poniedziałek, 20 maja 2013

Miętowe wspomnienia z Bieszczad i z Jordanii...


Pisałam o herbacianej ceremonii w moim domu. Ale jest jeszcze jeden rodzaj herbatki, z którym wiążą się dla mnie dwa niezwykłe wspomnienia – herbata miętowa….


Pierwsze wspomnienie to smak herbaty miętowej, zaparzanej z liści zbieranych w Bieszczadach, gotowanych na ognisku w kotle, w którym wcześniej przyrządzany był… makaron z konserwą turystyczną. Mniam! Było to w latach 80., gdy będąc studentką wybrałam się na obóz wędrowny w Bieszczady. Codziennie pokonywaliśmy długie trasy, nosząc na plecach cały ekwipunek. Późnym popołudniem docieraliśmy do bazy, codziennie innej, którą stanowiło kilka wojskowych namiotów, sławojki w roli toalet, strumień górski jako uniwersalne źródło wody do mycia (się, włosów i garnków) oraz drewniana zadaszona wiata, w której była kuchnia-jadalnia. Wszystko, co do zjedzenia gotowane było na ognisku. Wiele faktów z tego wakacyjnego, studenckiego obozu opisałam w opowiadaniu zamieszczonym dawno temu na tym blogu: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2012/09/07/bieszczady-mleczna-droga-i-miski-2/.

Nosiliśmy ze sobą (grupa była ledwie 10-osobowa) wielki kocioł, w którym najpierw gotowany był makaron na późny obiad, do którego dodawaliśmy nieśmiertelną i całkiem smaczną „konserwę turystyczną”. Po obiedzie kocioł był myty w strumieniu (piaskiem) z tłuszczu po konserwie, i przychodziła kolej na deser: nastawiana była woda na herbatę miętową z ziół, które zebraliśmy po drodze, na szlaku. Deserem były dzikie maliny i jeżyny. Herbatka miętowa miała wyjątkowy, bieszczadzki smak – dzika mięta jest bardziej aromatyczna, więc udawało jej się pokonać posmak piasku, tłuszczu konserwy oraz dymu z ogniska. A może te właśnie elementy dodawały jej… blasku, kto wie? Nigdy potem nie piłam smaczniejszej herbatki miętowej…

Chociaż kłamię, bo piłam. W Jordanii!

Kilka lat temu (w 2005 r.) byliśmy z Andrzejkiem na wycieczce objazdowej po Syrii, Libanie i Jordanii. Parę noclegów wypadło w Akabie – jordańskim kurorcie nad Morzem Czerwonym. Poszliśmy na zwiedzanie okolicy, miasto jest spore, weszliśmy do jakiegoś sklepiku z pamiątkami, jakich pełno przy hotelach. Od razu doszło do rozmowy z młodym właścicielem (Arabowie zawsze pytają, skąd jesteś itd.), Adamem. Dopytywał się, z którym przewodnikiem jesteśmy, a usłyszawszy, że z Jolą, zaprosił nas oboje oraz Jolę wieczorem na party. Zapytał jeszcze, jaki alkohol pijemy. - Whisky! – odpowiedział bez namysłu mój mąż (wszak trzeba się dezynfekować w gorącym klimacie). Ja się zdziwiłam, że muzułmanin pyta o alkohol, ale nic nie powiedziałam. Jola nie chciała się z nami udać na party, twierdząc, że jest z Adamem pokłócona, poszliśmy więc sami. Myślę teraz, że było to trochę lekkomyślne z naszej strony.
Miejsce zbiórki w sklepiku Adama, o 20.00. Po dotarciu na miejsce okazało się, że party… jest tutaj, na zapleczu sklepiku. Oprócz naszej dwójki i Adama jest jeszcze jego kuzyn, ubrany po europejsku w dżinsy i koszulę (bo Adam występował w turbanie i takiej krótkiej białej galabiji, spod której wyglądały białe spodnie), a więc party było 4-osobowe, hmmm. Zaplecze sklepu wyglądało jak jaskinia Ali Baby - same antyki: dzbanki, sztylety, miecze, kindżały, tarcze, gliniane naczynia, srebrna biżuteria – wszystko pokryte prawdziwą lub sztuczną "patyną wieków". 


Na stół wyjechała jedna, potem kolejne whisky i worki lodu z McDonalda. Piliśmy do rana (Allach w nocy śpi, jak twierdził Adam, więc można). W trakcie tej szalonej imprezy opowiedział nam o swojej beduińskiej rodzinie (ma 2456 krewnych), o tym, że urodził się w namiocie na pustyni i takie tam. Cytuję, bo całkiem niezła Szeherezada w spodniach z tego Adama była… Opowieści snuł - z mchu i paproci. Twierdził też, że jego ojciec ma 16 żon, oraz że posiada kawałek prywatnej plaży nad morzem, pomiędzy pięciogwiazdkowymi hotelami, za który te hotele chcą mu dać 5 milionów dolarów, ale ojciec go trzyma i już. Adam nagle oświadcza, że następnego dnia zobaczymy zachód słońca na prywatnej plaży należącej do jego ojca i wypijemy miętową herbatkę. No to Okej!

Party skończyliśmy o 4 nad ranem, wróciliśmy do hotelu, a następnego popołudnia przed zachodem słońca idziemy znów do Adama, do sklepu z pamiątkami, na herbatkę i zachód słońca. Zważywszy, że Jordania ma zaledwie kilka kilometrów wybrzeża, posiadanie prywatnej plaży to jakaś rewelacja.  Adam czeka na nas, w świetnej formie (pomimo wypicia w nocy morza whisky). Prowadzi nas niedaleko -  naprzeciwko jego sklepiku, jest wysoki parkan z drewna, ogromne drzwi, jak do sezamu, do których Adam stuka nieśmiało. Wrota się uchylają, przez szczelinę wystawia twarz jakiś mężczyzna w galabiji. Adam coś mu tłumaczy, on nas niechętnie wpuszcza, otwierając szerzej (lecz niezbyt szeroko) wrota. Ponoć to ogrodnik. Po co ogrodnik na plaży? Wchodzimy jak do zaczarowanego ogrodu. Pełno jakichś ziół ścieli się nam do nóg (hodowanych na piasku???). Dochodzimy do wody. Panowie rozstawiają krzesła na brzegu morza, siadamy twarzą do zachodzącego słońca. Ogrodnik oddala się, ale za chwilę przynosi czajniczek metalowy, z którym Jordańczycy wszędzie się przemieszczają (widzieliśmy na plaży miejskiej – przychodzą z dywanami, kładą je na piasku i rozpalają na nim maszynki turystyczne, by ugotować w największy skwar herbatę miętową!), oraz szklaneczki dla nas. Adam nalewa z dzbanka aromatyczny płyn. Pycha! 




Prawie jak w Bieszczadach 20 lat wcześniej  Podziwiamy zachód słońca na maleńkiej plaży wciśniętej pomiędzy 10-piętrowe hotele. Plaża jest ogrodzona, nikt z hotelu do nas nie przyjdzie. Leniwie toczy się rozmowa. Kiedy czerwona kula zanurza się w wodzie, żegnamy się z Adamem. Daje mi na drogę wielki wiecheć świeżej mięty, zerwanej sprzed moich stóp. Kiedy zostawiam ją w pokoju hotelowym, już po kilku godzinach cały pachnie tak odurzająco, że zaczynam mieć wątpliwości, czy to „tylko” mięta????? Przywiozłam ją do domu, ususzoną. Już mi jednak nie smakowała. Dziwny miała i zapach. I znów sprawdziło się twierdzenie, że nie do odtworzenia są smaki, próbowane gdzieś tam w świecie, daleko od domu. Nie ten czas, nie ta chwila…

 

3 komentarze:

  1. ...to prawda, odtwarzając jakiś przepis, smak z podróży nie smakuje tak samo, może to przez magię chwili, może przez magię miejsca a może po prostu od natłoku wrażeń, będąc gdzieś - wszystko smakuje jak by lepiej.
    ( Przypomniał Reni bratanek. Mówi. Wujcio ale te Twoje bolognese jest pycha. A szwagierka na to - Przecież robie takie samo!!!!! A Bercik na to - No może i takie samo ale u wujcia lepiej smakuje.
    Swoją drogą jesteście odważni, wejść do "jaskini" jak by nie było całkiem obcych przecież ludzi i jeszcze whis'kacz? Nie baliście się że możecie obudzić się gdzie indziej :-)
    Ale na herbatkę miętową narobiłaś ochoty. Idę zaparzyć.
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  2. No jacyś ufniejsi byliśmy 8 lat temu. Teraz to może bym się bała - porwą i zażądają okupu?
    Kiedyś w Tunezji dawali za mnie Andrezjkowi kilkanaście wielbładów ;-), a poza tym nas porwał taki jeden Tunezyjczyk i musielismy wyskakiwac z auta podczas jazdy, żeby wrócić do Tunisu, bo nas wiózł nie wiadomo gdzie (taki autostop złapalismy). No ale to historia na inny post...

    OdpowiedzUsuń
  3. ...okup pewnie Andrzejek by zapłacił ale gorzej jak by Cie porwali na 17 żonę tatusia tego Adama :-( a Andrzejek po tym "whisky in hte jar" obudził się gdzieś 700 km dalej. Jah, ciarki mi po plecach przeszły.
    No i jeszcze ta historia z porwaniem w Tunisie.
    Czekamy na opowieść.
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń