czwartek, 6 czerwca 2013

Pizza w kolorze blue

Julia znalazła sobie wakacyjną pracę – będzie pomagała w pizzerii przez całe dwa miesiące. Ma już prawo jazdy, więc od czasu do czasu będzie też musiała rozwozić zamówienia po mieście...

- Julkaaaa! Spakuj trzy hawajskie na Fiołkową, jedną wiejską na Narcyzową i trzydzieści margeritek na Margeritkową! – krzyknęła do mnie Renata z działu zamówień, przez małe okienko w ścianie kuchni.

- Margerity na Margeritkową? To jakiś żart? – odkrzyknęłam, bo coś czułam, że Renata mnie nie lubi i chce mi chyba zrobić brzydki numer.

- Przecież mówię! Margerity! Margeritkowa! Trzydzieści sztuk!!! – wrzasnęła Renata, podkreślając krzykiem każdy wyraz.

- Sorry! Już pakuję! – odkrzyknęłam Renacie. W końcu to moja szefowa, lepiej się nie narażać.... - Czy wszyscy słyszeli? – zapytałam pracujących ze mną, na pakowalni zamówień miejskich, Jacka i Basię.

- Dziwne... W życiu nie dostałam takiego zamówienia! – zdumiała się Basia.

- Sama słyszałaś – pytałam dwa razy. Żeby potem nie było na mnie! – zabezpieczałam sobie świadków.

- I że w ogóle jest w mieście Margeritkowa? – drążyła temat Basia.

- No! – powiedział zwięźle Jacek. Zawsze wyrażał się zwięźle.

- Ulica to na pewno taka jest, na tym nowym osiedlu domków. Oni tam mają same kwiatowe nazwy. Zamówienie jest duże, ale wszystko w pobliżu – uspokoiłam ją.

Wzięłam kartony i zaczęłam pakować to ogromne zamówienie. Pizze ledwie zmieściły się w służbowym maluchu. Teraz muszę się bardzo spieszyć, żeby nic nie wystygło. Klienci są wtedy bardzo, bardzo źli... Najgorzej będzie, jeśli przyjdzie mi stać w korku. Na szczęście dość szybko przedostałam się przez zatłoczone uliczki centrum i pognałam prosto na Zalesie. Na Fiołkowej, 3 pizze odebrała starsza pani, słychać było w tle radosne wrzaski dzieci. Pewnie fundnęła obiad wnuczętom... Na Margeritkowej za to stała spora willa, w której wszystkie okna pozasłaniane były szczelnie żaluzjami. Mimo ciepłego, letniego dnia wyglądała tak jakoś mrocznie, ponuro. Nie widać było w niej żadnych oznak życia. Kto tu więc zamówił 30 margerit??? Duchy? Z rezygnacją i odrobiną lęku zadzwoniłam do furtki. To na pewno jakiś żart! Patrzyłam na drzwi wejściowe, do których trzeba się byłoby dostać po kilkunastu schodkach. Po chwili jednak drzwi otworzyły się i wychylił się z nich jakiś chłopak.

-  Czy ktoś tutaj zamawiał 30 pizz? – zapytałam, udając groźną.

- Jasne! Już schodzę, pomogę ci wnieść! – powiedział chłopak w dżinach koloru blue i zbiegł po schodach.

Napakowałam „na niego” chyba ze dwadzieścia pudełek, sama wzięłam dziesięć. Nie zamykałam nawet samochodu (chyba jest bezpieczny na tym pustkowiu?) i powlokłam się za gospodarzem.

- Niezły masz apetyt! – zagaiłam do tyłeczka w dżinsach koloru blue.

- No coś ty, to dla wszystkich chłopaków! – odpowiedział.

Stanęłam jak wryta:

- To ilu was tu mieszka?

- Nie mieszka, my tu pracujemy – wysapał chłopak, wdrapując się na schody i uważając, by piramida kartonów nie spadła na niego. Teraz jest nas ze dwudziestu... – właśnie wchodził do domu.

Ja nie byłam w tym momencie zdecydowana, czy w ogóle za nim iść. Dwudziestu chłopa, 30 pizz i ja jedna??? Czy mój szef wie, na jakie ta praca naraża mnie niebezpieczeństwo? To tak, jakbym chciała dla fantazji wejść w paszczę lwa! Widocznie długo się wahałam, bo chłopak zdążył cofnąć się na ganek i wrócić po mnie.

- No, co ci jest? Ciężko ci? Zaraz ci pomogę! – zatroszczył się.

Chyba nie są mordercami i gwałcicielami? Ten w dżinsach koloru blue wygląda na normalnego... Nooo, może ciut oślepionego słońcem, jak kret, ale czy to ma znaczyć, że jest wampirem? Eee, nie... Przynajmniej taką miałam nadzieję... Weszłam, raz kozie śmierć! Wokół półmrok, okna pozasłaniane. Na ścianach w korytarzu jakieś obrazy z potworami, brrr! Kilka pokoi widocznych na parterze, w każdym komputery i faceci przed monitorami. Co się tu dzieje? Tajny dom gry? Sekta nawiedzonych komputerowców? Zlot hakerów? Poprawkowy egzamin z informatyki? Co tu jest grane???

- Chodź do kuchni, tam położymy pizze! – wyrwał mnie z domysłów chłopak w dżinsach koloru blue. - Chłopaki, chodźcie, żarełko przyjechało! – krzyknął gdzieś w przestrzeń.

- Czym wy się tutaj zajmujecie? – zapytałam, nie mogąc wprost wytrzymać z ciekawości. Przez głowę przechodziły mi kolejne możliwości, coraz bardziej nieprawdopodobne.

-Tworzymy... supergrę komputerową.

- Grę? W tyle osób?

- Jest nas nawet więcej, ale pracujemy na zmianę, przez 16 godzin dziennie. Chyba w sumie jest tu nas ze trzydziestka. Studenci, licealiści, a nawet jeden z gimnazjum, taki młody geniusz.

- A są tu w ogóle jakieś dziewczyny?

- Coś ty! Na początku nawet były. Nie wytrzymują jednak tempa. Zgodziłabyś się przychodzić tu na minimum 12 godzin dziennie? Na pewno miałabyś dość po tygodniu. Bo kiedy robić maseczki, depilacje i takie tam różne... Zresztą, żaden z nas już też nie ma dziewczyny, wszystkie pouciekały. Pomyśl: jak facet non-stop siedzi przed monitorem, to co to za związek? Na randkę się nie umawia, nie dzwoni, nie widujecie się wcale. Jak nie siedzi tu, w pracy - to śpi. Nie mamy niedziel ani świąt, nigdzie nie chodzimy, więc gdzie mamy poznawać nowe dziewczyny? – zwierzał się chłopak w dżinsach koloru blue, a tymczasem schodzili się zewsząd, z całego domu wygłodniali komputerowcy. Dobrze, że kuchnia jest tu duża...

- Straszne życie! Jak w jakimś komputerowym klasztorze albo więzieniu... – powiedziałam. Czy to ma sens? I nie żal wam życia?

- My nie narzekamy! Czasami przyjadą fajne dziewczyny z pizzami! – powiedział ktoś, a reszta się roześmiała.

-  Dla nas ma. Mamy cel i to nas kręci – powiedział ten w dżinsach koloru blue.

- Pójdę już – powiedziałam do tego w dżinsach koloru blue, bo nagle znów poczułam się nieswojo. – Muszę wracać do pracy, pizze i głodni klienci czekają! – starałam się być naturalna. Żeby się nie zorientowali, ze się ich boję. No, może tego w dżinsach koloru blue nie, ale reszta? Zarośnięci, cisi i małomówni - jacyś tacy dziwni. Patrzyli na mnie... żarłocznie. Kto wie, co im za pomysły po tych głowach chodzą? A te potwory na ścianach?

- Rozumiem. Poczekaj, tu są pieniążki za pizze, policz, czy się zgadza. A jak w ogóle masz na imię? Następnym, razem, jak będziemy zamawiać, to poprosimy, żebyś ty je nam przywiozła...

- Mam na imię Julia! – krzyknęłam już na schodach, szybko zmierzając do samochodu.

- A ja Mariusz! – odkrzyknął ten w dżinsach koloru blue. Oczy też ma blue!

Na Nasturcjowej pizzę odebrała jakaś zakochana para. Niewiele rozmawialiśmy, bo oni się cały czas całowali i nie odklejali od siebie na milimetr. Szczęściarze! Wróciłam do pracy. Renata od razu na mnie wskoczyła:

-  Gdzieś ty się podziewała! Telefony się urywają, a ciebie ani śladu!

-  Byłam na Margeritkowej! Pamiętasz? Trzydzieści sztuk!!!

-  Aaa, no dobra. I zapłacili?

- No jasne! Bez lipy, zamówienie od solidnego klienta...

- Jakiś żarłok?

- Uhm... – a co jej będę opowiadała!

Kiedy następnego dnia około czternastej znów odebrałam niemożliwe zamówienie na Margeritkowa (tym razem 25 pizz hawajskich...), serce przyjemnie mi zabiło.

- Wyobraź sobie, że klient podkreślał dwa razy, że to ty masz przywieźć pizze. Jakiś wariat? Może jedź z Jackiem? – nagle zatroskała się Renata.

- Spoko, poradzę sobie! – odpowiedziałam szybko, by się nie zorientowała w moim pomieszaniu. Ucieszyłam się bowiem, że zobaczę znów Mariusza. Może posiedzę dłużej w domu tej... gry? I przyjrzę się, czy jego oczy są faktycznie takie blue, jak mi się wczoraj zdawało...



Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. anikagotuje.blogspot.com

1 komentarz: