sobota, 13 lipca 2013

Błękitne pantalony

Złośliwy żart może być początkiem całkiem interesujących zdarzeń... 

Od dobrej godziny krążyłam z Gochą, moją najlepszą przyjaciółką, po piętrach domu towarowego. Nasza klasa co roku organizuje zabawę w „mikołajki”. Polega to na tym, że każdy losuje osobę, której robi prezent za ustaloną gremialnie kwotę (np. 10 zł). Rozdanie „fantów” miało nastąpić już jutro, bo jutro jest właśnie 6-go grudnia! A my z Gonią byłyśmy „w lesie” z prezentami. Nie miałyśmy nawet batonika... Ja w ogóle byłam w wielkiej kropce, bo wylosowałam Marcina. To klasowy dziwak, trochę kujon, trochę oferma i samotnik, któremu trudno coś kupić. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie ma pojęcia, co go w ogóle interesuje. Mało go znam, chociaż już drugi rok jesteśmy razem w klasie. Gosi z kolei trafiła się w losowaniu Elwira, taka sobie dziewczyna z trzeciej ławki od końca, która wyróżnia się krzykliwym stylem malowania się. Po prostu „Koszmar z ulicy Tandeta”. No więc krążyłyśmy po wszystkich stoiskach, szukając jakiegoś natchnienia. Wreszcie zobaczyłam atrakcyjną wyprzedaż na dziale męskim:

- Może kupię Marcinowi krawat z poliestru? – czytałam metkę.- Tylko 10 złotych! Przyda mu się, jak pójdzie do teatru, na imieniny wujka albo do urzędu – powiedziałam do Gośki. W końcu licho wie, w jakim towarzystwie obracają się tacy „uczeni” i spokojni faceci jak Marcin. Może i lekcje odrabiają w krawacie?

- Tak, tak, na pogrzeb też może mu się przydać... – powiedziała z roztargnieniem Gośka. – Albo na wesele. Zaraz się jednak ożywiła: - Eee tam, popatrz! Lepsze będą te kalesony, on jest na pewno okropnie praktyczny. Sama widziałam, jak składał papierek po drugim śniadaniu i chował do plecaka. Na te kalesony wydasz jedyne 7 złotych, za to Marcin będzie ci całą zimę wdzięczny. Lada dzień przyjdą przecież mrozy. Dzięki tobie nie będzie marzł! – nabijała się ze mnie Gośka, wygrzebując spod sterty bielizny ogromne, błękitne gacie męskie w rozmiarze XXXL. Nie były za piękne. Pewnie dlatego przecenili je tak bardzo.

- Nie, to byłby chwyt poniżej pasa... – powiedziałam z wahaniem, nie zauważając, że wyszedł mi niezły żart.

- Dosłownie, poniżej pasa! – zaśmiała się Gośka. – Ja bym się na twoim miejscu ani przez chwilę nie zastanawiała! – podpuszczała mnie dalej. - Zostanie ci jeszcze na batonik!

Właściwie pokusa była duża. Jak sobie tylko wyobraziłam Marcina, szczupłego blondyna średniego wzrostu, w tych wielgachnych kalesonach, ogarnęło mnie takie rozbawienie, że zaraziłam nim Gośkę. Gumkę tych kalesonów miałby pewnie pod brodą, a w jedną nogawkę swobodnie mógłby odziać obie nogi. Obie, prawie pękając i zataczając się ze śmiechu, podeszłyśmy do ekspedientki. Zakup został dokonany!

- No, a co ty masz dla Elwiry? – oprzytomniałam.

- Z tą dziewczyną to nie problem, wystarczy choćby lakier do paznokci. Przynajmniej wybiorę jej jakiś normalny kolor i kto wie, może zostanę jej wizażystką? Gdyby umiała się ubrać, byłaby z niej całkiem niezła laska!

- No tak. A ja nie wiem, czy Marcin ucieszy się z mojego prezentu. Raczej wątpię... – już ogarniały mnie wątpliwości...

- Zaczynasz pękać? Daj spokój! Po pierwsze, nie będzie wiedział, od kogo jest prezent. Po drugie - nie chodzi o jego radość, tylko o nasz ubaw – powiedziała moja przyjaciółka. – W końcu nie robimy nic złego, tylko odrobinę śmiesznego – przekonywała mnie.

Ja jednak nie byłam pewna, czy chciałabym, żeby ktoś zabawił się w ten sam sposób moim kosztem... Gdybym dostała wściekle różowe, bawełniane reformy damskie w rozmiarze XXXL, w dodatku prawie na oczach całej klasy, z pewnością zapadłabym się pod ziemię...

Na drugi dzień były te nasze mikołajki. Czekałyśmy z niecierpliwością na lekcję wychowawczą, na której miało być rozdanie prezentów. Od samego rana, niemal od pierwszego dzwonka obserwowałam Marcina. Z lekcji na lekcję wydawał mi się coraz bardziej interesujący. Dostrzegłam, na przykład, że ma śliczne rzęsy. I bardzo ładne dłonie. Były nadal ładne, gdy dostał swoją paczkę i rozwijał prezent. Skoro tylko jego oczom ukazały się potężne, błękitne pantalony, zaczerwienił się cały, rozglądając wokół. Nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach było rozczarowanie i smutek. Starałam się być poważna, ale ścisnęło mnie w serduchu. Dobrze, że nie za wiele osób zwracało na niego uwagę, ale i tak jeden czy drugi chłopak rzucił mu złośliwie:

- Co dostałeś, Marcin? Ochraniacze na klejnoty rodzinne? Zamierzasz grać w hokeja?

Było mi głupio. Co za kretyński prezent! Ani śmieszny, ani praktyczny. Wyrzucone pieniądze i zranione uczucia. Ja przynajmniej dostałam śliczną maskotkę. A on? Co może zrobić z tymi kalesonami? Pociąć na szmatki do kurzu? Bezsens! Sumienie gryzło mnie coraz mocniej. Nie lubię być bezinteresownie złośliwa, a Marcin w końcu w niczym  mi nie podpadł. Ot, mijaliśmy się całe dwa lata. Zrobiłam ten żart z głupoty, bez zastanowienia. Postanowiłam wszystko odkręcić, przyznać się do pomysłu z prezentem. Tego dnia nie miałam jeszcze odwagi, ale nazajutrz...

Marcin przyjął moją spowiedź ze spokojem. Ponieważ sama zadeklarowałam się, że mogę zadośćuczynić temu aktowi głupoty, zastanawiał się cały kolejny dzień nad tym. Wreszcie oznajmił mi moją „pokutę”:

- Słuchaj, Moniko... Chciałbym, żebyś mówiła wszystkim, że... że jesteś moją dziewczyną. Że chodzimy ze sobą, rozumiesz...

- Słucham?? – ze zdumienia pogorszył mi się słuch.

- Że jesteśmy parą... – powtórzył. – Taka dziewczyna jak ty, ładna, znana w szkole, o której względy i przyjaźń zabiegają inni to dla mnie prawdziwy skarb. Choćby udawany... – Chwilę, ludzie! Czy on mówi o mnie? O MNIE? To ja niby jestem tą pożądaną, lubianą, obleganą? Jemu się najwyraźniej pomyliły osoby.

- Marcin, przecież ja nie jestem nikim takim...

- Dla mnie właśnie jesteś.

To wyznanie przewróciło mój świat do góry nogami. Nie mogłam zostawić na pastwę losu człowieka, dla którego znaczyłam tak wiele. Każdy lubi być idolem, prawda?

Postanowiłam nie przyznawać się Gośce, że zawarłam z  Marcinem taki układ. Zwłaszcza, ze nic prócz gadania nie musiałam robić. Odczekałam trzy dni i powiedziałam niedbałym głosem mojej przyjaciółce:

- Chodzę z Marcinem.

- Jak to???

- Tak to. Byliśmy w kinie. Wczoraj.

- Fajnie było?

- Uhm.

- Jaki on jest?

- Jest... jest... inny! – wypaliłam. Uświadomiłam sobie nagle, że nie jestem przygotowana do takich pytań. Muszę rzeczywiście spotkać się z Marcinem raz czy drugi, by umieć zgrabnie kłamać, gdy ktoś zapyta mnie, jaki on jest, albo na jakim filmie byłam z nim  w kinie.

A więc na pierwszą randkę poszliśmy... na moją prośbę. Spotkaliśmy się na kręgielni. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Strasznie fajne miejsce. Dużo ludzi, głośna muzyka. Pojawili się znajomi Marcina (a więc ma jednak jakichś znajomych???) – jego kuzyn ze swoją paczką. Graliśmy w szóstkę w jednej drużynie. Marcin cierpliwie tłumaczył mi zasady gry i uczył, jak prowadzić kulę, by zdobyć największą ilość punktów. Gdy stawał tak blisko mnie i dotykał moich rąk, by pokazać jak trzymać kulę, było mi coraz przyjemniej. Zabawa była wspaniała i chyba stałam się kręglomanką. Po godzinie złapałam się na tym, że mało mi Marcina, że chciałabym, by poświęcał mi więcej czasu. Nie było okazji, bo kręciło się wokół nas mnóstwo ludzi. Poza tym on sprawiał wrażenie, jakby nie chciał mi się narzucać. Może specjalnie wybrał takie miejsce, bym nie czuła się osaczona? I w ogóle mnie nie adorował! Rzadko na mnie patrzył, poświęcał mi uwagę tylko wtedy, gdy nadchodziła moja kolej. Był dobrze wychowany aż do przesady. Wróciłam do domu bardzo podekscytowana. Następnego dnia znów szukałam pretekstu do spotkania. I tak w ciągu tygodnia byliśmy jeszcze dwa razy na jakiejś wystawie (nie pamiętam, co to było za malarstwo, patrzyłam tylko na Marcina), raz zabrał mnie na trening szermierczy (uprawia taki szlachetny sport!), a przed samą Wigilią poszedł ze mną kupić karpia. Czyż nie jest wspaniały? Zaczynał wiele dla mnie znaczyć. Żałowałam, że to tylko „kalesonowy układ”. Nie wiem, co on na nim zyskiwał, bo wydawał mi się osobą tak atrakcyjną, że o jej względy to ja raczej powinnam zabiegać. Ludzie w klasie nie mieli pojęcia, jaki fajny chłopak jest z Marcina. Wydawało mi się, że w każdym miejscu, do którego mnie prowadzi, są zainteresowane nim dziewczyny, więc czemu chwycił się takiego dziwnego sposobu, by mieć z kim chodzić? Dlaczego w dodatku wybrał mnie? Czułam się wyróżniona. I chciałam, by wreszcie, do licha, nadużył swoich praw!

- Jak ci idzie z Marcinem? – wypytywała zaniedbywana przeze mnie Gośka. – Chodzisz z głową w chmurach, a oczy masz jak młyńskie koła!

- Chyba łapie mnie grypa – wykręcałam się jak mogłam. Jeśli miłość jest jak grypa, to byłam w zaawansowanym stadium choroby...

Tuż po świętach wyciągnęłam Marcina do kina. Wreszcie byliśmy we dwoje w miarę intymnym miejscu. Gdy tylko zgasły światła, dotknęłam jego dłoni i przesiedziałam cały film trzymając go za rękę. Była ciepła i miła w dotyku, wydawała mi się jednocześnie delikatna i silna. Nie mam pojęcia, co to było za dzieło, tam na ekranie. Wiedziałam tylko, że już tak łatwo tej dłoni nie wypuszczę! Dzięki ci, dobry Święty Pantalonie!

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. gluck.pl

 

2 komentarze:

  1. Niezłe, naprawdę :D Chociaż szkoda, że krótkie ;<

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za odwiedziny, już zwątpiłam, czy ktokolwiek to czyta...
    Za krótkie Nemeyeth? To przeczytaj wcześniej zamieszczone 67 opowiadań :-)
    Pozdrowienia dla Was!

    OdpowiedzUsuń