Będzie o dniu palenia: zaczęło się rano, spaliłam sobie żelazkiem przepiękną satynową bluzkę, w której chciałam się zaudać do pracy. Cała koncepcja ubraniowa legła więc w gruzach, no i byłam godzinę do tyłu - tyle bowiem zajęło mi przeprogramowanie stroju i nastroju...
Po południu drugi atak piromanii: chciałam zrobić szparagi metodą poleconą przez koleżankę z pracy: szparagi na patelnię, troche wody, ona odparowuje, to dodajemy masełko i pyszne wychodza, miękkie w 10 minut. No to się wzięłam. Tyle że ja mam taką manię - zawsze robię co najmniej dwie rzeczy na raz, np. gotuję i myję okno, albo gotuję i podlewam kwiaty na tarasie itd., co powoduje różne katastrofy: kulinarne, towarzyskie, obyczajowe i jakie tam chcecie. Wczoraj nastawiłam szparagi, poszłam nastawić pranie, właczyłam kompa, ściagałam pocztę i zdjęcia z aparatu. Andrezjka nie było, więc czym się to skończyło? Tym samym, co rano - ale zamiast bluzki spaliłam szparagi oraz nowiutką (prezent przyjaciół na rocznicę ślubu), przepiekna, włoską patelnię ceramiczną w kolorze ecru, który zamienił się w szarość (po czynności szorowania 5-cioma preparatami czyszczącymi). Swąd spalenizny unosił się w domu do północy, probowałam przegonić go saksofonem (dmuchając, oczywista), ale nie dał rady.
Za to spalone szparagi pożarłam, uznając je za wzbogacone carbo medicinalis. Nawet nie potrzebowały omasty - po prostu mniamuśne były. Nie wiem, czy przepisu na spalone szparagi nie powinnam wrzucić na jakiś znany blog kulinarny, np. Makłowicza, bo to prawdziwe odkrycie jest. Póki co podaję tutaj:
Na patelnię wlać trochę wody, posolić, pocukrzyć. Ułożyć szparagi na boczku, przykryć pokrywką. Gotować 5 minut, potem się zniechęcić, że wody wcale nie ubywa i odkryć pokrywkę. Nastawić timer na 15 minut i wyjść z kuchni, zająć się czymś absorbującym. Kiedy czasomierz da sygnał, wrócić do kuchni, zaciągnąć się zapachem spalenizny (czyści zatoki) i zeskrobać szparagi z patelni. Ułożyć na półmisku spalonym do góry i zjeść. Patelnię namoczyć na całą noc.
Z braku laku zamieszczam focię spalonego jajka, też mi się kiedyś takie udało spreparować!
Beciu - Makłowicz może uczyć się od Ciebie. W dodatku potrawę można zaliczyć do nutraceutyków = żywność, która leczy!!!!!!!!!! Carbo medicinalis! Brawo! Zachęcam Cię do dalszych eksperymentów medyczno-kulinarnych, a ich wyniki będziemy sukcesywnie publikować w prasie fachowej.
OdpowiedzUsuńDawno nic mnie tak nie rozbawiło, jak Twoja "zabawna literaturka".
Zapraszam na moją stronę, tam odpisałem na Twój przepis.
OdpowiedzUsuńBasiu,
OdpowiedzUsuńliczę zwłaszcza na publikacje w "świecie farmacji" :-)
Ojej. No to po herbacie. I Jak odmokła patelnia?
OdpowiedzUsuńPrzepis oryginał :-)
ps: przypomniał nam się wędrowniczek Wojciech Cejrowski który był gdzieś u wędrownych plemion którzy gotowali ryż, celowo go przypalając a po wyjedzeniu garnek zalewali wodą i gotowali ryżową herbatę.
Serdeczności.
Beciu - skąd znasz to wspaniałe czasopismo???????
OdpowiedzUsuńSłyszałam, że jest perfekcyjne, trzyma doskonały poziom merytoryczny i jest niesłychanie popularne w kręgach medycznych! Podobno mają świetnego sekretarza redakcji! Jakby tak się udało tam opublikować.... w razie odmowy spróbujemy w "Lancet"
Czekam niecierpliwie na kolejne eksperymenty.
Basia
Kurczę spalone, to straciłam szansę wymyślenia jeszcze herbaty szparagowej? Płyn z moczenia patelni poszedł do zlewu, alem gapa!!!
OdpowiedzUsuń:-)
Co tam sekretarz - jaka naczelna tam jest!!!!
OdpowiedzUsuńNo i Lancet to nie ten poziom jednak, jak odmówią w SF to skoczę z dachu (mojej Belli).