środa, 30 grudnia 2015

Niedzielna wycieczka z romantyczną ruiną w tle...

W trzeci dzień świąt, w niedzielę, wybraliśmy się na wycieczkę do Kobylej Góry. Chodziło o uprzejmość - podwiezienie rodzinki, a przy okazji - przewietrzenie się.

Kobyla Góra leży nieopodal Sycowa, jakieś 60 km od Wrocławia. Bladym świtem (czyli około ósmej rano) w poświąteczną niedzielę na drodze nie było żywego (ani tym bardziej martwego...) ducha. Jechaliśmy więc szybko pustą S8, w słońcu i pod błękitnym niebem. Prawie przed samą Kobylą Górą musieliśmy zjechać z S-ki i z polecenia GPS wjechaliśmy na jakąś wąską i kiepską drogę boczną. Nagle dosłownie stanęliśmy jak wryci. To znaczy samochód wrył się w dziurawy asfalt wszystkimi kopytami swoich 150 koni (czyli będzie ich ze szeset :-), gdyż z boku, na lekkim pagórku wyrosło zjawisko architektoniczne niezwykłej urody... Zamek? Nie, kościół... Nie, jednak zamek! Ależ skąd, kościół! - wykrzykiwałam siedząc w aucie. I gdzie my w ogóle jesteśmy??? Ponieważ rodzinka się spieszyła (musiała być u celu punktualnie o dziewiątej), ruszyliśmy dalej, mijając tablicę z nazwą miejscowości: Pisarzowice. Obiecaliśmy sobie jednak eksplorację zjawiska w drodze powrotnej już we dwójkę, co też uczyniliśmy. Budowla dość okaleczona, ale mimo to piękna. Popatrzcie sami:




Szary, lecz w różnych odcieniach, granit w połączeniu z czerwonym piaskowcem... Duże okna, w których pewnie kiedyś były witraże, ozdobniki. Krągłe kształty budowli przywołują romański styl, domyślałam się jednak, że obiekt nie jest aż tak stary. Przez moment przyszło mi nawet do głowy, że to niedokończona budowa domu jakiegoś ekstrawaganckiego nowobogackiego, który chciał sobie sprawić rodową siedzibę, jednak rzut oka w górę wyprowadził mnie z błędu - ujrzałam herb nie taki znów współczesny:

Ogromnie intrygował mnie ten obiekt, jednak w pobliżu nie było żadnej tablicy informacyjnej. Pokonawszy więc ogrodzenie z drutu kolczastego (dość mizerne, bez obaw) weszliśmy do środka. Przestałam mieć wątpliwości - jest to zdecydowanie budowla sakralna, mimo że tak zgrabna, zwiewna, filigranowa, z przestrzeniami, w których chce się... zatańczyć. Plan ma prosty: nawa główna i balkon, nad wejściem chór (pewnie stały w nim organy). Kolumny z piaskowca mają bogato zdobione kapitele. Widoczne są resztki polichromii na stropach, oraz napis: „Sei getreu bis an den Tod, so will ich dir die Krone des Lebens geben” Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec życia. Porzucona kamienna chrzcielnica (?), szczątki drewnianego parkietu, kamień ołtarzowy i ziejąca jama jakby krypty - to wszystko tworzy tak niesamowity nastrój, że trudno mi go Wam opisać. I jeszcze te piękne, nagie okna, blask przez nie wpadający mimo szarości grudniowego przedpołudnia.... Spójrzcie na balustradę balkonu - jaka zdobna!



Obeszliśmy kościół dookoła, zajrzeliśmy do niewielkich podziemi, w których było mnóstwo gruzu. Nad głównym wejściem widoczna jest data 1902 r, co potwierdziło moje podejrzenia, że budowla tylko nawiązuje do stylu romańskiego, jest neoromańska. 
Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, mijając tabliczki "wstęp wzbroniony". Przysięgam, że od strony, z której do obiektu wchodziliśmy nie było ich widać! :-) Już w drodze powrotnej zajrzałam do netu. I oto, co o tym cudzie znalazłam: zbudowany w latach 1900-1902 według projektu architekta Arnolda Hartmana, Berlińczyka, który zostawił po sobie wiele budynków m.in. w Zabrzu i Szczecinie. Fundatorem był książę Gustaw Biron von Curland (1859-1941), pan Sycowa. Chciał on uczcić pamięć zmarłego w 1899 r. syna Wilhelma, który ponoć w tym właśnie miejscu spadł z konia, co zakończyło się jego śmiercią. Chłopiec miał 13 lat, a zbolały ojciec postawił budowlę pamiątkową - kościół nie ma wezwania żadnego świętego, był kościołem ewangelickim - Prinz Wilhelm Gedachtniskirche. Zdobienie wnętrza przetrwało do 1912 r., wymienia się m.in. wysadzaną szlachetnymi kamieniami kazalnicę. Rodzina Bironów była panami Sycowa od 1734 r., kiedy to Ernst Johann Biron (1690-1782) zakupił Wolne Państwo Stanowe Syców od rodziny Dohna. Bironowie bardzo trwale związani są z Sycowem, a ich współcześnie żyjący potomek - Książę Ernst Johann Biron von Curland jest honorowym obywatelem miasta. Ciekawe, czy serce mu się nie kroi, gdy patrzy na to, co  pozostało z kościoła? Budowla nie ma już dachu, wieża jest w opłakanym stanie. Dewastują kościół wandale, ale za to podziwiają pary młode i fotografowie. Malowniczość budowli dostrzegli też producenci teledysku zespołu Behemot. Przydałby się jednak jakiś sponsor, który wziąłby budowlę w ochronę. Ja bym tam zrobiła Dom Weselny - w tych pięknych wnętrzach jest magia i radość, nie smutek, mimo że to pamiątka śmierci. Nie wiem dlaczego tak go odbieram...


Pozostaje mi zatem zagrać w lotto - ostatnio było 30 milionów do wzięcia... Ja to już bym wiedziała, na co wydać taka potężną kasę (a jeszcze niedawno miałam problem z zagospodarowaniem takiej sumy :-) Może ktoś zechce do mnie dołączyć? W podziemiach zrobimy kuchnię, w nawie głównej - część taneczną... Plany już mam, z rozmachem!

sobota, 26 grudnia 2015

Bez ofiar :-)

Świąteczny bilans na razie wygląda całkiem pomyślnie:

1) biesiadnicy wyszli o tej samej porze co rok temu - o 1.30, dzięki czemu mogłam pójść spać już o 3.00,

2) obudziłam się rano pomimo nadużycia maku (w kutii i makowcu),

3) w obwodzie pasa przybyło jedynie 4 cm, ale zwalczę to siłą woli i głodówką,

4) nie wiozłam mamy na ostry dyżur laryngologiczny z powodu utkwienia ości karpia w jej gardle, co zdarzyło nam się już dwa razy :-)

5) nie usłyszałam żadnego przykrego słowa od zwierzaków. Zresztą, od ludzi też nie...

6) prezenty pod choinką były wyjątkowej urody i obfitości,

7) mój eksperyment kulinarny pod tytułem "karp pieczony w maśle i czosnku" okazał się wyborny w smaku.

Przede mną jeszcze jeden świąteczny dzień i na pewno zacznę go szampanem do śniadania, bo mamy z Andrzejkiem 28 rocznicę ślubu.

No i jest pełnia, trzeba wzmacniać magię tego czasu, czarować. Wysyłam Wam dużo ciepła i miłości!

 

[caption id="attachment_2976" align="aligncenter" width="254"]Hmmmmmmmmmm Hmmmmmmmmmm[/caption]

zdj. z www.eska.pl

niedziela, 8 listopada 2015

Sushi jak facebook...

Podobnie jak facebookowi, przez równie wiele lat opierałam się sushi. Raz czy dwa z ciekawości kupiłam jakieś pudełko z zawijankami (chyba w Piotrze i Pawle), ale pomemłałam ryż w algach, stwierdziłam, że to nie są klimaty dla moich kubków smakowych - i na tym moja japońska przygoda się skończyła.

Do wczoraj. Znajomi zaprosili nas na kolację gdzieś w mieście. Padła propozycja pójścia do jakiejś "suszarni". OK, chociaż entuzjastami nie jesteśmy, ale właściwie chętnie spróbujemy, bo trudno mieć swoje zdanie na temat sushi po tej jednej czy dwóch próbach z gotowcami z supersklepu. Wchodzimy na "Szajnochy 11" we Wrocławiu. Klimatyczny lokal, wysoki bar ze strumieniem i "łódeczkami", siadamy jednak przy normalnych stolikach. Na blatach papierowe menu-obrusy. Przy wyborze dań zdajemy się na znajomych, bo nie mamy pojęcia co oznaczają te nazwy: sashimi, hosomaki, nigiri itp. I jak, na Boga, może smakować duszona wołowina w bulionie z palonych kości i kiszoną pieczarką????
Znajomi z kolei postanawiają zdać się na kucharza. Określają tylko, ile sztuk na głowę i żeby ryba była surowa, ale broń Boże maślana etc. Po kilku minutach kelnerka przynosi dwie podłużne miseczki z czekadełkami: są to sałatki z wodorostów - jedna z sezamem, druga z ogórkami. Znajomi łapią z blatu pałeczki. My też musimy ich użyć... Dramat. Kiedy udaje mi się wreszcie donieść do ust jasnozielone sznureczki posypane obficie sezamem, chrupiące i delikatne - rozpływam się z rozkoszy. Przy sałatce z ogórkami  przyjemność się powtarza.
Po pół godzinie pojawia się bardzo duży talerz z czarnego łupka, wypełniony bardzo eleganckimi zawijańcami różnego smaku i koloru. To chyba futomaki i uramaki (o ile dobrze zapamiętałam nazwę tych arcydziełek). Wszystko wypieszczone ręką kucharza. Na brzegach talerza ozdoby z białego i różowego imbiru. Rewelacja! Bardzo nam to wszystko i każdy z osobna smakuje, w zawijańcach jest bardzo mało ryżu, za to mnóstwo ciekawych składników. 
Po uczcie, jakże lekkiej mimo późnej pory, myślimy jeszcze o deserze. Może pampuchy z zieloną herbatą, lodami jogurtowymi i marynowaną gruszką? Nie, tu już mamy trochę bardziej europejską potrzebę - włoskie lody. Zdobędziemy więc La Scalę.
Wreszcie jednak zrozumiałam, dlaczego sushi było tak często zamawiane przez koleżanki w pracy (ja jakoś nigdy się nie skusiłam)... Tak więc wczoraj urodziła się nowa fanka sushi!







środa, 4 listopada 2015

Piję tanie wino - świętuję...

Nie mam pojęcia, dlaczego tanie wino ma "swój" dzień 4 listopada… Może to przemyślana opozycja do listopadowego święta wina, gdy w trzeci czwartek pojawia się młode beaujolais? Poza tym w listopadzie też są np. Dni Otwartych Piwnic na Słowacji, której to imprezy jestem wielką fanką...

Siedzę więc wieczorową porą i popijam dość tanie wino, przywiezione ze Słowacji w zeszłym roku - Dievcie Hrozno 2013 z winnicy w Modrej - centrum słowackiego winiarstwa. Butelka kosztowała 5, albo góra 7 euro - tanie więc jest, czy nie? Przymiotnik „tanie” to dla każdego inna cena. Dla jednych – poniżej 10 złotych, dla innych poniżej 50 zł, a dla nielicznych, dla których prawdziwe wina zaczynają się od 100 zł za butelkę, te wszystkie tańsze są właśnie "tanie". 

W trakcie moich licznych podróży po krajach tradycyjnie uważanych  za winiarskie (Francja, Hiszpania, Włochy) odkryłam, robiąc codzienne zakupy napoju, bez którego nie wyobrażam sobie głównego posiłku, że tylko w Polsce importowane z tych obszarów wina kosztują kilkadziesiąt złotych. W starej, poczciwej, winiarskiej Europie można nabyć bardzo poprawne wino już za 2-3 euro, co plasuje je w okolicach naszych „jaboli”. Istnieje też tam duży wybór win w kartonach litrowych czy też w plastikowych butelkach, kojarzonych u nas z niską jakością. Dochodzę więc do wniosku, że jedynym kryterium taniości jest to, że „tanie wino” nie jest w ogóle… winem. To produkt „winopodobny” pozyskiwany dzięki cudowi fermentacji, ale z innych, niż winogrona, owoców. Tanie wino nie ma zatem nic wspólnego z winoroślą, winobraniem i innymi śródziemnomorskimi rytuałami, które zawartośc smukłej butelki czynią tak rozkoszną… 
zdj. dietetycy.org.pl


Mało tego, często te napoje nie mają nic wspólnego z żadnymi owocami. Jak mawiał mój przyjaciel-chemik: wino można zrobić nawet z dżinsów. Skoro tak, to może te wina "patykiem pisane" produkowane są z lumpexowej garderoby??? Wina tej proweniencji (tzn. nie winogronowej), pija się bardzo młode (aha, to prawie beaujolais noveau!), bo starsze są dość, hm, wybuchowe. Z tych oraz wielu innych powodów tanie wina mają wieloznaczne i raczej pejoratywne synonimy: jabol, mamrot, sikacz, bełt, château de jabol, mordokwas, siara, wiśniówka, wino rocznika bieżącego, wino patykiem pisane i in. 
Ok, ale gdzie w takim razie plasuje się uważany za arystokratyczny - cydr? Ten francuski musujący napój z jabłek, nominalnie rzecz biorąc, jest  jabolem! Tyle że ma lepszy PR...

Po co świętować Dzień Taniego Wina?
Też nie mam pojęcia. Dla osób niewprawionych może się to zakończyć fatalnie: tupotem białych mew, nagłą podróżą do Rygi, skłonnością do zalegania na parkowych ławkach w pozycji horyzontalnej, nawet jeśli nigdy wcześniej takiej nie przejawialiśmy, oraz wielkimi kłopotami z grawitacją. Lepszym pomysłem jest jednak znalezienie „prawdziwego” (a więc winogronowego) i niedrogiego wina - i np. zrobienie z niego grzańca. Nadaje się do tego czerwone wino z gatunku merlot czy cabernet, w cenie poniżej 20 złotych. Jak nie grzaniec - to sangria. Wersja ta sama - merlot, cabernet plus dużo drobno pokrojonych owoców (głównie cytrusowych). Dzięki temu wybiegowi świętujemy Dzień Taniego Wina nie narażając organizmu (i wątroby) na katusze jego spożycia i późniejsze mamrotanie, które może nam wejść w krew ku zdumieniu i rozpaczy bliskich.
Inny sposób świętowania to spa z zabiegiem winoterapii. Może to być: peeling, masaż, kąpiele winne, body wrapping. Peeling to ścieranie skóry moszczem winnym lub pestkami winogron i miodem. Masaż ciała olejem z pestek winogron nawilża skórę i łagodzi podrażnienia. Relaksująca kąpiel winna (z dodatkiem taniego wina do wody w wannie), oraz z lampką droższego wina w ręce - to zabieg spa dostępny w domowej łazience. Według mnie to najmilszy i najbardziej pobudzający sposób świętowania Dnia Taniego Wina!
I ostatnia podpowiedź, być może najbardziej kulturalna: warto w tym dniu wyskoczyć do Szklarskiej Poręby, do Muzeum Tanich Win, zwanego też Muzeum Jabola, istniejącego od 2003 roku. Zawsze to muzeum... W Starej Chacie Walońskiej (ul. Kołłątaja 12) zgromadzono butelki tanich win i ich etykiety. Można pooglądać, podumać, powspominać (stare czasy PRL-u) i napić się potem… dievcie hrozno z 2013!

środa, 28 października 2015

Cypr - wyspa Łazarza

Wpisując się w halloweenowy klimat końca października chciałam opowiedzieć Wam o wyspie, na której naprawdę dokonał żywota zmarły, a potem wskrzeszony przez Chrystusa - Łazarz...


Cypr to wyspa niezwykła, bogata w atrakcje każdego typu, cel przyjazny podróżnikom przez okrągły rok – za sprawą słonecznych dni i wysokiej temperatury powietrza nawet zimą. Dziś jednak zajmę się Cyprem w kontekście bardziej na czasie: zmarłych... Mało kto bowiem wie, że tutaj właśnie żył, mieszkał przez 40 lat, a potem naprawdę (po raz drugi) umarł Łazarz - najsłynniejszy wskrzeszeniec, znany ze spektakularnego epizodu ożywienia przez Jezusa...

Był bratem Marii Magdaleny i Marty. Rodzeństwo mieszkało w Betanii, często zapraszało do swego domu Nauczyciela. Gdy Łazarz zachorował, siostry słały wieści do mistrza, by przybył jak najszybciej, ale z jakichś dość niejasnych powodów Jezus zwlekał z odwiedzinami i pojawił się dopiero 4 dni po śmierci Łazarza. Od razu kazał prowadzić się na miejsce spoczynku – do skalnej groty, zatrzaśniętej zwyczajem Żydów wielkim kamieniem. W niej spoczywało ciało spowite w całun i bandaże. Wizytę odradzała siostra zmarłego, opłakująca go Marta, sugerując, że brat "już trochę cuchnie”. Nie zraziło to Jezusa, który przed grobowcem, w towarzystwie uczniów i obserwatorów dokonał cudu – nakazał Łazarzowi wyjść z pieczary...

Musiało to wyglądać trochę strasznie i trochę śmiesznie, a więc bardzo halloweenowo: wyobrażam sobie bowiem skrępowane bandażami ciało, w dodatku przykro woniejące, wyłaniające się niczym groteskowa mumia w klasycznym filmie pod tym samym tytułem… 

Cud wskrzeszenia zaszkodził niestety zarówno samemu Jezusowi jak i Łazarzowi, skoro pierwszego ukrzyżowano, a drugiego wygnano z Betanii. Ozdrowieniec dopłynął jakimś cudem na wyspę Cypr i zamieszkał na południu, w mieście Kition (tu, gdzie urodził się 300 lat wcześniej Zenon, twórca filozofii stoickiej). Został jednym z pierwszych biskupów chrześcijańskich, przewodząc gminie wyznaniowej. Umarł po raz drugi po 40 latach. W miejscu, gdzie odkryto (w IX wieku dopiero) jego sarkofag, postawiono cerkiew Agiou Lazarou. Miasto zmieniło nazwę z Kition na Larnaka (po grecku słowo to oznacza właśnie grób lub sarkofag). Łazarz jest do dzisiaj patronem rzeźników, grabarzy, żebraków i trędowatych. 

Agiou Lazarou w Larnace jest budowlą niezwykłą, może dlatego, że była wielokrotnie przebudowana: bizantyjska świątynia zyskała gotyckie sklepienia krzyżowe, gargulce. W XVI w. cerkiew została zamieniona na meczet, jednak wspólnota prawosławna wykupiła ją od Turków i ponownie urządziła w niej cerkiew. 

[caption id="" align="aligncenter" width="583"] cerkiew Łazarza w Larnace[/caption]

Mój zachwyt wzbudza XIX-wieczna dzwonnica z koronkowymi zdobieniami, znacznie odbiegająca stylem od bryły świątyni z 3 kopułami. Przyjrzyjcie się sami – architektonicznie rzecz biorąc Agiou Lazariou jest dosyć dziwaczna, ale mimo wszystko harmonijna i urocza...

Wewnątrz same skarby: barokowy ikonostas rzeźbiony w drewnie i złocony, oszałamiający kolorami starych ikon, całowana namiętnie przez wiernych ikona Łazarza z XVII w., z rzadko spotykanym na innych obrazach przedstawieniem sceny wskrzeszenia, gdyż niektóre postaci zatykają sobie nos…

[caption id="" align="aligncenter" width="302"] ikona[/caption]

Jakość trochę kiepska, bo odbił się flesz.

Można wejść do podziemnej krypty z prawej strony ołtarza i dotknąć kamiennego sarkofagu ze szczątkami świętego (aczkolwiek losy relikwii są zagmatwane jak jego życie doczesne: przewiezione do Konstantynopola w 1204 r., zostały stamtąd zrabowane przez krzyżowców i przewiezione ponoć do Marsylii). W krypcie z sarkofagiem Łazarza stoi również kilkanaście innych, starych, kamiennych anonimowych sarkofagów, niektóre są otwarte i puste. Średniowieczny halloween!

Pozostając w temacie święta zmarłych nadmienię, że na Cyprze jest wiele starożytnych nekropolii, z różnych okresów. Ponieważ takie obiekty niezmiernie mnie ciekawią, pokażę Wam jeszcze kilka zdjęć "na deser" :-):

[caption id="" align="aligncenter" width="583"] Piękny grobowiec podziemny z kolumnami[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="583"] Mała Petrunia cypryjska, jak ją nazwałam[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="583"] Inne skalne grobowce, już nawet nie pamiętam, gdzie na Cyprze... To focie sprzed 4 lat...[/caption]

wtorek, 27 października 2015

Szpilki kontra wrotki

Pędzę wieczorową porą na spotkanie, a właściwie bankiet. Musiałam się wyfiokować, więc na nogach szpilki mam - wielkie jak szable tygrysa szablozębnego, zatem krok mój dość niepewny.  Usiłuję się nie spóźnić, wystukuję tempo karabinu maszynowego - dziurkuję chodnik i chodziarstwo figurowe uprawiam. Co gorsza bruk okolic Rynku to drobna kostka, nierówna, żadnej szpilkostrady w zasięgu nóg.  Mijam akurat dwóch sztajmesów siedzących wprost na chodniku, którzy zagadują do mnie, obserwując moje wyczyny i wielką aktywność nożną:

- Dzień dobry!

- Dobry wieczór! - poprawiam, bo ciemno już.

Na co oni z wyraźnym zatroskaniem w głosie:

- Może wrotki?



W sumie - czemu nie?

piątek, 9 października 2015

Coś optymistycznego

Hooooooooophoooooooooooooooooooop, jest tu kto???????? Wiem, wiem, sama sobie jestem winna. Wieki mnie tu nie było. Opadł mi bardzo zapał do blogowania, bo na bieżąco nie jestem w stanie relacjonować, co się wydarzyło, a z kilkudniowym poślizgiem sprawa nawet dla mnie staje się nieciekawa (pozdrawiam jednak czytelników, którzy tu jeszcze mimo wszystko zaglądają, dzięki piękne!)

Nie będę opisywać moich wrześniowych wypadów do stolicy i co tam ciekawego widziałam, jadłam, albo jak się zabawiłam. Cały wrzesień mnóstwo rzeczy działo się u mnie, baaaaaardzo ciekawych, ale głównie w Warszawie. Październik też się zaczął z przytupem, ale już prawie dekada tego miesiąca minęła i jestem mocno spóźniona z blogowym sprawozdaniem. Ponieważ nie były to zdarzenia wyłącznie zabawne, postanowiłam je zignorować. Poszłam nawet krok dalej - będę spisywać tylko dobre wiadomości: miłe zdarzenia, uśmiechy Losu, komplementy i kształty obłoków. W końcu jest to blog zabawna literaturka, a to zobowiązuje! Oto relacja z wczoraj:

PORANEK:
1. Dzięki Aniołowi Stróżowi o wdzięcznym (choć krótkim) imieniu ABS, w drodze do pracy uniknęłam wjechania w bagażnik samochodu straży miejskiej. Myślę, że czuwał głównie anioł Belli, ale mój osobisty o imieniu Niespieszsietakgłuptasie musiał mu pomagać!
2. Moja zamówiona na Zalando sukienka, w którą rano się ubrałam z wahaniem (czy jej jednak nie odesłać?) zdobyła 2 komplementy i ocaliła swój trudny związek ze mną.
POPOŁUDNIE
3. Dostałam niespodziewanie prezent od przyjaciółki - żel pod prysznic o zapachu frangipiani. Czy to nie cudowne, że ktoś pamiętał, iż uwielbiam ten zapach i napotkawszy w sklepie taki produkt bez wahania go dla mnie nabył?
4. Otrzymałam telefon od znajomej z propozycją pójścia nazajutrz na kawę, a jest to osoba, za którą się bardzo stęskniłam. Rozmowa wprawiła mnie w cudowny nastrój.
5. Byłam u koleżanki i spotkałam tam jej syna, młodego, atrakcyjnego mężczyznę, który z uznaniem wyraził się o moim wyglądzie. Komplement (od 30-latka) to coś co tygryski (po 50-tce) lubią najbardziej...

Nanizałam więc tych 5 perełek na sznureczek i będę produkować kolię. Ciąg dalszy na pewno nastąpi. A na dobry początek każdego dnia moja najnowsza muzyczna miłość, Lianne La Havas, swoim niesamowitym głosem śpiewa, że: we are unstoppable....

https://www.youtube.com/watch?v=YFic-xaLsPs

środa, 9 września 2015

Palmyra – już tylko na moich zdjęciach…

Niedawno dowiedziałam się, że islamscy terroryści z ISIS najpierw (w maju) opanowali Palmyrę – starożytne miasto, które było muzeum pod gołym niebem i bezcennym stanowiskiem archeologicznym. Napisałam w czasie przeszłym, bo  kilka dni temu Palmyra została wysadzona w powietrze przez pastuchów, którzy uważają się za panów tej (i całej) ziemi.
Wyszukałam więc znowu swoje zdjęcia z podróży sprzed dokładnie 10 laty. Wprawdzie pisałam już raz na blogu tutaj o Syrii, ale skupiłam się bardziej na grobowcach. Teraz do mnie dotarło, co się naprawdę stało w Palmyrze...

Palmyra, teatrA przecież byłam tam, głaskałam słońcem malowane, piaskowo-złote dwutysiącletnie kamienie, widziałam na własne oczy świątynię Baala - tę, która najbardziej zdenerwowała terrorystów ISIS i drugą, też zniszczoną przez nich, dużo większą świątynię fenickiego boga - Bela.

Pamiętam, że do Palmyry przyjechaliśmy z Damaszku, mijając po drodze Bagdad cafe – uroczą kawiarenkę w samym sercu oceanu piasku. Potem podążyliśmy do ruin, które przetrwały w pustynnej oazie.

Od wieków podążali tędy kupcy ze Wschodu na Zachód. Przewożono niewolników, sól i przyprawy korzenne, jedwab, purpurę (ceniona w Rzymie), kadzidła, muślin, mahoń, perły z Zatoki Perskiej, kość słoniową oraz drogocenne kamienie. Palmyra więc znajdowała się na Jedwabnym Szlaku, a to, co z niej do współczesności przetrwało było przeważnie dziełem Rzymian. W I w. n.e. była już wielkim miastem (sic!) na samej granicy Imperium Rzymskiego i państwa Persów. To Palmyra własnie odebrała znaczenie Petrze – innej słynnej i pięknej osadzie na kupieckim szlaku. Cesarz Hadrian nadał Palmyrze w II w. n.e. status wolnego miasta, natomiast na początku III w. stała się ona kolonią rzymską, co skutkowało niebywałym jej rozwojem. Taki status zrównywał bowiem prawa mieszkańców Palmyry z obywatelami Imperium: zwalniał z płacenia podatków.

Z tych czasów można było podziwiać dobrze zachowane obiekty publiczne: agorę (rynek), termy, teatr, pasaż handlowy, świątynię. Mieszkały tutaj w przeszłości różne ludy: Syryjczycy, Persowie, Aramejczycy, Arabowie, Żydzi, Grecy i Rzymianie. W takim kulturowym tyglu mieszało się i łączyło ze sobą wszystko: obyczaje, religie - w Palmyrze czczono ok. 60 bóstw, których pochodzenie sięga Babilonu, Persji, Fenicji, Hellady i Rzymu. 

Najciekawsze i najstraszniejsze dla miasta wydarzenia miały miejsce już dawno – pierwszy raz w drugiej połowie III w. kiedy Palmyra była stolicą królestwa. Odenat, wódz wojsk rzymskich na wschodzie zaczął prowadzić samodzielną politykę i utworzył własne królestwo nie obawiając się interwencji słabego w tym czasie Imperium Rzymskiego. Po śmierci Odenata do władzy dorwała się jego żona Zenobia – kobietka ambitna i silna, podobno niebywałej urody i inteligencji. Jej armia dokonywała podbojów na Bliskim Wschodzie, władczyni biła też własną monetę i na koniec tych "ekscesów" ogłosiła się cesarzową. Tego było Rzymowi za wiele! W 272 r. wojska cesarza Aureliana przybyły, pokonały Zenobię na jej własnym terenie i zdobyły Palmyrę, łupiąc ją straszliwie i niszcząc. Zanobia została pojmana i dokonała żywota w luksusowej willi w Tivoli pod Rzymem. Cesarz Aurelian okazał się złotym nie tylko z imienia - to jeden z najwspanialszych cesarzy rzymskich.

Jednak kwitnące do tej pory miasto w oazie nigdy się z tego upadku już nie podniosło, chociaż w następnym wieku miało tu swą siedzibę biskupstwo. Przez kolejne wieki przechodziło z rąk do rąk, a w 744 r. po raz pierwszy zostało zniszczone przez Arabów, potem trzęsienie ziemi.

Od czasów odkrycia ruin miasta (XVII w.) było niezmiennie interesującym zjawiskiem archeologiczno-kulturowym. Od początku XX w. pracowały tu liczne misje badaczy z całej Europy, a od 1959 r. także polscy archeolodzy. Palmyra stanowiła jeden z największych na świecie kompleksów wykopalisk (o powierzchni około 50 ha).

Historia jak zwykle lubi się powtarzać - po wkroczeniu do Palmyry w maju b.r. islamscy bojownicy dokonali w ruinach rzymskiego amfiteatru pokazowej egzekucji żołnierzy syryjskich. W sierpniu natomiast zamordowali kustosza stanowiska, a zwłoki ś.p. Chalida al-Asada, archeologa i strażnika  tych skarbów wywiesili na jednej z kolumn. Przed straceniem naukowiec był torturowany, gdyż zmuszano go do wyjawienia miejsc ukrycia starożytnych artefaktów. Handel antycznymi reliktami jest przecież  jedną z metod pozyskiwania przez ISIS funduszy na broń. Czego nie uda się sprzedać - trzeba wysadzić, to może Zachód sypnie groszem, by przerwac ten proceder. I tak ISIS szantażuje Zachód.

W nastepnej kolejności terroryści wysadzili ruiny świątyni Baalszamina (Pan Niebios) z II w. p.n.e., kilka dni później – również świątynię Bela z początku I wieku:

Świątynia Bela


Co ciekawe, ruiny świątyni Baalszamina były wykorzystywane przez Arabów jako meczet jeszcze w początkach XX w. Niestety, fakt ten nie zdołał ich ocalić. Niewielkich rozmiarów budowla nigdy nie miała dachu, otwierając się po prostu na bezkres przestrzeni, którą władał Baalszamin… Nie mam jej zdjęcia, niestety.

Zniszczono także rzeźbę, pochodzącą ze świątyni Allat – bogini pokoju, arabskiej w dodatku proweniencji! Był to lew ochraniający gazelę. Posąg, odkryty w 1977 roku przez polskich archeologów znajdował się przed budynkiem muzeum w Palmyrze. Wymowne jest to wysadzenie symbolu pokoju…

Teraz zobaczycie lwa tylko u mnie na półce - przywiozłam bowiem gipsowy odlew. Oto on:

IMAG1316


Nota bene ta elegantka obok też pochodzi z Palmyry...

Przeglądałam swoje stare zdjęcia z pięknej podróży do świata, którego już nie ma i... płakałam. Żal mi jako wielbicielce starożytności,  i jako Europejce, że  pozostałości wspaniałej cywilizacji przepadły w sekundzie, chociaż udało im się przetrwać tysiące lat zmiennych kolei losu. 

Zastanawia mnie, czy to, co przetrwało do naszych  czasów z epok jeszcze bardziej odległych - np. piramidy, sfinks - nie jest kamyczkiem po wielkiej cywilizacji, która też wdała się w religijną wojnę?

czwartek, 3 września 2015

Teoria pudełek, czyli mózg damski a mózg męski

Byłam wczoraj na imprezie towarzyskiej. I po raz kolejny obecny tam mężczyzna (rodzynek kontra 7 babek) przypomniał mi pewną zabawną teorię, o której już raz usłyszałam, ale ją zapomniałam: o pudełkach. A właściwie o tezie wyjaśniającej wszelkie różnice mentalne między kobietami a mężczyznami.

I poszukałam w necie dziś, i znalazłam nawet jej autora: otóż teorię pudełek wykłada na swoich spotkaniach Mark Gungor. W skrócie ją przytoczę, chociaż oryginalne wystąpienie znajdziecie na końcu mojego posta.
Otóż, męski mózg jest bardzo uporządkowany - zawiera wiele pojedynczych pudełek z napisem: żona, praca, samochód, finanse, dzieci, matka, kumple, sport itd. Kiedy mężczyzna "wyjmuje" pudełko, ogląda tylko tę jego zawartość, rozmawia tylko o tym, co ono zawiera, bo pudełka nie są ze sobą w żaden sposób połączone. Najbardziej ulubionym pudełkiem każdego mężczyzny jest jednak to z napisem NIC. Kiedy jest w tym pudełku, po prostu zajmuje się NICZYM, robi NIC, myśli o NICZYM. Większość kobiet nie wie o istnieniu tego pudełka, mało tego - objawy zajmowania się tym konkretnym pudełkiem, występujące u mężczyzny, od wieków wpędzają kobiety w prawdziwą wściekłość.
Kobiecy mózg natomiast, to system pudełek bardzo ściśle i wielokierunkowo ze sobą połączonych. Dlatego dla kobiety pudełko "dzieci" połączone jest ze: szkoła, finanse, a "samochód" z pudełkiem: mąż, zakupy itd. Między nimi trwa cały czas komunikacja, a energią napędzającą ją są emocje.To powód, dla którego kobiety WSZYSTKO pamiętają. Każde bowiem zdarzenie emocjonalnie przeżyte utrwala je w pamięci. Mężczyznom zdarza się to generalnie rzadziej, bo tak naprawdę emocje nie są ich siłą napędową...
Teoria pudełek tłumaczy też, dlaczego obie płcie inaczej radzą sobie ze stresem. I tak mężczyzna w stresie podąża do ulubionego pudełka z napisem NIC i w nim siedzi, bo inaczej by oszalał. Kobieta w stresie musi rozmawiać, emocjonuje się, rozważa, bo gdyby NIC nie robiła, jej mózg by eksplodował. Dlatego niewiele kobiet rozumie, że gdy mężczyzna np. straci pracę zapada w bezruch. Tymczasem on jest po prostu w swoim pudełku z napisem NIC. Podczas wędkowania prawdopodobnie jest także w pudełku z Nicością, jak i wtedy, gdy ogląda TV, ale zapytany o tytuł filmu lub jego akcję (gdy kobieta nie oglądała od początku) - wyświetla streszczenie na ekranie, albo mówi: nie wiem. To nie jest złośliwość, on naprawdę nie wie...

Mark Gungor to mówca i doradca relacji damsko-męskich. Prowadzi audycje radiowe, występuje w programach telewizyjnych, jest pastorem i pisarzem (w USA). Jego wykłady cieszą się ogromnym powodzeniem ze względu na talent aktorski i jego ogromne poczucie humoru. Jego wystapienie znajdziecie tutaj:

Dwa mózgi

zdj. główne z: nika-blue.blog.onet.pl

Ciekawe p.s. z dzisiaj: niemieckie media donoszą, że Artjoms Rudnevs, piłkarz Hamburger SV wylądował w szpitalu z niecodziennym urazem. W trakcie kłótni małżeńskiej żona niemal odgryzła mu język... To znaczy - kłócili sie na ulicy Hamburga i ona ugryzła go w język tak, że kawałek został jejw  zębach.
I tu zagadka techniczna: jak dostała się do jego języka, kłócąc się z nim? Chyba że... on go jej wystawił! No to sam sobie jest winien! :-)

środa, 26 sierpnia 2015

Świeżość Świerzawy, czyli romańskie freski, jednorożec i złoty szampan

Nie przepadam za fejs-zbukiem, ale muszę jedno przyznać: to dzięki niemu dowiedziałam się o istnieniu niejakiego Hannibala Smoke. To pseudonim dziennikarza i pisarza, który popularyzuje region Dolnego Śląska.

I to jak skutecznie - o Świerzawie przeczytałam u Hannibala bodajże we czwartek, a w niedzielę już tam byłam! Do ciekawych wypraw NIGDY mnie nie trzeba namawiać. Poza tym pojawił się inny powód: domownik miał urodziny i to symetrycznie okrągłe, więc na jubileuszową wyprawę pojechaliśmy, zabierając przyjaciół i szampana z 22-karatowym złotem... 
Dlaczego nigdy wcześniej nie słyszałam o Świerzawie i jej romańskim kościele z freskami? Nie mam pojęcia, a przecież uważam się za aktywną tropicielkę historycznych atrakcji. W dodatku wiele razy kręciłam się w pobliżu, także tematycznie turystycznie -wszak o freskach w wieży mieszkalnej w Siedlęcinie pisałam nawet na tym blogu (tutaj). Ale nigdy wcześniej nie natknęłam się na choćby małą wzmiankę o najlepiej zachowanym romańskim kościele w Polsce i jego niezwykłych malowidłach. Co więcej - niektóre są prawdopodobnie autorstwa tego samego artysty, który w Siedlęcinie zabarwił ściany "komiksem" o sir Lancelocie!

Kościół cmentarny św. Jana Chrzciciela i św. Katarzyny Aleksandryjskiej pochodzi z drugiej połowy XIII w. Z zewnątrz wygląda trochę jak zamek (bynajmniej ja odniosłam takie wrażenie):

Masywny, zbudowany z kamiennych łupków,  solidnie trwający w środku niewielkiego wzniesienia, otoczony murem, z wysoką  wieżą - sprawia wrażenie posiadłości jakiegoś rycerza-rozbójnika, a nie kościoła. Moje skojarzenie może nie do końca jest przypadkowe, wszak był czas (w XIV w.), gdy Świerzawę posiadali  von Zedlitzowie. To stary, arystokratyczny ród śląskich rycerzy, których niektórzy krewni trudnili się łupieniem kupców i rozbójnictwem :-) Kościół nie był nigdy oczywiście siedzibą rodu, ale pełnił - obok sakralnych - także funkcje obronne - w czasach husyckich a potem reformacyjnych zawieruch schronienie mogło tu znaleźć 1000 i więcej mieszkańców. Od połowy XVI w. był kościołem ewangelickim (reformacja była na tych terenach bardzo silnym ruchem).
Budowla jest orientowana - prezbiterium znajduje się na wschodzie, a wejście przez dobudowaną kilka wieków później wieżę ( w 1506 r.) - na zachodzie. Budowla zbudowana jest więc na osi wschód–zachód, co ma znaczenie sakralne i magiczne. 
Do wnętrza wchodzi się obecnie od południa, ale najpiękniejszy portal znajduje się właśnie w kruchcie. Zasłonięty obecnie wieżą, kiepsko dopasowaną do budowli - z jakiegoś powodu architekt usytuował ją tak, że zasłania z lewej strony u góry przepiękny ornament portalu - drzewo życia.


Budowniczy zniszczył widok na okazałe wejście, a w dodatku podpisał się pod tym konstrukcyjnym bublem - na zworniku w sklepieniu wieży widać wyraźnie węgielnicę i jakiś inny przyrząd (klucz francuski???). Oczywiście pierwsze skojarzenie to znak wolnomularski - a może raczej stempel członka elitarnego cechu budowniczych katedr? Jaki jednak elitarny, skoro bubel wyprodukował???


W kruchcie leży trochę ślicznych, potrzaskanych XVI-wiecznych epitafiów z piaskowca, wyciągniętych z podziemi kościoła - wszak od 1713 r. był to kościół cmentarny (dobudowano mu nawet takąż kaplicę). To oznacza również, że służył za miejsce pochówku znamienitych osób.
Wnętrze jest jednonawowe, pokryte na ścianach freskami. Badacze odkryli nawet kilka warstw malowideł, te najwcześniejsze są monochromatyczne i przedstawiają zwierzęta (prezbiterium). Urocze są dwie splecione długimi szyjami żyrafki. Są boćki, ryby, ssaki (w tym dziwny kot), ptaki - nawet z zakręconymi dziobami i pazurami.

Z kolei na ścianie nawy malowidło przedstawia historię życia (i męczeństwa ) św. Katarzyny z Aleksandrii, świętej z początków chrześcijaństwa, dziewczyny młodej, pięknej i mądrej, która broniła wiary w dyspucie teologicznej. Pokonała 50 uczonych mężów, ale i tak stracono ją przez łamanie kołem. Teraz to właśnie atrybut Katarzyny. Jakoś jednak bardziej niż freski zaintrygowała mnie (a właściwie Andrzejka, który zwrócił na nią moją uwagę) płyta nagrobna z herbem rodowym w postaci jednorożca z rybim ogonem.


Okazało się, że to herb von Nimptschów - kolejnej znamienitej rodziny śląskiej. Płyta świetnie się wpasowała w to surowe wnętrze ozdobione bajkowymi zwierzakami na malowidłach i na tym piaskowcu. Nie udało mi się dociec, skąd taka oryginalność w przedstawieniu herbowym najbardziej mitycznego  zwierzęcia - jednorożca właśnie. Na pewno geneza takiego zniekształcenia mu tułowia musi być fascynująca. Ja już pogalopowałam na ogoniastym niczym syrena jednorożcu w historię, szperam w ezoterycznych księgach z symbolami.
Wracając jednak do kościoła: przy wejściu od strony południowej strop nawy wspierają dwie jodłowe kolumny pokryte malowidłami. Jest tam twarz Chrystusa, chociaż bardziej prawdopodobne dla mnie, że to Jan Chrzciciel (wszak pod tym wezwaniem jest kościół). Bogato zdobiona jest empora,  z czasów gdy kościół był ewangelicki, gdyż wykorzystano do jej budowy deski stropowe, pokryte wcześniej polichromią. Znów pojawia się tam postać Katarzyny.
Wnętrze kościoła jest przyjazne światłu, mimo małych okien wpadło nieco słońca do środka, tworząc nastrój tajemniczej radości.
Nastrój ten podtrzymywaliśmy zwiedzając otoczenie kościoła. Odkryliśmy parę miłych miejsc do piknikowania, przygotowanych zapewne przez fundację opiekującą się zabytkiem. Najbardziej jednak spodobała nam się drewniana zadaszona altanka przed murem po  lewej stronie wejścia na cmentarz, w której to postanowiliśmy wypić urodzinowego szampana, wiezionego z domu w futerale po Veuve Clicquot, żeby się nie ogrzał. Zabrałam dla wszystkich szklane kieliszki do szampana, tak więc nie było lipy. 

A sam napój - wino musujące marki Blue Nun (błękitna zakonnica) z płatkami 22-karatowego złota doskonale dopasowało się do romańskiego otoczenia - w końcu piliśmy wino pod kościołem. Jubilat miał potem złoto na ustach, ale że to złoty chłopak jest ogólnie - to nikogo nie zdziwiło. Nasz dzień atrakcji na tym się nie skończył, bowiem zwiedziliśmy jeszcze samą Świerzawę (opisywany kościół jest poza jej centrum), która okazała się miłym i interesującym miasteczkiem, a w drodze powrotnej wstąpiliśmy na obiad do Złotego Lasu (uhhh, nie polecam!). Po deser musieliśmy wyprawić się do jeszcze ciekawszej Złotoryi. Ale to temat na inny wpis!


piątek, 21 sierpnia 2015

Nocna próba otrucia

Śpię smacznie, śnię. Duchota w domu, więc wszystkie okna pootwierane na oścież, dzięki temu napływa ciut chłodniejsze nocne powietrze z zewnątrz.

Nagle coś mnie budzi. Otwieram oczy. Ciemność, widzę ciemność! Znaczy jest środek nocy, konstatuję patrząc na budzik: 2.20. No ładnie, położyłam się chwilę  po północy, więc wygląda na to, że przespałam zaledwie dwie godziny. 

Zamierzam pójść do kuchni uzupełnić poziom płynów (skoro  już się obudziłam), podnoszę się i nagle zamieram na łóżku: czuję jakiś potworny smród spalenizny. To chyba on mnie obudził. Rzucam się więc do najbliższego kontaktu lampki nocnej i węszę przy nim, bo smród wydaje mi się taki techniczny: instalacja się pali czy co??? Z nosem przy ścianie krążę od jednego do kolejnych kontaktów w sypialni (a mam ich tam chyba z 10). Panika jeży mi włosy, bo nie dość, że jestem sama w mieszkaniu, to także w całym domu (sąsiedzi na wakacjach). Jeśli coś się fajczy, to co ja zrobię? Jak lunatyczka (koszula, zjeżony włos, ocieranie się o ściany) podążam do innych pomieszczeń - w przedpokoju ten sam smród, a także w łazience, w kuchni, w kolejnych pokojach. I wcale nie muszę węszyć przy kontaktach, bo jest wszędzie. Wygląda na to, że przez otwarte z każdej strony świata okna wdziera się odór.

 

Otwieram drzwi na taras, sprawdzam, czy widać w pobliżu ogień, pożar, ale wszędzie ciemno, cicho, nie słychać syren straży, wszyscy śpią. Tylko na zewnątrz domu stężenie smrodu jeszcze większe. Zaczynam z trudem łapać oddech, smród wdziera się do gardła i nosa, więc uciekam do środka, zamykam wszystkie okna, by zminimalizować odór. Co to jest? O wpół do trzeciej kto coś pali, na miłość boską - chcą nas wytruć podczas snu??? 

Natychmiast przypominają mi się wszystkie teorie spiskowe dotyczące chemitrails, które wyśmiewałam. Druga hipoteza: sąsiadka-spalaczka śmieci, którą już raz opisałam. Ale co miałaby spalać w upały? Wtedy się dogrzewała, była chłodna wiosna...

Przerażona wizją przeżartego mózgu, z niezachwianą pewnością, że rano się nie obudzę - wracam do łóżka, oddychając przez satynową tkaninę koszuli nocnej i nakrywając się po uszy kołdrą. Mam trudności w oddychaniu, na pewno z paniki. Może trzeba gdzieś zadzwonić? Na policję, straż pożarną albo miejską? Nie mam pojęcia, co im powiem - że mi śmierdzi? Przez chwilę rozważam alternatywę: umierać we własnym łóżku, czy wziąć kluczyki i pojechać tak jak leżę (w koszuli znaczy) autem gdzieś za miasto, bo wydaje mi się, że cały Wrocław spowity jest smrodem jak całunem...

Zastanawiając się nad tym wszystkim usypiam jednak.

Rano budzi mnie (a jednak, hurra!) wrocławskie radio ram. Jest tam ciekawa wiadomość lokalna - pewien mieszkaniec okolic cmentarza na Grabiszyńskiej skarży się na uciążliwy smród, generowany przez tamtejsze krematorium. Ponoć zebrał sporą dokumentację cuchnącego dymu wydobywającego się o różnych porach  z komina tegoż krematorium. Makabryczne. Nie wiem jednak, czy nocny odór stamtąd pochodził. Z mojego domu do cmentarza Grabiszyńskiego jest ok. 10 km...

Idę wstrząśnięta  do łazienki, chcę wziąć prysznic - junkers się wyłączył! Jest w nim czujnik spalin, może ten gryzący nocny dym to sprawił? Patrzę po drodze na czujnik tlenku węgla - ale ten z kolei niczego nie wykrył.

Rozważam więc teraz  zakup bardzo twarzowej maski przeciwgazowej. Przeglądam modele, niestety nie mają różowej... Najładniejsza to taka, co o niej myślicie?:

[caption id="" align="aligncenter" width="420"] w kolorach, które lubię...[/caption]

Znalazłam za to inną ekscytującą  ofertę:

[caption id="" align="aligncenter" width="429"] czego to w necie nie znajdziecie![/caption]

wtorek, 11 sierpnia 2015

Zakaz mordowania

Stoję przed wejściem do Castoramy, czekam z zakupami na Andrzejka, który buszuje w casto w poszukiwaniu jakichś ekscytujących złączek, spłuczek itp. elementów hydraulicznych. Upał okrutny, na szczęście nad wejściem jest dach, jak to w castoramach, więc stoję w cieniu. Co za ulga! Obok mnie ktoś zaparkował motocykl.

Czekam, czekam, nic się nie dzieje oprócz tego, że upał rośnie, ludzie wchodzą, wychodzą, Andrzejka nie ma. Musi przecież przejrzeć milion śrubek. Nagle pojawia się młoda motocyklistka po zakupach w casto, podchodzi do tegoż motocykla (Kawasaki!) i go odpala. Jej motor pierdzi i śmierdzi, a ona dopiero zaczyna ubierać wypasiony hełm (pewnikiem pożyczony od lorda Wadera), szpera w plecaku. Motor wyrzuca spaliny prosto na mnie, bo stoję z kilkoma butlami wody, więc mobilna nie jestem. Motocyklistka zaczyna wciągać rękawiczki motocyklowe - najpierw na jedną dłoń (każdy paluszek z osobna jak Rita Hayworth w "Gildzie"), potem na drugą. Patrzę otumaniona spalinami i zafascynowana bezczelnością, bezmyślnością (lub skrajnym egoizmem) dziewczyny, bo motor pierdzi i śmierdzi, stężenie spalin i temperatury pod wiatą zaczyna być odczuwalne nie tylko dla mnie. Wreszcie nie wytrzymuję:
- Może by pani już odjechała, skoro odpaliła pani motocykl? Chyba nie musi pani czekać, aż klimatyzacja się schłodzi??
Coś mi odpowiada zza tego waderowego hełmu, ale nie słyszę, bo jej motor pierdzi i śmierdzi. Ale wiem, że pyskuje.
- Poza tym to nie jest chyba miejsce do parkowania pojazdów? - kontynuuję, bo materia jest wyraźnie oporna. - To jest wejście do sklepu, zadaszone w dodatku - zaraz wezwę ochronę i się przekonamy!

Jestem coraz bardziej zdenerwowana złośliwością dziewczyny, bo ta jeszcze spowolniła swoje ruchy i nawet nie usiadła jeszcze na siodełku wprawionej w ruch maszyny.
- Tu nie ma zakazu! - dociera do mnie strzępek jej wypowiedzi.
- Nie ma też zakazu mordowania motocyklistów - odgryzam się.

Powoli, odwracając motocykl tak, by jeszcze na mnie napierdzieć, dziewczyna postanawia się oddalić.



P.S. Właściwie, dlaczego jej nie zamordowałam? Nie było przecież zakazu!

Przeżyłam niedawno chwile grozy: do pracy przyjęto nową dziewczynę. Jakaś taka dziwna, omija mnie z daleka... Raz zobaczyłam, że wsiada na motor, zaparkowany pod wejściem do biura. Podobnie rytualnie nakłada kask, rękawiczki. Zdębiałam! Może to ta od zakazu??? Postanowiłam sprawdzić, czy motor też kawasaki, bo wiecie, nie poznałabym tamtej, chyba że po kasku i motorze. No to się kiedyś zakradłam do pojazdu... I co za ulga! To nie kawasaki.
Nie zmienia to jednak postaci rzeczy - dziewczę równie chamskie i niekomunikatywne jest, jak tamta motocyklistka. Może to taka cecha gatunkowa?

środa, 5 sierpnia 2015

Zemsta Inpost'a

Dwa posty temu pisałam tutaj o konkursie na zaklęcie otwierające paczkomat Inposta, którego to konkursu niestety nie wygrałam. No to przyszedł czas zemsty za moje lekkie drwiny z wysokiego jury...

Otrzymaliśmy awizo z Inpost. Do odbioru jest przesyłka sądowa dla domownika w oddziale SKOK-u Szefczyka. Ponieważ domownik jest tylko weekendowo w domu, napisał mi w niedzielę upoważnienie do odbioru ważnej dla niego przesyłki.

Zaopatrzona więc w tę "bibułę" pomaszerowałam do nieznanego mi wcześniej miejsca - siedziby SKOK-u. Zostałam zaproszona na krzesło w kolejce. Dwie panie w obsłudze, jeden klient, panie w skowronkach koło niego. Czekam. Czekam. Czekam. Czuję się jak na poczcie, albo gorzej. Może jak w SKOKU? Nie wiem, bo nie bywam, to mój pierwszy raz.
Wreszcie jestem przy biurku pani, która zajmuje się też obsługą poczty InPosta. Podaję jej moje awizo, upoważnienie i dowód. Pani zerka w dokumenty i mówi, że nie wyda mi przesyłki, bo upoważnienie jest nieważne. Nie to nie - myślę - i zabieram się stamtąd. Domownik przyjedzie w weekend to sobie w sobotę odbierze, termin jest do połowy sierpnia na to. Aha, zaraz sprawdzę, jak w soboty tu pracują. Ups, niestety w soboty SKOK jest nieczynny. Buuuuuuuuu.
Wracam niechętnie do pani za biurkiem, by zapytać o upoważnienie - czy notarialne musi być? Nie - pociesza mnie urzędniczka z wyższością - musi być na druku pocztowym, podpisane w obecności pracownika poczty - poucza. Słucham??? - wykrzykuję - jak mam to zrobić, skoro adresat bywa tylko w soboty i niedziele w domu, w soboty nie pracujecie, to kiedy mam go tu przyprowadzić? Jakby mógł tu przyjść, to nie pisałby mi upoważnienia, tylko sam sobie odebrał przesyłkę! 
Pani rozkłada ręce w majestacie ministerstwa głupoty i absurdu: Takie są przepisy, niech pani poczyta na stronie...  Jakoś mało mnie zajmuje, na jakiej stronie mam przeczytać kolejne wypociny ustaw naszych drogich parlamentarzystów. 
Wychodzę trzaskając z bezsilności (nad uporem głupoty) drzwiami.

Przesyłka nie ma więc szans zostać odebrana, ale co tam, przy ponownym wezwaniu i niepodjęciu sąd i tak uzna ją za doręczoną. Wiwat, alleluja. Tylko jak można przejrzeć informacje zawarte w liście, np. datę rozprawy itd? Czarna magia potrzebna, może wymyślę kolejne zaklęcie, otwierające polecone bez upoważnienia?







 P.s. Zastanawia mnie tylko ta wielka surowość przepisów dotycząca odbioru przesyłki, nawet gdy osoba upoważniona ma to samo nazwisko i ten sam adres zamieszkania. Dlaczego więc tych ustawowych reguł nie trzymają się np. komornicy, zabierający dobytek nie tym, którzy są u nich zadłużeni (a wystarczyłoby sprawdzić dowód), ani bankowcy udzielający wysokich kredytów "na gębę" osobom, które podają (nieswoje) imię, nazwisko i numer dowodu osobistego???

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Bociany w hurcie, czyli Podlasie

P1200348

 

Wakacyjnie wywiało mnie tego lata „na ścianę wschodnią”. Planowaliśmy ze znajomymi ten podlaski wypad już od kilku miesięcy: noclegi w agroturystyce, wycieczki rowerowe, uroki degustacji nalewek z niszowej wytwórni. Znajomi cykliści odpadli jednak dosłownie w ostatniej chwili, więc na urlop udaliśmy się w kameralniejszym gronie…

Na początku byłam wściekła, bo to dzięki i dla znajomych cyklistów (dla towarzystwa i Cygan dał się powiesić…) zaplanowaliśmy urlop na totalnym „zadupiu”, prawie przy granicy białoruskiej, w dzikiej puszczy Białowieszczańskiej (jak lubimy ją nazywać). Tak naprawdę wolałabym zwiedzać Roztocze, bo w Białowieszczańskiej byłam przed laty na majówce – a na Roztoczu jeszcze nie. Kiedy więc wyszło na to, że jedziemy właściwie we trzy kobietki w puszczę, w której skazane będziemy wyłącznie na towarzystwo żubrów, ogarnęła mnie złość i przerażenie. 

[caption id="attachment_2854" align="alignright" width="150"]Przerażona żubrem... Przerażona żubrem...[/caption]

Wiązało się to również z nowym (i niepokojącym) dla mnie doświadczeniem kierowania pojazdem przez prawie 600 km (a niewprawiona jestem, bom miejski kierowca, nie dalekobieżny) – stres był więc duży. Jedyną pociechą była zarezerwowana kwatera – raj pod jabłonią wyglądał świetnie i rajsko po prostu. I takim się okazał…

Suma sumarum już po dwóch dniach pobytu chciałam słać dziękczynne smsy tym wymiksowanym cyklistom, by im serdecznie podziękować za wybór miejsca na odpoczynek. Jedynie wrodzona oszczędność mnie powstrzymywała, bo zmieniłam taryfę i smsy mam płatne. Raj pod jabłonią w Lewkowie Starym to wypasiona agroturystyka z wielkimi wygodami oraz "naturalnymi" atrakcjami w postaci np. stada bocianów, pasących się po deszczu (oraz około

[caption id="attachment_2855" align="alignleft" width="150"]Pasą się po deszczu pod naszym domem Pasą się po deszczu pod naszym domem[/caption]

5-tej rano) tuż pod naszymi oknami. Czekałam, kiedy zaczną stukać dziobami w szybę, domagając się porannej kawy i Timesa… Bocianów w okolicy było generalnie jakieś zatrzęsienie. Dopiero po powrocie do Wrocławia dowiedziałam się, że latoś w boćki obrodziło, bo w wielu regionach naszego cudnego kraju te ptaki są obecne w ilościach hurtowych. Podlaskie mnie urzekło do cna – sielskie widoki drewnianych chałup, cerkwie, bociany, rzeczki wijące się

[caption id="attachment_2866" align="alignright" width="300"]Chata na szlaku otwartych okiennic, akurat nie drewniana, ale te zdobienia! Chata na szlaku otwartych okiennic, akurat nie drewniana, ale te zdobienia![/caption]

meandrami wśród pachnących, kolorowych łąk. Wszechobecna jest tu piosenka rosyjska (albo białoruska – nie odróżniam), co mnie, dziewczynę „z zachodu” mocno dziwiło, ale to inna od "mojej" Polska przecież. Nie ma tu rusofobii, jest rusofilia, a otwartość i serdeczność ludzi jest wręcz legendarna. Wielu mieszkańców przyznaje się do białoruskich korzeni i normalne jest, że np. w galerii w Tykocinie podziwialiśmy (a nawet nabyliśmy jeden obraz) wyłącznie dzieła artystów białoruskich lub tam kształconych.

IMAG1257 P1200390 P1200343

Wracając jednak do atrakcji „naturalnych” opowiem o rzeczce - Narewka przepływa przez Lewkowo Stare, podążając do Narwi, do której wpada kilkanaście kilometrów powyżej wsi. W Lewkowie jest przystań "U Ireny", gdzie można przenocować (nam to nie było potrzebne) i wynająć kajak. W okolicy (np. w miasteczku Narewka, oraz w Hajnówce) jest wiele biur turystycznych, specjalizujących  się w organizowaniu turnusów kajakowych, nawet tygodniowych.

My popłynęłyśmy z  Gosią tylko na dwugodzinną przejażdżkę Narewką. Nie mamy kompletnie doświadczenia w prowadzeniu kajaku, ale zachęciła nas uroda rzeczki i jej głębokość nieprzekraczająca 1 metra. Odziane w kamizelki dzielnie przemieszczałyśmy się do punktu zbornego, skąd miano zabrać nas i kajaki w drogę powrotną. Miałam robić zdjęcia, film ze spływu, ale ponieważ jakieś 150 razy lądowałyśmy w szuwarkach, czasu ledwie starczało na pstryknięcia migawki. Widoki były cudne, ramiona wytężone i potem nieco obolałe, nogi pokąsane przez gzy, ale co tam! Wrażeń moc.

P1200502 P1200505

[caption id="attachment_2859" align="alignright" width="300"]Irena woduje nam kajak. Przy udziale Gosi. Irena woduje nam kajak. Przy udziale Gosi.[/caption]

Doniosłam jedynie Irenie, że kajak ściąga na prawo i trzeba dać koła do wyważenia… W nagrodę Irena pokazała nam swój warsztat tkacki, ustawione ma w pokoju dziennym krosna, na których wyczarowuje narzuty, chodniki, obrusy… Coś pięknego i kosztownego, ale to ręczna, żmudna robota. Jej mąż i syn są natomiast zdunami – jakie cudne piece w domu postawili, to joj!

[caption id="attachment_2862" align="alignleft" width="224"]Puszcza Puszcza[/caption]

Atrakcji turystycznych jest w ogóle w okolicy bez liku, z oczywistych powodów nie korzystałyśmy ze wszystkich, ale np. odwiedziłyśmy uroczą Białowieżę. Oprócz wizyty w Parku pałacowym (car tu bywał!), zakupie miodu z płatkami róży i bławatków oraz przejażdżki małą ciuchcią traktorową z leśnikiem-gawędziarzem - zwiedziłyśmy też inne miejsca, np. restauracje, w której podano nam smaczny obiad z babką ziemniaczaną (lokalny specjał), a potem w kolejnej kawiarni degustowałyśmy regionalny wypiek – Marcinka. Białowieża zatem została zaliczona, chociaż żywego żubra nie chciałam oglądać. 

Pognało nas też do Tykocina – zawsze chciałam zwiedzić drugą w Koronie synagogę. Miasteczko jakby zatrzymane w czasie – urokliwa atmosfera, synagoga w barokowym stylu świetnie zachowana i piękna restauracja tuż obok, w której podano nam specjały kuchni żydowskiej. A w galerii sztuki takie dzieła, że dech zapiera. Ludzie tu żyją niebywale (artystycznie) uzdolnieni. W sumie nic dziwnego – obcują na co dzień z takim pięknem…

P1200540

W Hajnówce trafiliśmy w parku miejskim na jarmark żubra. Czego tam nie było! Dwóch mnichów sprzedawało jogurt, śpiewały ludowe zespoły, można było nabyć cycatą babę z gałganków (na szczęście - ponoć lokalny zwyczaj. Im większy biust, tym większe szczęście). Oczy rwały rarytasy wschodniej proweniencji (tatarskie itp.), jak baklawa na przykład. Nie trzeba więc wypuszczać się na urlop do Turcji czy Grecji, by spróbować tego przesłodkiego specjału. Wystarczy przyjechać w podlaskie…

Odwiedziłyśmy też ojca Gabriela, który żyje w jedynym w Polsce prawosławnym skicie (pustelni) nieopodal Odrynek. Wyprawa była częściowo piesza, dotarłyśmy do uroczyska – bagiennej wyspy otoczonej Narewką, na nogach, po drewnianym pomoście zbudowanym przez pustelnika.

[caption id="attachment_2865" align="alignright" width="200"]Cerkiew ojca Gabriela Cerkiew ojca Gabrie[/caption]

[caption id="attachment_2864" align="alignleft" width="150"]Brama do pustelni Brama do pustelni[/caption]

W skicie oprócz nas była tylko jedna dziewczyna z pątników (jeśli można nas tak nazwać…) – Krakowianka, która wędrowała do pustelni polami z niemowlęciem w chuście, a którą spotkałyśmy wcześniej, gdy naradzałyśmy się, jak obejść cztery byki pasące się przy drodze, które wyraźnie się nami interesowały. Ta dzielna młoda matka, wysunąwszy pierś do przodu utorowała nam drogę, stosując jedną prostą zasadę: iść i nie patrzeć na zwierzęta…

Ojciec Gabriel przywitał „siostry z Wrocławia” bardzo serdecznie i poprosił swojego wiernego, Włodzimierza, by nas oprowadził po  pustelni. Oprócz pokazania nam cerkwi, czasowni (taki mały ołtarz z ikona św. Antoniego), drewnianego domku z wygodami dla dostojników kościelnych, stołówki, toalet i domu samego ojca Gabriela (który od początku żyje tutaj w takim jakby wozie Drzymały), Włodzimierz dużo opowiadał o ojcu i historii tego miejsca. Zwiedzanie zajęło nam 2 godziny. W budynku, w którym korzysta się ze święconej wody (nie pamiętam, jak to się po prawosławnemu nazywa) zobaczyłam wielki ciemny, porowaty kamień. Wysoki na około 80 cm. To podobno największy w Polsce meteoryt. Niestety, nie można było robić zdjęć, bowiem jak twierdził Włodzimierz kuszą one potem różnych złych ludzi i ojciec Gabriel ma poważne kłopoty - jest w skicie napadany.

Z tego powodu cały teren jest monitorowany. Ponadto przez cały czas pobytu w pustelni towarzyszył nam odgłos pracującego agregatu prądotwórczego i smakowite zapachy kuchenne. Podobno prąd potrzebny jest ojcu do ładowania komórki, bo tak poza tym elektryczności w pustelni nie używa. Ojciec Gabriel jest archimandrytą, który wybrał proste życie w skicie. Produkuje tu 5 herbatek ziołowych  i miód. Miodu nie nabyłyśmy, za to herbatki – i owszem. W cerkwi i tzw. stołówce zadziwił nas kunsztowny wystrój wnętrz, zwłaszcza ikonostasy oraz ikony – niektóre pisane nawet na górze Atos i gdzieś pod Moskwą. Gabriel to ma kontakty!

Z pustelni wracałyśmy do naszego raju tą samą droga, byków na szczęście już nie było.

Odwiedziłyśmy jeszcze potem Białystok, zwiedzając śliczną starówkę i pałac Branickich. Gdzie myśmy zresztą  nie były! Najczęściej jednak (statystycznie rzecz biorąc) w... szuwarkach. Urlop był krótki, ale dość  intensywny i pełen krajobrazowych oraz kulturowych wrażeń. Jaka piękna ta Polska!

środa, 1 lipca 2015

NIE wygrałam konkursu na zaklęcie...

Nie wierzę w tzw. szczęście w grach losowych, ale już w konkursach - i owszem, czemu nie, aczkolwiek startuję w nich niezwykle rzadko, bo to zależy od nagrody. Chodzi o takie "kreatywne" zadania - gdy trzeba coś wymyślić, pogłówkować, by zdobyć atrakcyjną dla mnie rzecz lub kwotę. Rok temu wygrałam 500 zł na zakupy w pewnym centrum handlowym (opisałam to tutaj). 

Kiedy więc zobaczyłam konkurs paczkomatów na magiczne zaklęcie otwierające skrytkę (a z paczkomatów korzystam przynajmniej raz w tygodniu) - ruszyłam swoją zawsze pełną pomysłów głową. W trzy sekundy napisałam taki oto wierszyk:
Żółty smoku, paczkomacie, otwórz paszczę, daj mi, bracie, mój skarb wielki tu schowany- dam ci za to "cmok", kochany! 

Miałam taką pewność, przeczucie, że wygram oferowany w nagrodę tablet albo smartfon, iż z pewną dozą nonszalancji sprawdzałam parę razy dziennie stronę. Przez tydzień chyba nic się nie działo, wreszcie wyniki zostały opublikowane. Mina mi zrzedła, poległam! Oto zwycięskie dwa wierszyki, wybrane (jak napisała redakcja) spośród tysięcy zgłoszeń.  Tableta wygrało "niedługie, pogodne zaklęcie o urokliwych rymach i o niespotykanej elegancji": Kosmetyki, trzy zegary, czary mary, czary mary, dwie lokówki, prostownica, garnek, kubki i spódnica, wąż gumowy, krawat tacie, osiem spinek, moje gacie – się otwieraj Paczkomacie!

Smartfon natomiast powędrował do autorki "brawurowego sylabizowania, przez co nadała zaklęciu fantastycznej dynamiki!": Mata paka, moja paka, to nie poczta, nie ma draka, nie ma baba, nie ma zmora, czeka paka, w jama ona, ja ma fona, esemesa, ja ma mejla miast adresa, poda koda w paczkomata, klik, pik, pyk, on da ta paka, tak to mi to inpost cito!


Mój zadarty nos został przytarty o jakieś pół centymetra. Ciekawa jestem Waszej opinii, czy zwycięskie wierszyki są rzeczywiście takie świetne?

wtorek, 30 czerwca 2015

Cwane warszawiaki

Nie należę do osób, które  łatwo przypisują konkretne cechy osobowości ludziom w zależności od ich pochodzenia (czy miejsca zamieszkania). Nie lansuję regionalizmów (ach, my wracławiaki wspaniałe) czy też regionalnego hejterstwa (obrzydliwi warszawiacy). Ale  w weekend dostałam w Warszawie w kość. Cwani są niektórzy tubylcy!


Na wstępie zaznaczę, że lubię Warszawę. Tak zwyczajnie podoba mi się jej wielkomiejski blichtr, parę drapaczy chmurek i to, że Gudowski "czyta przystanki" w miejskiej komunikacji (co opisałam tutaj). Nawet Pałac Kultury mi się podoba (i to od zawsze, co robić, taki gust...).
W ostatni weekend pojawiliśmy się w stolicy celem wynajęcia mieszkania do... zamieszkania. Dla domownika, który przestaje w ten sposób być domownikiem, zamieniając się w męża weekendowego i powiększając tym samym klub warszawskich słoików. Miałam wybrane wcześniej 4 lokale na Ochocie (blisko nowego miejsca pracy A.), trzeba było zrobić wizję lokalną, wynająć któreś, przenocować (przyjechaliśmy z bambetlami) i wrócić do Wrocławia jeszcze na chwilę.
Już pierwsze mieszkanie się A. spodobało. Przebierał nóżkami, by podpisać umowę, ale kopnęłam go pod stołem, bo były do obejrzenia jeszcze trzy. Dotarliśmy do drugiego - okazało się za małe na nasze potrzeby. W międzyczasie otrzymałam sms od właścicielki tego pierwszego, że "bardzo się spodobaliśmy i ona jest skłonna obniżyć cenę o 400 zł, by nas przekonać". Odpisałam, że to bardzo miłe etc, ale mamy jeszcze 2 do obejrzenia, na pewno dam jej znać, jaka będzie nasza decyzja.
Trzecie okazało się ładniejsze od pierwszego, ale dużo droższe. Miejsce było wprawdzie o wiele lepsze, ale właściciel niechętny do negocjacji, więc pomyśleliśmy, że to pierwsze będzie jednak OK. Czwarte okazało się przytulne, ale małe.
Zadzwoniłam więc do pierwszego pytając, czy ta wspaniała, niższa oferta jest nadal aktualna. BYŁA! Ale pani już wyszła z mieszkania, jedzie do domu, zresztą nie ma wydrukowanej umowy, więc umawiamy się dopiero za 2 godziny. SUPER, zdążymy zjeść obiad, bo już nam burczało w brzuszkach. 
Wyszłam z restauracji i odkryłam, że mam kilka nieodebranych połączeń od tej pani. Hm. Dzwonię, słyszę, że... cena wzrosła. Niedużo, o 150 zł, czy jestem skłonna zapłacić tyle? Zdumienie totalne, odmawiam, mimo że kwota nieduża, ale jak to: negocjujemy od nowa? Mówię do tej pani, że to niepoważne, ona na to, że po prostu tej oferty nie przemyślała, a jest inny oferent. No dobrze, ale przypominam mojej rozmówczyni, że to ona sama, dobrowolnie zupełnie obniżyła cenę, więc jak to? Poza tym to ona zwlekała 2 godziny z podpisaniem umowy, nie my. Ona na to, że musiała się przecież  z prawnikiem skonsultować. Okej, ale jak to się ma do nagłego wzrostu ceny? Za poradę prawną? Pani ma oddzwonić. Dzwoni po chwili, żąda jednak 100 zł więcej. No to się unosimy honorem i mówimy nie. Głupie zasady mamy: pacta sunt conventa. 
Tamte oglądane mieszkania już odmówione, jesteśmy więc znowu na początku drogi. Jest 15-ta, nie możemy wracać do Wrocławia (po co?) i nie mamy gdzie spać (liczyliśmy na nocleg w wynajętym mieszkaniu). Dobrze, że mamy internet. Siedząc w samochodzie kontynuujemy żmudny proces poszukiwań, ciekawe czy ktoś będzie skłonny pokazać nam mieszkanie w sobotnie popołudnie ot tak, z marszu?
Jest, znalazł się chętny! Za 2,5 godziny! Okej, włóczymy się po parku, potem po sklepie (z nudów), wreszcie idziemy na spotkanie. Poznajemy młodego człowieka z plastrem na nosie. Powinno mi się zapalić ostrzegawcze światełko (ktoś mu chyba walnął i może miał powód?), ale należę do osób delikatnych, więc starannie omijam wzrokiem jego nos. Jedziemy windą do "łupinki" - mieszkanie malutkie (może całe liczy tyle, ile nasz największy pokój w domu), ale słoneczne i nowoczesne, w dodatku z dużym balkonem.  Zmęczeni i zdesperowani decydujemy się na wynajem. Pan nie zabrał jednak umowy (dziwne, jest z biura nieruchomości!), musiałby jechać na drugi koniec miasta. Możemy jednak zostać na noc, po wpłaceniu 1000 złotych, rano przybędzie i podpiszemy umowę. Andrzej wykłada pieniądze, mnie jednak coś tknęło i pytam o zapisy w umowie - czy standardowe, czy jakieś inne.
Są jakieś inne... Umowa na rok bez możliwości wypowiedzenia, czy mieszkasz czy nie - płacisz. Kaucja 1.5 krotna czynszu i jeszcze weksel in blanco na pokrycie szkód ewentualnych oraz oświadczenie o poddaniu się egzekucji komorniczej. Poczułam dumę: ale rezydencję chcemy z A. wynająć - warunki jak przy  willi za milion baksów, z basenem i klamkami ze złota.  Z żalem rezygnujemy z tak wyjątkowej (i jedynej) oferty. Jesteśmy bowiem pewni, że na koniec najmu musielibyśmy zwrócić młodemu człowiekowi z plastrem na nosie... samolot. My też wynajmujemy od 13 lat nasze drugie mieszkanie we Wrocławiu, ale nie przyszło nam do głowy zawieranie umowy na tak drakońskich warunkach. Uczymy się jednak szybko, więc drżyjcie, najemcy!
W rezultacie na nocleg lądujemy w hotelu, mamy umówione na niedzielne przedpołudnie jeszcze 2 mieszkania i cóż, nóż na gardle. W nocy budzą mnie huczące samoloty (chyba w pobliżu jest Okęcie), potem huczy jakaś pani bardzo roznamiętniona. Na śniadaniu rozglądam się ciekawie, która to? Są do wyboru 3 pary: dwoje bardzo młodych ludzi i dwie pary w średnim wieku, siedzące razem przy stoliku. Żadna mi jakoś nie pasuje... Wreszcie gdy stoję przy bufecie pojawia się przy mnie najpierw zapach wody kolońskiej, a potem  mały krągły człowieczek w za dużym, jasnym garniturze. Adoruje i usługuje swojej pani - tak na oko w porywach 60-tka, ale trudno stwierdzić z całą pewnością, bo może mieć 40, tylko utyrana jest pracą na poboczach szos i przesadnym makijażem. Damesa to 90 kilo żywej wagi, ostre spojrzenie i nonszalancja wobec adoranta i świata całego. To ta "hucząca", na bank!
Wracając jednak ad rem, ostatnie obejrzane mieszkanie udało nam się jakimś cudem wynająć, chociaż zanim umówiliśmy się na wizję lokalną, musiałam poddać się wywiadowi środowiskowemu przez telefon. Najpierw pan, potem jego żona, niczym zawodowy śledczy wypytała mnie o sprawy do dwóch pokoleń wstecz. Z duszą na ramieniu jechaliśmy więc na spotkanie. Mieszkanie zostało wynajęte, ale wcale nie jestem pewna, czy nie spotkają A. jeszcze jakieś niespodzianki. Będzie temat na nowy wpis :-)

 

środa, 24 czerwca 2015

Kolory Prowansji i złota kaczka, czyli Chobienia

Dawno mnie tu nie było – ale to nadrobię! Opiszę Wam moją mini wycieczkę sprzed 2 tygodni – na przekór ostatnim deszczowym, chmurnym dniom. Nie do wiary, że zaledwie kilkanaście dni wstecz nasze swojskie pola za miastem cieszyły oczy kolorami… Prowansji!  

Wybraliśmy się do Chobieni – Andrzej miał tam coś do załatwienia, a ja zanęcona melodyjną nazwą miejscowości natychmiast wzięłam dzień urlopu z pracy. Było słonecznie i upalnie (uwierzycie?), lato pełną gębą, choć legalnie jeszcze wiosna. Mieliśmy do pokonania ok. 80 km na północny zachód od Wrocławia.

Najpierw zachwyciły mnie bajecznie kolorowe pola. Mijaliśmy czerwienią maków malowane łany, a także niebiesko-bławatkowe, albo białe kępki rumianków i wreszcie liliowe, zupełnie jak lawenda w Prowansji, pola wyki.


Przyjechaliśmy do Chobieni, zatrzymując się na skraju wsi. Wzięłam aparat i zostawiłam Andrzejka z jego sprawami, mając zamiar zwiedzić wioskę. Już na pierwszej z brzegu, piętrowej, okazałej kamienicy odkryłam herb przedstawiający mury miejskie. Wioska z herbem? Ciekawe…

Podumałam i ruszyłam przed siebie. Główna droga łagodnie biegła łukiem – najpierw zobaczyłam stary park, do którego podążały matki z wózkami. Jak jest park, musi być pałac – pomyślałam, ale zostawiłam sobie cienisty starodrzew na „deser”, podążając dalej asfaltówką. Na zakręcie zatrzymał mnie dom z wrotami drewnianymi, ujętymi w karby bardzo zdobnymi okuciami. Wyglądały na dość stare. Wreszcie na końcu ulicy ujrzałam rozległy plac - prostokątny rynek. Wieś z rynkiem? No to nie może być zwykła wieś!


Intuicja mnie nie myliła. Jak się okazało Chobienia to intrygujące historycznie miejsce. Wieś liczy sobie trochę latek, ma dłuuugą historię ze słowiańskim początkiem. Nazwa miejscowości wywodzi się z  łaciny, a wymienia ją geograf bawarski w 845 roku (czyli wtedy, gdy o innych polskich „metropoliach” – poza Gnieznem - nikt jeszcze nie słyszał…). Ów podaje w swoim dziele, że plemię Dziadoszan miało 20 grodów, wśród nich Cobenę (Chobienię). Ok. 1209 r. Henryk Brodaty miał tu wówczas swój myśliwski pałacyk, a w 1238 nadał miejscowości prawa miejskie. Jako własność książęco-kościelna przechodziła potem z rąk do rąk, najdłużej wymieniane są niemieckie ręce (rody): von Kottwitz, von Seidlitz, von Nostitz und Rheineck. To nazwiska doskonale na Dolnym Śląsku znane, wszędzie się na nie natykam. Jeszcze bardziej znane jest inne: w 1740 roku Chobienię nabywa Georg Ludwig Conrad von Gessler, najstarszy syn feldmarszałka wojsk pruskich Friedrich Leopolda von Gesslera…
Jednak zwiedzając wtedy wieś jeszcze  tego wszystkiego nie wiedziałam… Minęłam karczmę de Cobena (ach cudna, wrócimy tu na obiad! – obiecałam sobie) i podążyłam do kościoła, górującego nad miastem. 


Kościół św. Piotra i Pawła  niespecjalnie mnie zachwycił architekturą czy wnętrzem, jest za to pięknie położony, tak po toskańsku. Obchodząc go dookoła w poszukiwaniu epitafiów odkryłam, że wznosi się na nadrzecznej skarpie. Rozciąga się z niej widok na Odrę. 
Zdumienie totalne, jakoś nie zajarzyłam, że wieś leży nad rzeką, w  dodatku tak potężną. Gdybym znała przedwojenną nazwę wsi: Koeben an der Oder, ocaliłabym dolną szczękę przed opadnięciem. Z drugiej strony – uwielbiam te stany zadziwienia, gdy coś tak mnie przyjemnie zaskakuje, więc może i dobrze się stało. Nie wiedziałam też, że do 2012 roku można było się z Chobieni przeprawić promem na drugą stronę rzeki. Prom istniał tu od czasów von Kottwitzów a nawet jeszcze wcześniej!
Obchodząc kościół wokół znalazłam wmurowane w jego ścianę epitafium, i to nie byle kogo! Georga von Kottwitz, do którego należała w XVI wieku większość dóbr w Chobieni. On to przebudował zamek (o tym obiekcie za chwilę), kupił od kolegiaty głogowskiej przeprawę promową i podporządkował sobie tutejszych mieszczan. Wymyślił wodociąg mający źródło na zachodnich wzgórzach miasta, założył szkołę łacińską, a dla biednych i chorych - szpital i przytułek. Ludzkie było z niego panisko, powiem nawet, że nowoczesne podejście wybiegało przed epokę. Na swoim skromnym epitafium (dla mnie ewangelickie w formie, potem wyczytałam, że Georg był luteraninem) klęczy w swojej arystokratycznej szacie pod krzyżem. Przyjrzyjcie się godłu z prawej. 

To nie jest herb von Kottwitz. Przeszukałam cały  Internet – nigdzie nie znalazłam podobnego znaku, ani w symbolach chrześcijańskich, ani nawet w tych pogańskich. Najbardziej przypomina mi runę, ale też nią nie jest… Ciekawy temat do dalszych poszukiwań... na długie jesienne wieczory pozostawiam!
Spod kościoła wróciłam na rozległy rynek. W skwarne południe nieliczni mieszkańcy chronili się na ocienionych drzewami ławeczkach. Pomimo upału nie osłabła we mnie chęć eksploracji okolicy. Ujrzałam machającą do mnie wieżę jakiegoś obiektu. Podeszłam bliżej… to zamek!

Był on pierwszą murowaną budowlą obronną wzniesioną około XIV w., natomiast w  XVI w. został przebudowany na zamek renesansowy, i to z inicjatywy wspomnianego wyżej Georga von Kottwitz. Ostatnim prywatnym właścicielem pałacu był Wolfgang von Saurma. W czasie działań wojennych zamek został uszkodzony. Ma plan prostokąta, dwukondygnacyjne skrzydła otaczają wewnętrzny dziedziniec, do którego prowadzi brama przejazdowa nad resztkami fosy w skrzydle zachodnim. Pozostałe trzy koliste baszty umieszczono na narożach. 
Najstarszą częścią są piwnice. Pierwotnie był otoczony fosą z wodą. Zachował się (odkryty w 1905 r.) malowany strop z 1583 roku, przedstawiający herby rodowe, renesansowe i barokowe portale, renesansowe kamienne obramienia okien, fragmenty dekoracji stiukowej. Na zamku gościło wielu celebrytów. W 1759 król pruski Fryderyk II Wielki (inicjator I rozbioru Polski) odwiedził swoich żołnierzy rannych po bitwie pod Kunowicami. Obraz przypominający to zdarzenie pod tytułem „Przemowa króla Fryderyka Wielkiego w Chobieni” wisi dziś w Muzeum Sztuki w Düsseldorfie. Zamek jest obecnie otynkowany, ma nowy dach, ale jest niedostępny. Stoi z intrygująco zamurowanymi oknami. Wielka szkoda… Z zamkiem wiąże się mocno erotyczna legenda o złotej kaczce,  w dodatku wydarzyła się w noc świętojańską, więc tak aktualnie. Posłuchajcie: „gdy pierwsi misjonarze zaczęli szerzyć tu wiarę chrześcijańską byli tacy, którzy nie mogli  pogodzić się z nowym prawem, zabraniającym posiadania więcej niż jednej żony. Niejaki Płodźwit - zielarz i uzdrowiciel, przeciwnik chrześcijaństwa, postanowił rozprawić się z obłudą i zakłamaniem. Zakopał  w ziemi dębową figurkę, by każdego, kto stanął w tym miejscu, ogarniał seksualny szał. Mijały stulecia. Henryk I Brodaty razem z żoną Jadwigą (późniejszą świętą) dorobiwszy się potomstwa postanowili, że do końca życia powstrzymają się od intymnych zbliżeń. Jadwiga zamieszkała w trzebnickim klasztorze benedyktynek, a Henryk zajął się budową obronnego zamku w Chobieni. Dwórka Św. Jadwigi, Małgorzata, gdy jej pani zamieszkała na stałe w klasztorze, przeniosła się wraz z pozostałymi pannami do Chobieni. Pewnej upalnej czerwcowej nocy spacerowała po parku w złotej sukni. Poślizgnęła się, wpadła do sadzawki, cała otumaniona  jakimś silnym uczuciem, pobiegła nad rzekę. Młodzi wieśniacy akurat popisywali się odwagą, skacząc przez płomienie. Małgorzata chwyciła jakiegoś młodzieńca za rękę, powiodła go do lasu i oddała mu się bez reszty. Po chwili upatrzyła sobie następnego i jeszcze kolejnego. Według przekazu, uwiodła tak trzynastu młodzieńców jednej nocy. Wieść się szybko rozeszła. Tak wielkiego grzechu nie można było jej wybaczyć. Małgorzata została wyklęta i skazana na wygnanie. Zrozpaczona, targana niepohamowanymi żądzami, poszła nad sadzawkę do parku, siedziała nad wodą i szlochała. Dzień później w stawie pojawiła się kaczka o niespotykanym zabarwieniu piór, jakby były ze szczerego złota…
Mijały kolejne wieki. Teraz zamkiem władał Leonhard Kottwitz, zakochany w swojej córce Barbarze, którą wszędzie ze sobą zabierał. Bywało, że zajeżdżał z nią do swej ulubionej karczmy koło przeprawy promowej i wypijał kufel warzonego na miejscu wybornego piwa. Któregoś razu dwaj mieszczanie pobili się o prawo ucałowania ręki pięknej Barbary. Doszło do starcia, potem zabójstwa. Za to skazano sprawcę  na śmierć. Leonhard von Kottwitz, chcąc ukarać córkę, przez którą doszło do zbrodni, nakazał jej przyglądać się, jak kat wiesza skazańca. Jednak wrażliwa dziewczyna upadła zemdlona, a potem przez kilka miesięcy chorowała. Trawiony wyrzutami sumienia von Kottwitz zszedł do pałacowych podziemi z zamiarem popełnienia samobójstwa, ale usłyszał i zobaczył złotą kaczkę. Jej urok sprawił, że zrezygnował z samobójstwa i codziennie schodził do piwnicy z nadzieją ujrzenia kaczki. Niestety, nigdy więcej jej nie zobaczył.

No to zrozumiałam, po co w chobieńskim rynku stoją drewniane rzeźby… Z jedną się nawet sfotografowałam. Oj, rozgadałam się strasznie, chcę Wam tylko powiedzieć na zakończenie, że obiad w Gospodzie de Cobena był prze-prze-przesmaczny, świeżutko ugotowane dania (gołąbek z kaszą gryczaną), w obfitości słowiańskiej. Pycha!


Szkoda, że już nic do załatwienia w Chobieni nie mam, chętnie bym zwiedziła jeszcze tajemniczy stary cmentarz i dawną przeprawę promową przez Odrę.