środa, 5 czerwca 2013

Miłość od pierwszego dzwonka...

Pierwszy dzień w nowej szkole jest dla Magdy bardzo stresujący. A jednak sytuacja nie wygląda źle. Na pierwszej lekcji pojawia się przystojny wychowawca. Magda poznaje też sympatyczną dziewczynę, z którą będzie siedziała w jednej ławce...

Korytarze w tej szkole były wyjątkowo wesołe. Szerokie, pomalowane na żywe, turkusowe kolory. Drzwi do klas miały barwy amarantowe. „Całkiem nieźle” – pomyślałam, rozglądając się za gabinetem numer 6. „Moja nowa klasa. Nowa szkoła, nowi ludzie. Jak mi tu będzie?” – nie wiem, czemu się nad tym zastanawiałam już teraz. Przyjdzie przecież czas na refleksje. Najgorsze, że nikogo w tej szkole nie znałam. To chyba dlatego czułam się tak mocno niepewnie... Dzwonek na pierwszą lekcję (właściwie był to delikatny gong, jak w cyrku, gdy zdarzyć się ma coś tajemniczego i magicznego) zabrzmiał dokładnie w chwili, gdy dostrzegłam wreszcie drzwi z cyfrą 6. Stała pod nimi grupka nieco zagubionych, jak ja,  ludzi. Jedna z dziewczyn złapała za klamkę i wchodząc do klasy zwróciła się do nas:

- Chodźcie, była tu jakaś kobieta kilka minut temu i powiedziała, żebyśmy weszli do sali po gongu. „Zabawna szkoła, nawet dzwonek inaczej brzmi!” – ucieszyłam się w duchu. Zaczęliśmy wchodzić, rozglądając się ciekawie po gabinecie i szukając najlepszych miejsc. Było nas ze dwadzieścia kilka osób. Kameralnie. Najwięcej wzięcia miały tylne ławki, ale zanim się zorientowałam, wszystkie były już zajęte... Podeszłam więc do jakiejś sympatycznie wyglądającej dziewczyny, która wyjmowała z plecaka notatnik:

-        Czy mogę usiąść koło ciebie?

-        Jasne! – odpowiedziała z uśmiechem, a ja odetchnęłam z ulgą, że nie dostałam kosza przy pierwszym podejściu. Już miałam na końcu języka próbę przedstawienia się, gdy nagle drzwi się otworzyły i do klasy wparował pewnym krokiem wysoki, szczupły, bardzo młody jak na nauczyciela, facet. Szalenie atrakcyjny brunet, o południowej urodzie, w eleganckim, ciemnym garniturze. Pod pachą niósł, oczywiście, dziennik. Zmierzał prosto do biurka nauczyciela. Powstaliśmy z szacunkiem. Niedbale machnął ręką:

-        Siadajcie, siadajcie!

No to usiedliśmy. On też usiadł, otworzył dziennik i zaczął się nam przyglądać. Zapadła krępująca cisza, ale nic sobie z tego nie robił. Siedział swobodnie i oszałamiał. Wszystko było w nim śliczne - lekko kręcone, czarne włosy i szerokie wargi, rozciągnięte teraz w uśmiechu, ni to drwiącym, ni to uwodzicielskim. Moja nowa koleżanka z ławki trąciła mnie lekko i zwróciła się do mnie szeptem:

-        Coś mi się tu nie zgadza! Przecież przedstawiano nam na spotkaniu (w tej szkole nie było „apeli”) wychowawczynię, profesor Kulczyńską. Skąd ten się tu wziął?

-        Nie wiem, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby był naszym wychowawcą...

Tymczasem „profesor” rozpoczął z nami konwersację:

-        Aha, to wy jesteście I „b”. Zobaczmy, kogo tutaj mamy... – zerknął do dziennika. - Adamski?

-        Obecny! – jakiś niewysoki blondas zerwał się w trzeciej ławce na dźwięk swego nazwiska.

- Masz może starszą siostrę? –  zainteresował się życzliwie „profesor”.

-        Nie, panie profesorze!

-        Szkoda, wielka szkoda. Znam pewną Adamską, ale dość, hmmm, powierzchownie. Ma świetne nogi. Przydałyby mi się takie braterskie koneksje... – wyznał, po czym kontynuował sprawdzanie listy. – Siadaj... Burczyńska Katarzyna, która to?

-        To ja! – wstała moja sąsiadka z ławki. Dowiedziałam się więc, jak ma na imię.

-        Ile masz wzrostu, moje drogie dziecko?

-        168 centymetrów!

-        No to rośnij! – skwitował zagadkowo profesor.

-        Ale po co? – zainteresowała się Kaśka.

-        Bo lubię wysokie dziewczyny...

W tym momencie ponownie otworzyły się drzwi i weszła znana nam już z apelu profesor Kulczyńska. Podeszła do biurka, a studiujący dziennik „wychowawca” zerwał się na równe nogi. Pani profesor uśmiechnęła się do niego i powiedziała ciepło:

-        Dziękuję ci, Marcinie, za pomoc. Możesz wracać do siebie!

-        Drobiazg, pani profesor! – chłopak ukłonił się i z lekko drwiącym uśmiechem zmierzał do drzwi. Zanim wyszedł, puścił perskie oko do Kaśki.

-        Ale numer! Zrobił nas w bambuko! To nie był żaden profesor! – prawie wrzeszczała mi do ucha podniecona Kaśka.

-        Tylko kto? – zapytałam, nie łapiąc jeszcze.

-        Pewnie jakiś facet z maturalnej klasy! Daliśmy się wszyscy nabrać, głupie koty! – mruczała pod nosem, podczas gdy profesor Kulczyńska zaczęła od nowa sprawdzać obecność.

Obserwacje, które prowadziłam przez kilka najbliższych dni potwierdziły hipotezę Kaśki. Marcin chodził do IV „c” i był pupilkiem pani profesor Kulczyńskiej, naszej wychowawczyni i nauczycielki fizyki zarazem. Nie należał do szkolnych prymusów, ale nie był też leserem. Działał w szkolnym samorządzie i był ogólnie znaną, barwną  postacią. Miał niesamowite powodzenie u babek, głównie dzięki swojemu wdziękowi i poczuciu humoru. Ale nie był chyba zbyt stały w zainteresowaniach. Co i rusz szkolna plotka donosiła o nowej dziewczynie Marcina. Najgorsze, że nie schodził poniżej drugiej klasy. Wiedziałam, że moje szanse są marne. Tym bardziej, że jeśli już zwrócił uwagę na jakiegoś „pierwszaka”, to była nim Kaśka, nie ja. Z drugiej strony: kazał jej urosnąć! A ja nie muszę, mam 175 centymetrów wzrostu. Może byłabym w jego typie?

Z Kaśką zdążyłam się przez wrzesień zaprzyjaźnić. Okazała się tak sympatyczna na jaką wyglądała. Na wszelki wypadek postanowiłam wybadać, czy Marcin ją w ogóle interesuje. Zapytała ze zdziwieniem:

-        Jaki Marcin?

-        Ten fałszywy psor z IV „c”!

-        Ach, ten! Nie, skąd ci to przyszło do głowy??

Zakochanym wszystko przychodzi do głowy... Ale rzeczywiście, dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Kaśka cielęcym wzrokiem wpatruje się na lekcjach w naszego klasowego kolegę, Artura. Żadna z niej rywalka! W październiku byłam już w Marcinie zadurzona po uszy. Zorganizowano nam, pierwszakom „otrzęsiny” i Marcin był prowadzącym tę wielką, szkolną imprezę. Dał taki popis swady i dowcipu, że wszystkie baby z „pierwszaków” gapiły się potem w niego jak w obraz. Śledziły go na przerwach. Ze mną na czele. Zrozumiałam więc, że muszę zrobić coś wyjątkowego, by mnie dostrzegł w tym tłumie. Coś zabawnego, szalonego i inteligentnego. Łatwo powiedzieć, tylko co??? Byłam zdesperowana:

-        Kaśka, co zrobić, żeby poderwać Marcina?

-        Jakiego Marcina? - znów nieprzytomnie dopytywała się moja przyjaciółka. – A, tego! – zajarzyła wreszcie. – Będzie trudno. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Pomyślę... – obiecała.

Czas jednak naglił. Tłumy rywalek ustawiały się w kolejce do serca Marcina. Ja na szarym końcu, gdzieś na 50-tym kilometrze! Takie zaczęły mnie męczyć senne koszmary. Przestałam więc sypiać. Aż wpadłam na pewien pomysł. We wtorki po dużej przerwie mieliśmy zajęcia z psychologii na trzecim piętrze. Okna gabinetu wychodziły na ruchliwą ulicę, przy której stał szkolny budynek. Zakradłam się tam odpowiednio wcześnie, zamknęłam od wewnątrz drzwi i otworzyłam szeroko okno. Wyjęłam przygotowane w domu kartki papieru z kolorowymi rubrykami, długopis. Siadłam w oknie w ten sposób, by nogi, przyodziane w wyjątkowo jaskrawe rajstopy, zawisały mi na zewnątrz budynku. Liczyłam na duży ruch w czasie przerwy. Wtedy większość uczniów wylegała na mały skwer nieopodal lub szła na zakupy do małego sklepiku za rogiem. Miałam nadzieję, że ktoś mnie dojrzy! Po pięciu minutach spostrzegłam tam Marcina. Wreszcie ktoś podniósł wyżej głowę i ujrzał mnie w oknie. Natychmiast zaczął wrzeszczeć, ściągając uwagę innych uczniów. I o to mi chodziło! Marcin też spojrzał. Na razie nic się nie działo, oprócz krzyków, a ja mogłam ich liczyć i stawiać krzyżyki w kolorowych rubrykach. Gorzej, że po chwili na skwerku pojawiła się psorka o ksywce „Alfreda”, węsząca za nielegalnymi palaczami. Dojrzała mnie, zrobiła wielkie oczy i rzuciła się pędem z powrotem do budynku. Wiedziałam, co teraz będzie. Po chwili do drzwi gabinetu zaczęto się dobijać i usłyszałam zdenerwowany głos dyra:

-        Wrzesińska, natychmiast otwórz drzwi!

Stawianie oporu nie miało sensu. Poszłam otworzyć. Dyro wpadł pierwszy, po nim Alfreda i profesor Kozak, który miał z nami psychologię. W korytarzu stał tłum zaciekawionych uczniów.

-        Co ty tu robisz? Odbiło ci, dziewczyno? – dyro posiniał i sapał mocno.

-        Nie, panie dyrektorze. Wykonuję zadanie z psychologii. Badałam poziom znieczulicy społecznej! – odpowiedziałam rzeczowym tonem. – Proszę, oto wynik testu! – podsunęłam mu pod nos moje kolorowe rubryczki, w których zaznaczyłam, ilu przechodniów zareagowało na widok siedzącej w oknie z nogami na zewnątrz nieletniej...

-        Ciekawe... – wymruczał profesor Kozak, zaglądając dyrowi przez ramię.

-        Kolega potwierdza, że zadał taki problem? – spytał go dyro.

-        Niezupełnie, ale to ciekawa inicjatywa uczennicy – odpowiedział wykrętnie Kozak. Równy z niego gość!

-        Znaczy, mam to wszystko puścić w niepamięć? – upewniał się dyro.

-        Chyba nic się złego nie stało? – nieśmiało zagaił Kozak. I na tym skończyli dyskusję.

Przez następne dwie przerwy byłam bohaterką szkoły. Wszyscy mnie zauważyli. Za wyjątkiem jednej osoby, dla której przygotowałam całe show! Myliłam się jednak. Gdy wychodziłam ze szkoły, Marcin stał w bramie jakby na kogoś czekał. Dostrzegł mnie:

-        Słuchajcie no, koleżanko Wrzesińska. Następnym razem uzgadniajcie takie akcje z samorządem szkolnym! Musimy wydać zgodę, inaczej denerwuje się ciało pedagogiczne i wszyscy cierpimy. Ale jedno muszę przyznać – nogi koleżanki zwisały na zewnątrz w bardzo interesujący sposób, chociaż osobiście wolę bardziej stonowane kolory rajstop...

-        Bardziej stonowany kolor rajstop noszę do kina – stwierdziłam zuchwale.

-        W takim razie sprawdzę to jutro w „Olimpii” o osiemnastej!

Jeju, będę miała randkę z Marcinem!!!

 

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. awyrwich.blogspot.com

3 komentarze:

  1. Stara zasada marketingu - wyróżnij się lub zgiń... Widać działa!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za komentarze. Jak zwykle, również i w tym opowiadaniu zawarłam pewne autentyczne wydarzenia. Napisałam je wprawdzie w 1999 roku jako dorosła kobieta, ale kiedy byłam szaloną nastolatką (no kiedyś byłam...), prowadziłam dokładnie takie same badania "znieczulicy społecznej" na nudnych dla mnie wtedy wczasach z rodzicami, przesiadując na zewnątrz okna, na 3. piętrze pewnego pensjonatu :-)

    OdpowiedzUsuń