poniedziałek, 27 maja 2013

Niedziela wędkarska: szczupak mi się zerwał!!!!

Dzień Matki postanowiliśmy spędzić nietypowo – zabraliśmy matkę na wędkowanie, oraz grillowanie (w roli ofiary miały wystąpić złowione ryby) nad ślicznym stawem komercyjnym ok. 40 km od Wrocławia. 

Po drodze wstąpiłam do sklepu i na wszelki wypadek kupiłam mięso na grilla...
Po przybyciu na miejsce zrobiliśmy obchód miejsca zbrodni – paru wędkarzom coś tam zamiatało ogonami w  wiaderkach, a właściciel stawu powiedział nam, że jak złapiemy drapieżnika, np. szczupaka to będzie gratisowy. Fajnie.
Andrzej zaczął rozkładać swoje zabawki, co zajmuje mu zwykle około 2 godzin (zaznaczę tylko, że poprzedniego dnia szykował sprzęt do pierwszej w nocy). My we trzy panie (była jeszcze moja przyjaciółka) rozłożyłyśmy sobie krzesełka, kocyki, otworzyłyśmy Cavę (no bo trzeba przecież bąbelkami uczcić matkę, jest tylko jedna!), delektowałyśmy się zakąskami i rozglądałyśmy po miłym ambiente. Wokół wędkarze raz za razem wyławiali jakieś ryby, a mój ślubny wędkarz wciąż walczył z przeciwnościami: żyłką, haczykiem, „koszyczkiem”.


Po godzinie, ponieważ obie wędki nadal nie były zanurzone w wodzie lecz poddawane skomplikowanym obliczeniom inżynierskim (wędkarz-inżynier z suwmiarką sprawdzał, na jakiej długości powinien być zawieszony „koszyczek” i kontangesował kąt padania promieni słonecznych) oraz usiłowaniom nadziania na haczyk kukurydzy o smaku anyżkowym oraz czerwonego robaka, my rozpaliłyśmy grilla. Położyłyśmy na nim zakupione przezornie mięsko, słonko zaczęło do nas wyglądać i zrobiło się naprawdę milutko (meteorologicznie).

Matka cały czas mruczała pod nosem „głupie ryby, głupie ryby”, a zapytana, o co jej chodzi objaśniła, że gada do ryb, żeby się nie łapały, bo jest jej ich strasznie żal. Po godzinie moczenia wędki przez ślubnego wędkarza - złapała się płotka, alleluja. Na zdj. powyżej uchwycona przypadkiem komiczna sytuacja - rybę widać tylko w połowie, przyjrzyjcie się! Dziewczyny odwracały głowy, by nie patrzeć, jak jest odhaczana za pomocą profesjonalnych szczypczyków. Okazało się, że zabraliśmy na ryby jakąś eko-ekstremę!

Po kolejnej godzinie złowił się mały karpik, ale został wypuszczony do wody przy głośnych owacjach mamy i Gosi. W międzyczasie musiałyśmy zjeść mięsko z  grilla, by nie paść z głodu. Uznałam więc, że czas ruszyć do akcji. Wysłuchałam instrukcji zarzucania wędki od doświadczonego wędkarza ślubnego i zaczęłam praktykować wędkarstwo - dowód poniżej.


Przez jakichś 10000 rzutów wędką na odległość metra  – nic. Andrzej zaczął pakować sprzęt, poszedł uwolnić orkę, znaczy się płotkę, ja gapię się w spławik, piję piwo (ponoć nie można, bo trzeba mieć wolne ręce), patrzę, patrzę i co widzę? Kurczę niedopieczone, spławik mi zniknął!  No to kręcę kołowrotkiem, żeby go namierzyć – nadal go nie widzę!
Nagle opór jakiś czuję, wędkę mi wygięło i mało z  rąk nie wyrwało! I gdzieś na lewo w krzaki przybrzeżne pędzi – nie wiem, Nessie to jest, czy inny lokales, znaczy potwór??? Przybiegł wędkarz ślubny, chwycił wędkę, ale też nie daje rady - o coś zahaczyła. Wędkarz obcy, z lewej stojący za krzaczkiem po przekątnej mówi: aaaaa, to karpik się złapał, ale w krzakach siedzi, widzę go.
Tjjaaa, karpik – akurat! Przez czystą zawistną zazdrość tak powiedział, bo to gołym okiem było widać, że to potwór, bo ja wędki utrzymać nie mogłam!!! I cwany, że w krzaki przy brzegu popłynął, taka inteligencja to nie karpiowa przecież! Suma sumarum  łup się zerwał, spławik zawisł malowniczo na krzaczku i tylem rybę widziała – odpłynęła z piercingiem w postaci naszego haczyka, może nawet to nie był jej pierwszy, kolekcjonerka ogoniasta jedna! Wszystko przez matkę, która ryby ostrzegała. I co ja wam teraz za przepis podam? No dobra, będzie na sałatkę anyżkową.

Składniki:
1 duża puszka (bo są i malutkie) kukurydzy anyżkowej (UWAGA DOSTĘPNE TYLKO W SKLEPACH WĘDKARSKICH)
1 jajko ugotowane na twardo
10 kiści kwiatów akacji (obrać z gałązki)
2 ogórki konserwowe
2 śledzie marynowane
majonez z musztardą do smaku.

Wszystko pokroić, jak to do sałatki, wymieszać i polać majonezem.

Przepis wymyśliłam przed chwilą. Nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za skutki wynikające z zastosowania przepisu, np. nie opłacam wizyty u gastrologa.

7 komentarzy:

  1. Jak zawsze - genialna opowiastka. Chyba też wybiorę się na ryby żeby mi było tak zabawnie, jak Wam!!!!!!!!!!
    Oczywiście z karczkiem i kiełbasą na grilla - tak na wszelki....
    Kiedyś byliśmy w restauracji rybnej, w której kelnerka łowi rybę i wykonuje ją na grillu - czekaliśmy blisko godzinę, a te cwane gapy nie chciały się skusić na żaden smakołyk. Bardzo mi wtedy brakowało mięska na grilla. Kelnerce udało się w końcu złowić pstrąga, ale ponieważ byliśmy w szóstkę to nie zdecydowaliśmy się czekać 6 godzin na obiad. Chyba nie rozumiem tego hobby, już wolę grzybobranie - nikt nie czeka głodny, a grzyby nie patrzą na człowieka otwartym pyszczkiem z oczami!!!
    Beciu, czekam na przepisy kulinarne, bo tej sałatki nie spróbuję!
    Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Basiu, z jakąż przykrością konstatuję, że brak Ci odwagi kulinarnej, by spróbować mego specjału - a jak smaczny jest???? W końcu te robaki czerwone to w innych puszkach sprzedają, kukurydza jest tylko z anyżkiem i wygląda/pachnie smakowicie.
    Jeśli chodzi o grzybobranie to też uprawiamy, z podobnymi efektami (czyli np. 3 grzyby po 5 godzinach chodzenia po lesie), ale ile frajdy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tak sobie myślę, ze w tym wędkowaniu to nie chodzi o te ryby tylko o okoliczności przyrody i wszystkie załączniki do grupowego wyjazdu. Co do grzybów kupuję na rynku, ale mam epizod zbieracza. Trzy lata temu z Szanowaną Małżonką, nie mniej godną poważania Teściową i Szwagrem ruszyliśmy na grzyby. To co, że wyjechaliśmy samochodem około południa. Przecież trzeba było przygotować jedzenie na trudy grzybozbieractwa. Po godzinie jazdy znaleźliśmy urokliwy parking leśny, gdzie zjedliśmy zapasy, powdychaliśmy świeżego powietrza i ruszyliśmy w drogę powrotną kupując u grzybiarzy przepiękne grzyby na suszenie i kurki na duszenie w śmietanie.
    Przepisu też nie wypróbuję... religia zabrania mi jedzenia akacji.

    OdpowiedzUsuń
  4. Twoja wędkarska niedziela wróciła mnie w lata 70-te, na Podleśną, kiedy to Twój wujek Zbyszek z Rafałem zabrali mnie na wędkowanie, więcej nas tam było bo i chyba teść Pana Zbyszka, no w każdym razie zapakowaliśmy się no Nyski i pojechaliśmy chyba na Cedzynę. Użyczyli mi wędki no zaczęły się łowy oni co i rusz jakąś rybkę wyciągają a ja nic. Mówię - to jest niesprawiedliwe wy łowicie ryby a ja wiatr. Na to Pan Zbyszek. A plułeś na robaka? Na nikogo nie plułem, mówię.!! A to to dla tego nic nie złowiłeś :-) A potem uczyli nas (mnie i Rafała) jak rzucać z butelki ( taki spinning dla tych co wędki nie mają albo zapomnieli) Bierze się butelkę z wina zawiązuje żyłkę na szyjce, następnie resztę żyłki oplata równo na butelce i przytrzymuje palcem w okolicy przynęty (blach, mormyszek i takich tam wędkarskich gadżetów) następnie trzymając butelkę za szyjkę ciska się puszczając trzymaną palcem żyłkę. I tak na zmianę rzucaliśmy z tej flaszki. Z którymś razem flaszka mi się wyślizgnęła z dłoni i poszłaaaa w jezioro. A pan Zbyszek. Chłopie!!! Butelką ryby w wodzie nie zatłuczesz? Trafiłeś chociaż?
    To był super dzień ale wędkarstwo mnie nie wzięło.
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dokładnie o to chodzi w tych wszystkich sportach ekstremalnych - o ambiente i okoliczności przyrody.
    Haha, nasz rekord wyruszenia na grzyby to 15-ta... W życiu nikt by mnie na grzyby nie wyciągnął przed południem :-) I obowiązkowo z koszyczkiem piknikowym... :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam podobne wspomnienie, ale degustacyjne raczej, z Podleśnej, gdy wędkarze przynieśli złowione ryby (Jurek) i Jolka je smażyła - cała miednica emaliowana takich malutkich, smażonych rybeniek, które jadło się z łebkiem i ogonkiem, w całości, a które wiele lat później jadałam, ale na plaży w Grecji!
    O trzymaniu robaka pod językiem przed zarzuceniem go na haczyk też słyszałam...
    Sposób z butelką do wykorzystania w najbliższy weekend, bo będziemy nad jeziorem! Butelek po winie zawsze u nas dostatek...

    OdpowiedzUsuń
  7. Ciekawe, swoją droga, gdzież to była ta restauracja typu slowslowfood? Chyba nie mówisz o tej pstrągowej farmie w Turcji, gdzie pstrągi pływały drewnianym korytkiem wyrzeźbionym w meblach stanowiących drink bar?

    OdpowiedzUsuń