zwłaszcza jak Fabio narysował na piasku wielkie serce i powiedział, że mogę to jego i że należy do mnie... Cały dzień włóczyliśmy się razem i wszystko, co robił było tylko potwierdzeniem faktu, że jest wspaniałym facetem.
12.7. Odwiedziny u Etrusków
Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Toskanii. Fabio powiedział, że chce pokazać mi tę niezwykłą krainę, całą usianą grobowcami Etrusków. Podobno można je zwiedzać. Grobowce? Czy to nie brzmi przerażająco? Chyba nie, z Fabio nic nie jest straszne. Będzie przygoda! Fabio pożyczył auto od ojca i pojechaliśmy na całodzienną wycieczkę. Strasznie było mi przyjemnie jechać z nim przez cudowną Toskanię – wokół tylko winnice, drzewa oliwne, słońce, cyprysy. Czułam się jak w jakiejś bajce. Grobowce okazały się bardzo tajemnicze i ciekawe. Podziemne, pośmiertne „mieszkania” starożytnych Etrusków pokryte są pięknymi malowidłami. Wchodziliśmy w ciemne czeluści tych domów - grobowców, trzymając się za ręce (bo to był fajny pretekst, te ciemności...). W jednym z nich coś mnie przestraszyło i instynktownie przytuliłam się do Fabio. Za chwilę poczułam jego wargi na swoich... To był nasz pierwszy, bardzo długi pocałunek. W dodatku w grobowcu. Myślałam, że zemdleję z nadmiaru emocji! Do niektórych grobowców prowadzą czasem tylko małe drogowskazy, bo są one położone na uboczu, nieczęsto odwiedzane przez turystów. Kiedy wracaliśmy z takiego odosobnionego miejsca, na parkingu obok naszego auta stał jeszcze jakiś inny samochód. Zobaczyłam w nim dziewczynę i chłopaka, całujących się namiętnie i nie zwracających uwagi na otoczenie. Ach, ci Włosi! Najważniejsza w życiu dla nich jest miłość! Fabio uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo...
14.7 Sesja zdjęciowa
Kolejny dzień, który także spędziliśmy razem. Fotografowaliśmy się jak szaleni. Fabio w różnych pozach, potem my - objęci, całujący się... Pocałunki Fabio są tak wspaniałe i podniecające, że nie wiem zupełnie, co się ze mną wtedy dzieje. Mógłby wylądować obok statek z Marsa, a ja i tak byłabym wpatrzona tylko w oczy Fabio i ledwie machnęłabym tym Marsjanom ręką na powitanie... Zdjęcia się przydadzą, jak będę wracać do Polski. O rany, powrót? Wcale nie chcę wracać, przecież umrę z tęsknoty! Jak mam teraz sobie wytłumaczyć, że to jest tylko wakacyjny flirt, bez szans na kontynuację, bez szans na wspólną przyszłość? No, wytłumacz to sobie, przecież jesteś rozsądną dziewczynką...
15.7. Fabio chce seksu
Trochę dziś było trudno. Fabio wyraźnie przestały wystarczać pocałunki. A ja nadal odnajduję w nich kosmiczne pokłady przyjemności, wcale mi się nie znudziły i nie pragnę na razie niczego więcej. Jednak, jego ręce są coraz bardziej natrętne. Hm. Przecież nie będę się z nim kochać tylko dlatego, że są wakacje, jestem zakręcona (albo zakochana, ale to na jedno wychodzi), a w dodatku wiem, że ta znajomość nie przetrwa nawet miesiąca, bo za chwilę stąd wyjadę do domu, do Polski? Dlaczego chłopcy są tacy skomplikowani? Czy ja muszę koniecznie podejmować decyzję, nie może być dalej tak miło i niewinnie i pięknie i namiętnie? Nigdy tego nie pojmę! Dlaczego niby mam swój pierwszy raz przeżyć z kimś, kto wprawdzie ogromnie mi się podoba i jest pociągający, ale tak naprawdę, to... ile ja go znam? 10 dni? A jak zajdę w ciążę? Nie, hormony hormonami, pragnę go pewnie równie silnie jak on mnie, ale są pewne granice wakacyjnej zabawy... Ciocia chciała ze mną dzisiaj porozmawiać. Okazuje się, że na ten właśnie temat. Odetchnęła z ulgą i powiedziała, że jest dumna z tego, że jestem taka dorosła i dojrzała. A poza tym ostrzegła mnie, że Włosi są naprawdę bardzo kochliwi. I żebym nie spodziewała się niczego po Fabio. A ja przecież niczego się nie spodziewałam. Chciałam tylko, żeby było namiętnie, wakacyjnie, egzotycznie, przygodowo i miłośnie. I tak było i jest!
16.7 Fabio mnie zaskakuje
I to miło. Wygląda na to, że opłaca się odmawiać seksu... Dostałam od niego bardzo ładny pierścionek, na pamiątkę. Na pewno będę Fabio pamiętać! On mnie chyba też, być może byłam pierwszą dziewczyną, która nie wskoczyła na jego skinienie do łóżka. Bardzo go lubię i kocham nawet, ale są pewne rzeczy, o których chcę samodzielnie decydować. Zauważyłam teraz coś na kształt szacunku w jego oczach. No, no... I przestał nalegać, chociaż nadal się ściskamy i całujemy. Musi nam to wystarczyć. I jest pięknie.
17.7 Miłosne wyznanie
Dziś był wielki dzień! Fabio powiedział mi, że mnie KOCHA!!! Że jestem dla niego wyjątkowa (a jednak!) i już smuci się z powodu naszego rozstania. Znowu dał mi prezent – nagrał na kasetę swoje włoskie piosenki. Czyż to nie cudowne! Będę wspominać ten wieczór na plaży, gdy grał na gitarze. Włączę sobie kasetę w jakiś jesienny wieczór i... Fabio też pytał mnie dzisiaj, czy można studiować w Polsce i jakie są wyższe uczelnie. Czyżby miał jakieś plany? Z nadziei serce drży mi jak szalone!
18.7 Pożegnanie
Były łzy, była rozpacz całego świata. Piszę te słowa w autobusie, jadącym do Polski. Zajarzyła dla mnie jednak gwiazdka nadziei – Fabio w ostatnim zdaniu powiedział, że przyjedzie do Warszawy za dwa tygodnie, bo chce rozejrzeć się po uczelniach. Pytał, czy będzie mógł się u mnie zatrzymać... Boże, może nie wszystko stracone? Kocham go!!!
Tekst: B.Łukasiewicz, zdj. nortus.pinger.pl
5.7. Ciao Toskania!
Leżę właśnie w łóżeczku i piszę mój pamiętniczek. Po 12 godzinach jazdy autokarem dotarłam wreszcie do ciotki Ilony, która mieszka od kilkunastu lat we Włoszech, w Forte Dei Marmi. Jestem troszkę zmęczona, ale taka szczęśliwa! Nie widziałam ciotki i jej syna, Vittorio (jego ojcem jest prawdziwy Włoch, wujek Sergio!) jakieś 6 lat. Oni wszyscy są tacy mili i kochani! A kuzyn Vittorio jest do tego obrzydliwie przystojny. Ma 19 lat i gdyby nie był dla mnie takim bliskim krewnym, moje serce na pewno natychmiast by się w nim zakochało. Głupie! Ale nic to, czuję, że będzie tu superaśnie. Vittorio na pewno ma tu jakąś paczkę znajomych, a ja mam pewność, że tu się coś miłego, wspaniałego, jedynego, cudownego i niepowtarzalnego w moim życiu wydarzy!
6.7. Uderzenie pioruna
Kiedy przyszłam z Vittorio na plażę, w miejsce gdzie spotyka się on zazwyczaj ze swoją paczką, była tam już spora grupa jego znajomych. Troszkę byłam speszona, ale przyjaciele Vittorio zajęli się mną naprawdę sympatycznie i szczerze. Najpierw zaczęli uczyć mnie włoskiego. Ja trochę próbowałam dogadać się z nimi po angielsku, było więc sporo śmiechu. W pewnej chwili dotarł i został mi przedstawiony, najlepszy przyjaciel Vittorio, Fabio. I wymiękłam! To była miłość od pierwszego wejrzenia (Włosi podobno nazywają to „uderzeniem pioruna”)! Któż mógłby się oprzeć aksamitno-brązowym oczom tego faceta? Na pewno nie ja, i podejrzewam, że dziesiątki dziewczyn przede mną. Co mi tam! I tak stopiłam się jak lody truskawkowe na słońcu, zamiast nóg miałam budyń, a serce biło mi tak głośno, że na pewno słychać je było we Florencji! Nie zdołałam wybąkać nic prócz swego imienia. On za to próbował dogadać się ze mną w różnych językach. Pewnie uznał mnie za niepoczytalną albo upośledzoną (niemowa?). Co mam teraz zrobić??? Chyba poproszę Vittorio o radę. A może powie Fabio, że miałam znieczulone przez dentystę dziąsło i wargi?
7.7 Ciotka jak Amor
Ciotka Ilona jest super! Kiedy Fabio przyszedł dziś do nas na śniadanie, w mig się zorientowała, co się ze mną dzieje. Trzeba by zresztą być ślepym... Rumieńce, jąkanie się... Jak to między nami, kobietami: każda moja mina i spojrzenie zdradzały ciotce moje do Fabio uczucia. Potem powiedziała mi, że też uważa Fabio za miłego chłopca, ale... Zna go trochę. Dziewczyny go ponoć rozpuściły, ma u nich wielkie powodzenie i sercołamacz z niego jest. Domyślam się, głuptas nie jestem, ale czy serce to sługa?! Jak mam mu powiedzieć – nie bij, nie patrz, nie kochaj Fabio? Przecież są wakacje, czas miłości! Muszę kiedyś wreszcie spuścić moje serce ze smyczy... Tak czy siak ciotka jest super, chcąc mi pomóc zbliżyć się do Fabio namówiła Vittorio, by zorganizował party na plaży. Będzie więc impreza, hurra! Czyż życie nie jest piękne? Ech, Italia, Toscania e bella! (szybko uczę się włoskiego. Ciekawe, jak brzmi czasownik „całować”?)
9.7. Bajer to potęga!
Wczoraj było właśnie to wyczekiwane party na plaży, więc nie byłam w stanie nic napisać, sorry pamiętniczku! Fabio dał mi wiele do myślenia... Ale po kolei – przygotowania do przyjęcia zajęły mi pół dnia. A samo party wyszło genialnie. Rozpaliliśmy ognisko, było wspaniałe, włoskie jedzenie, a Fabio grał na gitarze. Czyż można nie zakochać się w gitarzyście? Dziewczyny na całym świecie kochają się w gitarzystach i to dzięki nam, kochane, przemysł fonograficzny ma takie dochody, jakie ma! Od jego cudownego śpiewu dostawałam gęsiej skórki z rozkoszy! Jakie ma piękne dłonie, gdy tak uderza nimi w struny, jaki jest męski! Wydawało mi się, że śpiewa tylko dla mnie. Często zresztą patrzył mi w oczy i w ogóle... Fabio myślał, że ta moja gęsia skóra to z zimna i dał mi swoją koszulę. Głuptas! Ale w sumie fajnie, bo mam ją teraz na sobie. Nie będę jej prała, będę w niej... spała! Został na niej jego zapach, oszaleję z podniecenia! Zupełnie jakby tu był! Dobrze, że ciotka tego nie widzi, zmartwiłaby się siłą mojego nierozsądnego uczucia. A mnie wcale nie przeszkadza, że miał tyle dziewczyn przede mną. Może jestem dla niego też wyjątkowa?
10.7 Tajemnicze zniknięcie
Dzisiejszy dzień był koszmarem – Fabio zniknął! Nie pojawił się u nas, nie dzwonił. Vittoro nie wiedział gdzie jest, a może wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć? Może mnie oszczędzał? Już wyobrażałam sobie Fabio z inną, w różnych pozach i pozycjach i ryczeć i wyć mi się z zazdrości chciało! Zdradza mnie, jeszcze zanim do czegokolwiek między nami doszło, to nie fair! Żałowałam wszystkich nie popełnionych z nim grzechów, a potem żałowałam, że on tak mi się podoba... Byłam potwornie rozczarowana. Może za łatwo dałam mu poznać, że czuje do niego miętę? Może trzeba było grać wyniosłą piękność z Polski? W końcu jestem wyjątkowa – jestem jedyną blondynką w promieniu kilku kilometrów... Cały dzień chodziłam jak błędna, aż Vittorio dopytywał się, czy mam te swoje babskie humory... Tylko ciocia Ilona patrzyła na mnie ze współczuciem. Fajna z niej ciotka, naprawdę!
11.7 Powrót skruszonego
Po nocy spędzonej prawie bezsennie, ranek wstał ponury jak dworcowy peron w listopadzie. Za oknem świeciło słońce, ale nie dla mnie. Chciałam zamknąć się w szafie i przespać resztę tego dnia. Na szczęście z marazmu wyrwały mnie głosy na dole. Jeden z nich wydawał mi się znajomy i podobny do... tak, to Fabio! To on! Pojawił się! Zbiegłam na dół po trzy stopnie, niczym nimfa wodna przyodziana w powłóczystą koszulę nocną (wiem, że jest seksy...). Fabio na mój widok mało nie zemdlał. Oczy zrobił wielkie jak wilk w bajce o kapturku. Trochę się przestraszyłam, bo to w jego oczach to było chyba... pożądaniem? No, ale sama go przecież sprowokowałam... Fabio zaprosił mnie na spacer po plaży. Podobno wczoraj musiał jechać ze swoim ojcem coś załatwiać we Florencji, ale dziś ma dla mnie dużo czasu. Poszliśmy więc na długi spacer, cały czas trzymaliśmy się za ręce. Było to bardzo podniecające. I romantyczne, zwłaszcza jak Fabio narysował na piasku wielkie serce i powiedział, że mogę to jego i że należy do mnie... Cały dzień włóczyliśmy się razem i wszystko, co robił było tylko potwierdzeniem faktu, że jest wspaniałym facetem.
12.7. Odwiedziny u Etrusków
Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Toskanii. Fabio powiedział, że chce pokazać mi tę niezwykłą krainę, całą usianą grobowcami Etrusków. Podobno można je zwiedzać. Grobowce? Czy to nie brzmi przerażająco? Chyba nie, z Fabio nic nie jest straszne. Będzie przygoda! Fabio pożyczył auto od ojca i pojechaliśmy na całodzienną wycieczkę. Strasznie było mi przyjemnie jechać z nim przez cudowną Toskanię – wokół tylko winnice, drzewa oliwne, słońce, cyprysy. Czułam się jak w jakiejś bajce. Grobowce okazały się bardzo tajemnicze i ciekawe. Podziemne, pośmiertne „mieszkania” starożytnych Etrusków pokryte są pięknymi malowidłami. Wchodziliśmy w ciemne czeluści tych domów - grobowców, trzymając się za ręce (bo to był fajny pretekst, te ciemności...). W jednym z nich coś mnie przestraszyło i instynktownie przytuliłam się do Fabio. Za chwilę poczułam jego wargi na swoich... To był nasz pierwszy, bardzo długi pocałunek. W dodatku w grobowcu. Myślałam, że zemdleję z nadmiaru emocji! Do niektórych grobowców prowadzą czasem tylko małe drogowskazy, bo są one położone na uboczu, nieczęsto odwiedzane przez turystów. Kiedy wracaliśmy z takiego odosobnionego miejsca, na parkingu obok naszego auta stał jeszcze jakiś inny samochód. Zobaczyłam w nim dziewczynę i chłopaka, całujących się namiętnie i nie zwracających uwagi na otoczenie. Ach, ci Włosi! Najważniejsza w życiu dla nich jest miłość! Fabio uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo...
14.7 Sesja zdjęciowa
Kolejny dzień, który także spędziliśmy razem. Fotografowaliśmy się jak szaleni. Fabio w różnych pozach, potem my - objęci, całujący się... Pocałunki Fabio są tak wspaniałe i podniecające, że nie wiem zupełnie, co się ze mną wtedy dzieje. Mógłby wylądować obok statek z Marsa, a ja i tak byłabym wpatrzona tylko w oczy Fabio i ledwie machnęłabym tym Marsjanom ręką na powitanie... Zdjęcia się przydadzą, jak będę wracać do Polski. O rany, powrót? Wcale nie chcę wracać, przecież umrę z tęsknoty! Jak mam teraz sobie wytłumaczyć, że to jest tylko wakacyjny flirt, bez szans na kontynuację, bez szans na wspólną przyszłość? No, wytłumacz to sobie, przecież jesteś rozsądną dziewczynką...
15.7. Fabio chce seksu
Trochę dziś było trudno. Fabio wyraźnie przestały wystarczać pocałunki. A ja nadal odnajduję w nich kosmiczne pokłady przyjemności, wcale mi się nie znudziły i nie pragnę na razie niczego więcej. Jednak, jego ręce są coraz bardziej natrętne. Hm. Przecież nie będę się z nim kochać tylko dlatego, że są wakacje, jestem zakręcona (albo zakochana, ale to na jedno wychodzi), a w dodatku wiem, że ta znajomość nie przetrwa nawet miesiąca, bo za chwilę stąd wyjadę do domu, do Polski? Dlaczego chłopcy są tacy skomplikowani? Czy ja muszę koniecznie podejmować decyzję, nie może być dalej tak miło i niewinnie i pięknie i namiętnie? Nigdy tego nie pojmę! Dlaczego niby mam swój pierwszy raz przeżyć z kimś, kto wprawdzie ogromnie mi się podoba i jest pociągający, ale tak naprawdę, to... ile ja go znam? 10 dni? A jak zajdę w ciążę? Nie, hormony hormonami, pragnę go pewnie równie silnie jak on mnie, ale są pewne granice wakacyjnej zabawy... Ciocia chciała ze mną dzisiaj porozmawiać. Okazuje się, że na ten właśnie temat. Odetchnęła z ulgą i powiedziała, że jest dumna z tego, że jestem taka dorosła i dojrzała. A poza tym ostrzegła mnie, że Włosi są naprawdę bardzo kochliwi. I żebym nie spodziewała się niczego po Fabio. A ja przecież niczego się nie spodziewałam. Chciałam tylko, żeby było namiętnie, wakacyjnie, egzotycznie, przygodowo i miłośnie. I tak było i jest!
16.7 Fabio mnie zaskakuje
I to miło. Wygląda na to, że opłaca się odmawiać seksu... Dostałam od niego bardzo ładny pierścionek, na pamiątkę. Na pewno będę Fabio pamiętać! On mnie chyba też, być może byłam pierwszą dziewczyną, która nie wskoczyła na jego skinienie do łóżka. Bardzo go lubię i kocham nawet, ale są pewne rzeczy, o których chcę samodzielnie decydować. Zauważyłam teraz coś na kształt szacunku w jego oczach. No, no... I przestał nalegać, chociaż nadal się ściskamy i całujemy. Musi nam to wystarczyć. I jest pięknie.
17.7 Miłosne wyznanie
Dziś był wielki dzień! Fabio powiedział mi, że mnie KOCHA!!! Że jestem dla niego wyjątkowa (a jednak!) i już smuci się z powodu naszego rozstania. Znowu dał mi prezent – nagrał na kasetę swoje włoskie piosenki. Czyż to nie cudowne! Będę wspominać ten wieczór na plaży, gdy grał na gitarze. Włączę sobie kasetę w jakiś jesienny wieczór i... Fabio też pytał mnie dzisiaj, czy można studiować w Polsce i jakie są wyższe uczelnie. Czyżby miał jakieś plany? Z nadziei serce drży mi jak szalone!
18.7 Pożegnanie
Były łzy, była rozpacz całego świata. Piszę te słowa w autobusie, jadącym do Polski. Zajarzyła dla mnie jednak gwiazdka nadziei – Fabio w ostatnim zdaniu powiedział, że przyjedzie do Warszawy za dwa tygodnie, bo chce rozejrzeć się po uczelniach. Pytał, czy będzie mógł się u mnie zatrzymać... Boże, może nie wszystko stracone? Kocham go!!!
Tekst: B.Łukasiewicz, zdj. nortus.pinger.pl
piątek, 26 lipca 2013
Naleśniki po australijsku i kraj malinami płynący...
Mam gości z Australii. Serwowałam im naleśniki z serem, posypane owocami i ozdobione kleksem własnoręcznie ubitej śmietany kremówki - i przy okazji dowiedziałam się, że w Perth (bynajmniej tam) jada się naleśniki nie tak "na bogato" - są to bowiem same placki posypane cukrem i skropione cytryną!
Moje, na sposób polski szalenie im jednak smakowały, a zrobiłam je tak:
Do placków usmażonych przez mamunię (nie miałam czasu samodzielnie, bo w pracy byłam) przygotowałam farszyk serowy z sera w wiadereczku (0,5 kg) firmy Jano. Może lepszy byłby twaróg, bo ten użyty przeze mnie ser na sernik jest mocno homogenizowany, ale łatwiej się za to wyrabia. Dodałam cukier waniliowy (ale prawdziwy, czyli cukier trzcinowy z utartą wanilią), żółtko i cynamon. Serową masę nakładałam na placki naleśnikowe i składałam w chusteczkę. Następnie odrobinę masełka na patelnię i naleśniki na to (pod przykrywkę), by się lekko przegryzły (zwłaszcza, że jest w farszu surowe żółtko). W międzyczasie ubiłam mikserem 30% śmietankę kremówkę i opłukałam różne owoce: maliny, poziomki (w ogrodzie mam, mniam!), truskawki, jagody, czarne porzeczki i wiśnie (tez własne, ogrodowe) - tyle, że trzeba ostrzec "zjadaczy" iż nie są wydrylowane. Serwowałam naleśniki na dużym obiadowym talerzu, posypane miksem owocowym ( a więc nie w środku, tylko na wierzchu) i ozdobione kleksikiem bitej śmietany.
Uszy się kangurzycom trzęsły i tyle! A wiśnie zrobiły furorę - u nich TAKICH owoców nie ma!!!! Podobnie jak poziomek, porzeczek, a pudełko malin (u nas to małe, które teraz kosztuje ok. 4 zł) w Australii kosztuje 20 dolarów... Jesteśmy więc krajem malinami płynącym!
Moje, na sposób polski szalenie im jednak smakowały, a zrobiłam je tak:
Do placków usmażonych przez mamunię (nie miałam czasu samodzielnie, bo w pracy byłam) przygotowałam farszyk serowy z sera w wiadereczku (0,5 kg) firmy Jano. Może lepszy byłby twaróg, bo ten użyty przeze mnie ser na sernik jest mocno homogenizowany, ale łatwiej się za to wyrabia. Dodałam cukier waniliowy (ale prawdziwy, czyli cukier trzcinowy z utartą wanilią), żółtko i cynamon. Serową masę nakładałam na placki naleśnikowe i składałam w chusteczkę. Następnie odrobinę masełka na patelnię i naleśniki na to (pod przykrywkę), by się lekko przegryzły (zwłaszcza, że jest w farszu surowe żółtko). W międzyczasie ubiłam mikserem 30% śmietankę kremówkę i opłukałam różne owoce: maliny, poziomki (w ogrodzie mam, mniam!), truskawki, jagody, czarne porzeczki i wiśnie (tez własne, ogrodowe) - tyle, że trzeba ostrzec "zjadaczy" iż nie są wydrylowane. Serwowałam naleśniki na dużym obiadowym talerzu, posypane miksem owocowym ( a więc nie w środku, tylko na wierzchu) i ozdobione kleksikiem bitej śmietany.
Uszy się kangurzycom trzęsły i tyle! A wiśnie zrobiły furorę - u nich TAKICH owoców nie ma!!!! Podobnie jak poziomek, porzeczek, a pudełko malin (u nas to małe, które teraz kosztuje ok. 4 zł) w Australii kosztuje 20 dolarów... Jesteśmy więc krajem malinami płynącym!
Miętowy smak lata...
Mięta to chyba najbardziej znane i lubiane zioło. Aromat ma cudownie świeży, a jej właściwości lecznicze znane są od wieków. Czy mięta może nas jeszcze czymś zaskoczyć?
Znana była w starożytnym Egipcie. Wiemy to z pewnego antycznego papirusu jak i z odkryć w grobowcu egipskim, w którym zachowały się... liście mięty. Nazwa ziela, pochodząca z łaciny: „Mentha” wiąże się z pewnym mitem. Tak naprawdę pochodzenie nazwy jest greckie: Mintha była nimfą, jedną z Najad, w której zakochał się Hades. Została zamieniona w roślinkę przez zazdrosną o nią Persefonę.
Do Polski mięta pieprzowa dotarła pod koniec XIX wieku (aż wierzyć się nie chce, że tak późno!), a dokładniej w XIX w. zaczęto ją powszechnie uprawiać. Znanych jest aż 25 gatunków mięty. 8 z nich rośnie dziko u nas. Najbardziej ceniona przez zielarzy jest Mentha piperoni, czyli mięta pieprzowa. Nazwa bierze się z ostrego, piekącego smaku i zapachu świeżych liści. Zawierają one 2,5% olejku eterycznego. Jest to olejek zwany mentolowym, bardzo odświeżający. Taki sam jest też i smak mięty. Poza tym w 100 g mięty znajduje się: 4,8 g protein, 0,6 g tłuszczu, 2 g błonnika, 200 mg wapnia, 15, 6 mg żelaza oraz 60 mg magnezu.
Mięta wchodzi w skład bardzo wielu leków. Począwszy od orzeźwiających naparów (herbatek) - po preparaty stosowane na migrenę, nerwicę, chorobę lokomocyjną, tonizujące pracę żołądka i wątroby. Zioło zwiększa wydzielanie soków trawiennych, zmniejsza wzdęcia i biegunki, jest środkiem żółciopędnym. To najstarszy i najsmaczniejszy środek na niestrawność! Benedyktyni pili herbatę miętową wierząc, że nada ona głosowi czystość i miłe brzmienie, dlatego pastylki na gardło mają często taki właśnie smak. Mięta jest wspaniała na przeziębienia (np. w formie inhalowanej) i przy nadciśnieniu. Znieczula nerwy, przeciwdziałając w ten sposób wymiotom. Działa wspomagająco w przypadku bezsenności.
Mięta może zastąpić kawę czy czarną herbatę. Jeśli dokucza ból głowy, filiżanka mocnego naparu pomoże już po 15-20 minutach. Już Pliniusz Starszy (starożytny encyklopedysta) proponował miętę jako środek na bóle głowy. Bez mięty trudno wyobrazić sobie domową apteczkę, bo to uniwersalne „ziółko” pomaga na wiele dolegliwości dnia codziennego. Powszechnie tez jest stosowana w kosmetyce – np. jako zapachowy i smakowy dodatek do past do zębów. Także jako składnik wód aromatycznych czy spirytusu, używanego do masaży przeciw bólom głowy.
Podobnie szerokie zastosowanie ma to zioło w przemyśle spożywczym. Miętowy smak uwielbiany jest w pastylkach, landrynkach, odświeża bowiem bardzo oddech, a miętowa guma do żucia jest najpopularniejsza. Z mięty produkuje się olejki do inhalacji, skrapia nimi chusteczki higieniczne. W Stanach Zjednoczonych uprawia się specjalnie wyhodowane gatunki, które stanowią dodatek smakowy gum do żucia. W naszej kuchni rzadko stosuje się miętę do przyprawiania potraw, a szkoda! Posiekaną można dodawać do mięs (oprócz wieprzowiny) albo farszów. Pasuje do zupy z groszku, pieczonych ryb. Częściej za to pija się u nas herbatkę miętową.
Mięta kwitnie od lipca do września, łodygi zbiera się w czerwcu - wrześniu, a liście w czerwcu, lipcu i sierpniu. Nadszedł więc czas na miętowe zbiory! Można zioło znaleźć w lesie, nad jeziorem, rzeką, wędrując po górskich szlakach. Wdychanie zapachu liści polnej mięty przynosi ulgę zmęczonemu podróżnikowi. Nic nie może się równać z kilkoma świeżymi listkami, które zaparzymy (krótko) lub dodamy do herbaty, zimnej wody mineralnej albo coli. Roztoczą bowiem taki aromat, że trudno się będzie mięcie oprzeć. I nie ma się po co opierać. Nadchodzą upały, wypróbujcie więc czarodziejskiego napoju:
- garść świeżych liści mięty
- 1 cytryna wyszorowana i pokrojona w plastry (częściowo można zostawić na nich skórkę)
- limonka, wyszorowana, pokrojona w plastry ze skórką
- 1 l wody źródlanej schłodzonej lub o temp. pokojowej - to wtedy dużo lodu
Do dzbanka najlepiej 1.5 lub 2- litrowego wkładamy liście mięty, pokrojone cytrynkę i limonkę, zalewamy wodą z lodem lub jeszcze schładzamy wszystko w lodówce. To napój, który postawi na nogi w największy skwar!
środa, 24 lipca 2013
Multimedialny kokos
Palma kokosowa (kokos właściwy) nie występuje już nigdzie w stanie dzikim. No, może na maleńkich, niezamieszkałych wyspach południowego Pacyfiku. Jest uprawiana w klimacie równikowym (Filipiny, Tajlandia, Malezja, wyspy Oceanii, Afryka, Ameryka Południowa). Dorasta do 30 m wysokości, a na jej szczycie powiewa zielony pióropusz 25-35 liści. Owocem jest kokos, a owocowanie palmy może trwać nawet 80 lat. Z jednego drzewa można uzyskać do 75 kokosów rocznie. Mają one wiele talentów: potrafią np. dryfować tysiące kilometrów po morzach, nie tracąc zdolności do kiełkowania. Znajdowano je nawet w... Norwegii!
Kto próbował otworzyć dojrzałego (czyli brązowego i twardego) kokosa to wie, że nawet młotek temu nie podoła... Natomiast młody kokos jest łatwootwieralny - lekko owalny, zielony, może ważyć do 2 kg.
Z czasem owoc żółknie i brązowieje. U podstawy owocu widoczne są wtedy tajemnicze trzy otwory. Są to "dziurki" kiełkowe, ale tylko jedna pokryta jest tak miękką błoną, że może się przez nią przebić kiełkujący pęd. Kokos zawiera dużo nasyconych kwasów tłuszczowych i cukrów oraz stanowi bogate źródło witaminy C. Zawiera też szereg minerałów: potas, fosfor, magnez i żelazo. Ponadto zawiera pierwiastki śladowe: mangan, miedź, cynk, jod, selen oraz witaminy E i B.
Miąższ - biały i mięsisty jest jadalny na świeżo lub wysuszony czy też po ugotowaniu. Starty na wiórki używany jest w cukiernictwie. Używa się go również do produkcji kosmetyków (wygładzania i rozjaśnia skórę) - pod postacią masła czy oleju kokosowego. W temperaturze pokojowej ma stałą postać i biały kolor - trochę jak smalec. Przywieziony przeze mnie olej kokosowy do nanoszenia na skórę jest świetnym miernikiem temperatury - nie mogę go wylać z buteleczki przez 10 miesięcy chłodu w Polsce, jedynie latem, gdy moje mieszkanie nagrzeje się tak, że mam w nim powyżej 25 stopni Celsjusza, mogę znów używać mojego olejku. Nie boję się, że straci ważność bo termin przydatności olejku zakupionego w 2007 roku to... 2030! Masło kokosowe stanowi smaczny tłuszcz jadalny, stosowany nie tylko w cukiernictwie, do wyrobu czekolady i masła, ale także do produkcji mydła. Może być on też stosowany w silnikach diesla. Wytłoki, w których znajduje się około 20% białka są natomiast używane jako pasza dla zwierząt.
Mleczko kokosowe w kuchni
To jeden z podstawowych składników stosowanych w tajskiej kuchni - np. do przygotowania zupy. Coraz popularniejsze jest także u nas - niektórzy zagęszczają nim polskie, a nie azjatyckie zupy (do owocowej świetnie pasuje - robiłam wczoraj wiśniową - pycha!!!) i sosy (zamiast śmietaną), robią desery (sami spróbujcie letni koktajl owocowy: puszka mleczka kokosowego i dowolne owoce: maliny, jagody, truskawki. Wszystko miksujemy i chłodzimy. Gotowe!).
Zupa wiśniowa:
- mleczko kokosowe (puszka lub karton)
- 1 kg wiśni
- cukier waniliowy
Wiśnie płuczemy, drylujemy i gotujemy w niewielkiej ilości wody - trochę mniej, niż na kompot. Po 20 minutach przecieramy wiśnie przez rzadkie sito, słodzimy waniliowym, dodajemy mleczko kokosowe z puszki. Jeśli dla kogoś zupa jest za rzadka, może dodać ugotowany wcześniej makaron typu wstążki lub łazanki. Podajemy zupę na zimno.
O palmie cd.
Ciekawe jest, że wszystkie części palmy kokosowej są użyteczne. Wykorzystuje się młode listki palmy - są jadane jako jarzyna - na surowo, po ugotowaniu lub marynowaniu. Z soku uzyskanego po nacięciu rośliny pod kwiatostanem uzyskuje się wino palmowe (po uprzedniej fermentacji), z którego produkuje się czasem ocet. Po destylacji wina palmowego uzyskuje się arak. Z włókien orzecha zwanych koirą wytwarza się liny, pędzle, szczotki oraz maty. Włókno stanowi także cenne podłoże do uprawy roślin jako substytut torfu. Pień palmy kokosowej jest wykorzystywany w budownictwie i do rzeźbienia, liście do produkcji koszy i strzech, budowy płotów czy ścian budynków. Skorupa owocu służy z kolei jako opał, wyrabia się z niej naczynia i inne drobne przedmioty użytkowe albo ozdoby, a po zmieleniu wykorzystywana jest do... produkcji plastiku. Mieszkańcy Hawajów z pni palmy robili bębny i małe kajaki.
Tak więc to niezwykle piękne i hojne dla nas, drzewa...
wtorek, 23 lipca 2013
Pozdrowienia z Islandii
Ubawiła mnie dziś kartka, przybyła zwykłą pocztą, napisana przez znajomych z Warszawy, których to poznaliśmy podczas szalonej wyprawy do Jordanii, Syrii i Libanu w 2005 roku (to już 8 lat minęło?).
Otóż ci znajomi są niezłymi globtrotuarami, jak to mówimy żartobliwie między sobą - i nadal podtrzymujemy pewną archaiczną (tylko ze względu na zaawansowany wiek naszej czwórki) tradycję - mianowicie wysyłania sobie kartek pocztowych z różnych zakątków świata, w które i nas, i ich nosi. Dziś właśnie przyszła kartka z Islandii, wysłana w lipcu.
Iwonka i Jerzy donoszą, że mimo połowy lata na Islandii: wieje jak w Kieleckiem, temperatury ok. 9 stopni Celsjusza, pada 5 razy dziennie, a piwo jest koszmarnie drogie (małe kosztuje 35 zł). W dodatku Islandczycy odkryli agroturystykę, w związku z czym turyści nocują albo w chlewiku, albo w budynkach po przetwórni mączki rybnej, na piętrowych łóżkach albo na pryczach.
Urocze, prawda? I te atrakcje z pewnością są dla nich dostępne za niemałe pieniądze, bo wiem, że jeżdżą z ekskluzywnym biurem, które organizuje nietuzinkowe wyprawy...
No to tyle na pociechę tym, którzy narzekają na swoje wakacje na południu Europy, że mleko za białe, a talerze za okrągłe, a słońce zbyt parzące :-)
Otóż ci znajomi są niezłymi globtrotuarami, jak to mówimy żartobliwie między sobą - i nadal podtrzymujemy pewną archaiczną (tylko ze względu na zaawansowany wiek naszej czwórki) tradycję - mianowicie wysyłania sobie kartek pocztowych z różnych zakątków świata, w które i nas, i ich nosi. Dziś właśnie przyszła kartka z Islandii, wysłana w lipcu.
Iwonka i Jerzy donoszą, że mimo połowy lata na Islandii: wieje jak w Kieleckiem, temperatury ok. 9 stopni Celsjusza, pada 5 razy dziennie, a piwo jest koszmarnie drogie (małe kosztuje 35 zł). W dodatku Islandczycy odkryli agroturystykę, w związku z czym turyści nocują albo w chlewiku, albo w budynkach po przetwórni mączki rybnej, na piętrowych łóżkach albo na pryczach.
Urocze, prawda? I te atrakcje z pewnością są dla nich dostępne za niemałe pieniądze, bo wiem, że jeżdżą z ekskluzywnym biurem, które organizuje nietuzinkowe wyprawy...
No to tyle na pociechę tym, którzy narzekają na swoje wakacje na południu Europy, że mleko za białe, a talerze za okrągłe, a słońce zbyt parzące :-)
zdj. z guidetoiceland.is
W pogoni za świerszczem, czyli latającym białkiem?
W niedawnym swoim poście zachwycałam się cykadami. Ponieważ ciągle jeszcze tkwię w domu zamiast uganiać się za nimi nad Morzem Śródziemnym, to muzykalne owady same do mnie przyszły. Nie cykady, oczywiście, to nie ich rejon – ale pojawili się ich wschodnioeuropejscy kuzyni - świerszcze.
W upalne wieczory grają jak opętane w ogrodzie, ale wczoraj jakiś odważny egzemplarz wskoczył mi na taras. Zważywszy, że znajduje się on na I piętrze i do pokonania było z poziomu ogrodu jakieś 4-5 metrów wzwyż, zadziwił mnie wyczyn świerszcza. Kolor ma nieciekawy – jest szary, nawet dość spory. Kiedy go dojrzałam, gdyż relaksował się na kaflach, natychmiast zapragnęłam schować go sobie w pudełeczku z otworami, żeby mi grał, a może nawet jesienią przeniósł się do domu za kominek (wszak starożytni Grecy trzymali cykady w słomianych klateczkach http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/07/17/cykady-nie-tylko-na-cykladach/). Wyposażona zatem w tekturowe pudełeczko po malinach zaczęłam zbliżać się do świerszcza, a on… hyyyyc. Ja za nim, on znów hyyyc. I tak on hycał, ja ganiałam za nim między donicami z roślinnością. Potem wydawało mi się, że w popłochu przeskoczył barierkę, okalającą taras, spadając na bruk, gdzie sąsiedzi z parteru mają garaż. Wybiegłam przerażona go ratować – może się zabił, biedaczek? Zanim doszłam do miejsca wypadku – po świerszczu nie było ani śladu. Wróciłam zmartwiona do domu.
Po godzinie zaczęłam podlewać kwiaty na tarasie – znów mi wyskoczył świerszcz zza doniczki. Hurrraa, to jednak jest! Potwierdził to cykaniem. Cały wieczór chodziłam uszczęśliwiona melodią świerszcza. Potem przyszło mi do głowy, że może trzeba podać mu coś na kolację? Co jadają świerszcze?
I przypomniała mi się anegdota z czasów studenckich - na egzaminie z literatury greckiej pani profesor Abramowiczówna kolegę, który męczył się nad przetłumaczeniem z greki na nasze wiersza, bodajże Pindara, w którym mowa była o cykadach, zapytała podchwytliwie: a czym się żywią cykady? Na co ów kolega: eee, aaa, uuuhm, sądzę, że niejako przechwytują muszki... Dla upewnienia się więc, jakiego rodzaju muszkę miałabym upolować dla mojego muzykalnego gościa podeszłam do Andrzejka, który siedział przy kompie, i poprosiłam go, by poszukał w internecie, czym się żywią, bo chciałabym, żeby ten tarasowy świerszcz u nas zamieszkał. Na co mój mąż z lekkim roztargnieniem (bo był szalenie zajęty szukaniem schematu rozrusznika do kosy spalinowej): to może go zamelduj?
A może go nawet zamelduję, na razie podarłam ze złością artykuł z Rzepy, w którym piszą, że owady to przyszłość kulinarna Ziemi. No to teraz będzie znów ukłon w stronę gotowania, chociaż nie podam Wam przepisu na smażonego świerszcza…. Otóż, podobno masowa hodowla i jedzenie owadów mają rozwiązać problem wyżywienia ludzkości. Już w połowie naszego wieku na Ziemi będzie 9 miliardów ludzi! Czym ich wyżywić, skoro tereny uprawne mamy już wykorzystane do maksimum? Bydło hodowlane zużywa 8% światowych zasobów wody, oceany straciły zdolność regeneracji i do 2050 roku wyginie większość jadanych przez nas ryb. A hodowle morskie? Nieopłacalne - do wyhodowania 1 kg łososia potrzeba…4 kg sardynek! Wyhodowanie 1 kg tuńczyka to 14 kg innych ryb! Co nas zatem czeka? Zabraknie drobiu, wieprzowiny, wołowiny, ryb. Będzie za to: plankton, meduzy i … owady! W ślad za tymi informacjami podąża FAO, nawołując do masowej ich hodowli. Po prostu: jedzmy owady, są ich biliony, są bogatym źródłem białka, soli mineralnych i witamin… Do wyhodowania 1 kg owadów potrzeba tylko 2 kg pożywienia, twierdzi FAO. Mogą być, ba, są w tej chwili już spożywane na różne sposoby: w całości, starte na proszek, dodawane do zup i makaronów itd.Podobno 2,5 miliarda ludzi ma w tej chwili owady w swoim codziennym menu. Jest to ok. 1400 gatunków latającego białka: do nabycia w Meksyku, Gabonie, Tajlandii (sama widziałam), podawane są już także w snobistycznych restauracjach europejskich (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/02/17/insektowa-restauracja-w-warszawie) i amerykańskich…
No cóż, nawet jeśli jest jak w tym starym dowcipie o muchach i g.....e: 2,5 miliarda ludzi nie może się mylić, ja na pewno nie skonsumuję mojego świerszcza!
W upalne wieczory grają jak opętane w ogrodzie, ale wczoraj jakiś odważny egzemplarz wskoczył mi na taras. Zważywszy, że znajduje się on na I piętrze i do pokonania było z poziomu ogrodu jakieś 4-5 metrów wzwyż, zadziwił mnie wyczyn świerszcza. Kolor ma nieciekawy – jest szary, nawet dość spory. Kiedy go dojrzałam, gdyż relaksował się na kaflach, natychmiast zapragnęłam schować go sobie w pudełeczku z otworami, żeby mi grał, a może nawet jesienią przeniósł się do domu za kominek (wszak starożytni Grecy trzymali cykady w słomianych klateczkach http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/07/17/cykady-nie-tylko-na-cykladach/). Wyposażona zatem w tekturowe pudełeczko po malinach zaczęłam zbliżać się do świerszcza, a on… hyyyyc. Ja za nim, on znów hyyyc. I tak on hycał, ja ganiałam za nim między donicami z roślinnością. Potem wydawało mi się, że w popłochu przeskoczył barierkę, okalającą taras, spadając na bruk, gdzie sąsiedzi z parteru mają garaż. Wybiegłam przerażona go ratować – może się zabił, biedaczek? Zanim doszłam do miejsca wypadku – po świerszczu nie było ani śladu. Wróciłam zmartwiona do domu.
Po godzinie zaczęłam podlewać kwiaty na tarasie – znów mi wyskoczył świerszcz zza doniczki. Hurrraa, to jednak jest! Potwierdził to cykaniem. Cały wieczór chodziłam uszczęśliwiona melodią świerszcza. Potem przyszło mi do głowy, że może trzeba podać mu coś na kolację? Co jadają świerszcze?
I przypomniała mi się anegdota z czasów studenckich - na egzaminie z literatury greckiej pani profesor Abramowiczówna kolegę, który męczył się nad przetłumaczeniem z greki na nasze wiersza, bodajże Pindara, w którym mowa była o cykadach, zapytała podchwytliwie: a czym się żywią cykady? Na co ów kolega: eee, aaa, uuuhm, sądzę, że niejako przechwytują muszki... Dla upewnienia się więc, jakiego rodzaju muszkę miałabym upolować dla mojego muzykalnego gościa podeszłam do Andrzejka, który siedział przy kompie, i poprosiłam go, by poszukał w internecie, czym się żywią, bo chciałabym, żeby ten tarasowy świerszcz u nas zamieszkał. Na co mój mąż z lekkim roztargnieniem (bo był szalenie zajęty szukaniem schematu rozrusznika do kosy spalinowej): to może go zamelduj?
A może go nawet zamelduję, na razie podarłam ze złością artykuł z Rzepy, w którym piszą, że owady to przyszłość kulinarna Ziemi. No to teraz będzie znów ukłon w stronę gotowania, chociaż nie podam Wam przepisu na smażonego świerszcza…. Otóż, podobno masowa hodowla i jedzenie owadów mają rozwiązać problem wyżywienia ludzkości. Już w połowie naszego wieku na Ziemi będzie 9 miliardów ludzi! Czym ich wyżywić, skoro tereny uprawne mamy już wykorzystane do maksimum? Bydło hodowlane zużywa 8% światowych zasobów wody, oceany straciły zdolność regeneracji i do 2050 roku wyginie większość jadanych przez nas ryb. A hodowle morskie? Nieopłacalne - do wyhodowania 1 kg łososia potrzeba…4 kg sardynek! Wyhodowanie 1 kg tuńczyka to 14 kg innych ryb! Co nas zatem czeka? Zabraknie drobiu, wieprzowiny, wołowiny, ryb. Będzie za to: plankton, meduzy i … owady! W ślad za tymi informacjami podąża FAO, nawołując do masowej ich hodowli. Po prostu: jedzmy owady, są ich biliony, są bogatym źródłem białka, soli mineralnych i witamin… Do wyhodowania 1 kg owadów potrzeba tylko 2 kg pożywienia, twierdzi FAO. Mogą być, ba, są w tej chwili już spożywane na różne sposoby: w całości, starte na proszek, dodawane do zup i makaronów itd.Podobno 2,5 miliarda ludzi ma w tej chwili owady w swoim codziennym menu. Jest to ok. 1400 gatunków latającego białka: do nabycia w Meksyku, Gabonie, Tajlandii (sama widziałam), podawane są już także w snobistycznych restauracjach europejskich (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/02/17/insektowa-restauracja-w-warszawie) i amerykańskich…
No cóż, nawet jeśli jest jak w tym starym dowcipie o muchach i g.....e: 2,5 miliarda ludzi nie może się mylić, ja na pewno nie skonsumuję mojego świerszcza!
sobota, 20 lipca 2013
Chłodniki i arbuzowe koszyki
Ostatnio ciągle mam jakichś gości. Z tego powodu stałam się seryjną... producentką chłodników. Tym bardziej, że temperatura za oknem sprzyja jedzeniu na zimno. Drugim popisowym numerem kulinarnym, którym gości dopieszczam deserowo (to natomiast, co zdarza się między chłodnikiem a deserem na ogół ulega zmianom) jest arbuzowy koszyk smakowitości.
Zauważyłam, że podawanie przepisów kulinarnych na blogach zwiększa znacznie czytelnictwo tychże, porzucam więc chwilowo literaturkę dla receptur tak oczywistych, że dla mnie aż nudnych. Ale skoro to najbardziej zachęca wszystkich do odwiedzin, to silwu ple, jak mawiają Chińczycy.
Chłodnik robię tak:
- kupuję 2 opakowania zsiadłego mleka
- 1 opakowanie jogurtu naturalnego
- słoik wiórków buraczkowych
- seler naciowy
- pęczek kopru, pietruszki
- ogórka świeżego oraz małosolnego (lub kiszonego)
- młody czosnek.
Do kwaśnego mleka dodaję na oko wiórki buraczkowe - każdy musi sam wypróbować, czy zadowala go pół słoika czy cały. Następnie wzbogacam chłodnik o resztę produktów - wszystko drobno posiekane (seler, koper) lub starte na tarce (ogórki). Czosnek w umiarkowanej ilości (1 ząbek), rozrzedzam chłodnik jogurtem (bo w pewnym momencie jest bardzo gesty od dodatków), przyprawiam ewentualnie solą i pieprzem, wlewam do miseczek i ozdabiam połówką gotowanego na twardo jajka. Proste jak konstrukcja cepa.
Malowniczy deserek z arbuza jest ciut trudniejszy. Najważniejsze kupić kształtnego arbuza bez skazy, przepołowić. Z połówki wydrążyć miąższ, brzeg powstałej w ten sposób miski wyciąć w ząbki - mamy naczynie. Teraz do środka włożyć mieszankę owoców: winogrona, pocięty w kostkę arbuz, truskawki, brzoskwinie, morele, maliny, jagody - co się wam owocowego nawinie. Im bogatsza mieszanka tym lepiej. Ładnie to umieścić w arbuzowej misie, polać dowolnym sosem: może być woda z sokiem cytrynowym i miodem, można wszystko tylko skropić cytryną albo dodać ciut syropu - np. z granatów. Ważne, by sałatka się dobrze schłodziła w lodówce, a owoce "się przegryzły". Koszyk owoców wygląda bajecznie na stole - i tak samo smakuje.
Zauważyłam, że podawanie przepisów kulinarnych na blogach zwiększa znacznie czytelnictwo tychże, porzucam więc chwilowo literaturkę dla receptur tak oczywistych, że dla mnie aż nudnych. Ale skoro to najbardziej zachęca wszystkich do odwiedzin, to silwu ple, jak mawiają Chińczycy.
Chłodnik robię tak:
- kupuję 2 opakowania zsiadłego mleka
- 1 opakowanie jogurtu naturalnego
- słoik wiórków buraczkowych
- seler naciowy
- pęczek kopru, pietruszki
- ogórka świeżego oraz małosolnego (lub kiszonego)
- młody czosnek.
Do kwaśnego mleka dodaję na oko wiórki buraczkowe - każdy musi sam wypróbować, czy zadowala go pół słoika czy cały. Następnie wzbogacam chłodnik o resztę produktów - wszystko drobno posiekane (seler, koper) lub starte na tarce (ogórki). Czosnek w umiarkowanej ilości (1 ząbek), rozrzedzam chłodnik jogurtem (bo w pewnym momencie jest bardzo gesty od dodatków), przyprawiam ewentualnie solą i pieprzem, wlewam do miseczek i ozdabiam połówką gotowanego na twardo jajka. Proste jak konstrukcja cepa.
Malowniczy deserek z arbuza jest ciut trudniejszy. Najważniejsze kupić kształtnego arbuza bez skazy, przepołowić. Z połówki wydrążyć miąższ, brzeg powstałej w ten sposób miski wyciąć w ząbki - mamy naczynie. Teraz do środka włożyć mieszankę owoców: winogrona, pocięty w kostkę arbuz, truskawki, brzoskwinie, morele, maliny, jagody - co się wam owocowego nawinie. Im bogatsza mieszanka tym lepiej. Ładnie to umieścić w arbuzowej misie, polać dowolnym sosem: może być woda z sokiem cytrynowym i miodem, można wszystko tylko skropić cytryną albo dodać ciut syropu - np. z granatów. Ważne, by sałatka się dobrze schłodziła w lodówce, a owoce "się przegryzły". Koszyk owoców wygląda bajecznie na stole - i tak samo smakuje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)