wtorek, 14 maja 2013

Maska Zorro

Kiedy po kłótni z chłopakiem, zakończonej ostatecznie rozstaniem, Marzena przybyła spóźniona na imprezę, która była karnawałową maskaradą, nie spodziewała się tak szybkiego zwrotu wydarzeń i ... uczuć. Jej złamane serce zostało niespodziewanie szybko zregenerowane przez tajemniczego mena w masce...
 

Ta karnawałowa maskarada u Agnieszki była kompletnie zwariowaną imprezą! Zaraz za drzwiami wejściowymi natknęłam się na sporych rozmiarów... zielonego ogórka, który wymachiwał wielkim nożem rzeźnickim i straszył, że pokroi się w plasterki na mizerię. Tuż obok niego blond kowboj w wielkim kapeluszu i z trzema kapiszonowymi pistoletami za pasem tulił się czule do wielkiego goryla w różowej, plisowanej minispódniczce i błagał go o jeszcze jeden taniec. Dalej, w wygodnym fotelu, wciśniętym w róg pokoju siedział... ksiądz i słuchał (chyba?) spowiedzi cukierkowej Barbie. Szalony czarnoksiężnik w obszernej pelerynie z naszytymi gwiazdkami (z opakowań po czekoladzie zresztą) pytał komu nałożyć eliksiru młodości, trzymając w rękach wielką michę sałatki jarzynowej. „No, no, niezła konkurencja!” – pomyślałam. Sama przebrana byłam za czarnego kota. Mimo pięknego ogonka i czapeczki z uszami nie wyglądałam w tym towarzystwie zbyt oryginalnie.... Spóźniłam się trochę, ale miałam obowiązkową „wejściówkę”. Był to jabłecznik z bitą śmietaną, z którym chciałam dotrzeć do kuchni. Postanowiłam przy okazji poszukać gospodyni (i mojej najlepszej przyjacióły w jednej osobie): Agnieszki. W kuchni panował totalny rozgardiasz, ale krzątał się po niej raźno jakiś pirat. Jedno oko miał zawiązane czerwoną przepaską. Poza tym był w koszuli z falbanami, kamizelce i w śmiesznych pantalonach. Do paska pantalonów zgrabnie przytroczony był... wałek do ciasta. A do piersi przypięty miał kotylion z wyrysowaną marchewką!
-        Słuchaj, nie widziałeś czasem Agnieszki? – spytałam niebezpiecznego (ze względu na wałek) osobnika.
-        Marzena, to ty?? – wykrzyknął pirat i w tym momencie zorientowałam się, że pirat jest... Agnieszką. – Całkiem ładny koteczek z ciebie. Poczekaj, wąs ci się nastroszył... Co tak późno, już się martwiłam? Spóźniłaś się dobre dwie godziny! Przyszłaś z Krzysiem?
-        Po pierwsze: przyniosłam jabłecznik. Po drugie: nie przyszłam z Krzysiem. To jest ten powód, dla którego się nieco spóźniłam...
-        Pokłóciliście się?
-        Za dużo opowiadać, ale z grubsza biorąc – tak. Myślę, że zerwaliśmy na dobre.
-        To już trzeci raz  w tym miesiącu!
-        Co tak mi wyliczasz?
-        Przepraszam. Po prostu coś wam nie wychodzi, prawda?
-        Prawda, prawda. Czas chyba dać sobie z tym spokój, ale... – już miałam łzy pod powiekami. 
W tym momencie do kuchni wpadło osobliwe stadko, a raczej taneczny wąż. Prowadził go goryl, za nim trząsł się w podskokach ogórek, clown, kowboj, Barbie, wampir, ksiądz, Zorro, duch w powłóczystej, białej szacie, wiedźma  bez miotły, czerwony kapturek, panna młoda oraz więzień. Zawirowali po kuchni i pognali dalej. Więzień zdążył tylko krzyknąć w przelocie:
-        Agniecha, skończyły się kanapki! – i już ich nie było.
-        Pomożesz mi? Nie ma chwili spokoju, kompletnie nie nadążam za nimi...
-        Jasne! Z czego robimy te kanapki? – byłam pełna ochoty do ciężkiej roboty. Humor i tak miałam do niczego, nie w głowie były mi tańce. Trudno zmusić się do uśmiechu, gdy krwawi złamane serce... – Powiedz lepiej kto jest za kogo przebrany, bo niektórych w ogóle nie mogę poznać – zwróciłam się do Agnieszki, by odwrócić swoją uwagę od przykrych myśli.
-        Poczekaj, zapomniałam o kotylionie. Każdy gość dostaje przecież osobisty kotylion! – zafrasowała się Agnieszka, sięgając do koszyczka, stojącego na lodówce. Wyjęła okrągły kartonik, ozdobiony kokardami i przypięła mi, niczym order, do piersi. Przyjrzałam się mu bliżej:
-        Co oznacza ten czajnik??? – zapytałam w najwyższym zdumieniu, wskazując kolorowy rysunek na kartoniku.
-        Ojej, nie czepiaj się, nie mam talentu do rysowania. Sama noszę marchewkę, bo najlepiej wychodzą mi warzywa... Wymyśliłam pary kotylionowe. O północy każdy musi zatańczyć taniec kotylionowy z partnerem, który ma identyczny rysunek na kartoniku. Wybieram kotyliony losowo, więc jeśli zdarzy się, że mają go osoby tej samej płci – trudno. Taniec ma być i już. Dobrze byłoby też odegrać jakiś skecz lub zaśpiewać piosenkę w duecie.
-        Tu czuć krojonym ogórkiem! – zagrzmiał nagle z pretensją w głosie zauważony przeze mnie wcześniej ogórek, pojawiając się w drzwiach kuchni. Na jego kotylionie widniała drabina. Uff... – Domagam się śmietany! – kontynuował.
-        To jest, na przykład, Marcin – powiedziała Agnieszka wskazując warzywo – kolega Andrzeja.
-        Miło mi! – wtrąciłam, ale już zniknął. Chyba udał się na poszukiwanie innych składników mizerii.
-        A sam Andrzej przebrany jest za wampira – dokończyła Agnieszka.
-        Andrzeja udało mi się rozpoznać... – uśmiechnęłam się. Andrzej jest starszym o dwa lata bratem Agnieszki. - Jest jeszcze jakiś jego kumpel? Nie mieli dokąd pójść, biedactwa?
-        Coś im tam nie wyszło i stwierdzili, że raz w roku mogą się zabawić z małolatami. Owszem, jest jeszcze jeden jego kolega. Nie znasz go. Ma na imię Robert, przedstawia się w skrócie: Red.
-        Dziwny skrót. Jak Red Buttler z „Przeminęło z wiatrem”?
-        Coś w tym rodzaju. Przystojniak z niego. Ale nie zdradzę ci, za kogo jest przebrany!
-        Trudno, sama to odkryję! Będzie ciekawiej...
-        Cześć koteczku, czy mogę zanurzyć kły w twojej szyi? Wszak zbliża się północ! – oświadczył znajomy wampir, pojawiając się w kuchni. Na kotylionie miał wyrysowany telefon.
-        Szyję mam dzisiaj niedogotowaną... – usiłowałam go zniechęcić, bo już, już jego paszcza z plastikowymi zębiskami zbliżała się niebezpiecznie do mojej łabędziej (czy raczej – kociej) szyi....
-        Czyżbyś zgłodniał? Właśnie dorabiamy kanapki! Poczekaj chwilę jak rany, sio, sio! – przepędziła brata Agnieszka wyjętym zza pasa wałkiem, ratując mi życie i reputację...
-        Czy są jeszcze jakieś napoje chłodzące? – nieznany głos o miłym, męskim brzmieniu zmusił mnie do tego, bym odwróciła głowę znad deski do krojenia. W kuchni (ależ to ruchliwe miejsce w tym domu!) pojawił się tajemniczy facet w masce. O rany, prawdziwy Zorro! Czarny „motylek” na oczach zgrabnie ukrywał większą część twarzy. Czarne spodnie, koszula, peleryna. Zaraz... Do peleryny przyczepiony, oczywiście, kotylion. A na nim? Czajnik, cóż by innego?!
-        Słuchaj, sprawdź w balkonowej lodówce, tam umieściliśmy z Andrzejem  wszystkie napoje, żeby nie zabierały miejsca w kuchni. Do wyboru, do koloru, poszperaj sobie – zachęciła go Agnieszka.
-        A wam coś przynieść? Czemu się dobrowolnie uwięziłyście w tej kuchni,  tam trwa zabawa na całego!
-        Poproszę o wodę niegazowaną – odezwałam się skromnie, ale zaimponowała mi jego troska o damy. Prawdziwy dżentelmen. I prawdziwy Zorro, obrońca uciśnionych.
-        Już się robi! Zwłaszcza dla kotylionowej partnerki... – widocznie zauważył rysunek na moim kartoniku. Zawinął peleryną i... naprawdę zniknął!
-        Chociaż jeden porządny men się o nas zatroszczył – powiedziałam zafascynowana do Agnieszki.
-        Mówię ci, ten facet to pierwsza liga!
-        To na pewno ten Red. Specjalnie zmanipulowałaś kotylionem?
-        Coś ty, po co! Sama bym go schrupała i to ze sznurowadłami. Los widać chciał, by z was była para. Przynajmniej na chwilę, o północy...
-        Proszę, oto twoja woda, koteczku – pojawił się z powrotem, równie bezszelestnie. Hm, muszę przyznać, że to ostatnie słowo zabrzmiało bardzo, bardzo obiecująco... – Musimy chyba pogadać o  naszym programie artystycznym, do północy została niecała godzina. Mogę cię stąd porwać?
-        Czy Zorro musi się w ogóle pytać o zgodę? Porwania to chyba jego specjalność?
-        Dobra, sama tego chciałaś! – Podszedł do mnie i zarzucił mnie sobie na ramię jak etolę. Potem wyniósł mnie z kuchni, nie bacząc na to, że mój koci ogon zahaczał o futrynę.
-        Nie przejmuj się, poradzę sobie! – krzyczała za mną Agnieszka, jakbym wykazywała najmniejszą chęć powrotu do kulinarnych obowiązków.
-        Czy ten koteczek jest chory? – zapytał jakiś zwariowany doktor (w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi), patrząc na mnie z troską.
-        Nie, przeciwnie, myślę że jest w świetnej formie – powiedział na to mój porywacz. – Nie kradnie się chorych kotków...
-        To jest zatem kradzież? – drążył temat fałszywy doktor. – A jestem jej świadkiem? Policja!!! – rozdarł się nagle na cały regulator.
-        Te małolaty są kompletnie porąbane – powiedział do siebie mój oprawca. - Cóż, będziemy musieli oboje ratować się ucieczką – ostrzegł mnie następnie lojalnie, wymykając się lekarzowi na balkon. I dodał złośliwie, mszcząc się najwyraźniej za moją wcześniejszą uwagę:
-        Chodzenie po murach to chyba twoja specjalność?
Spojrzałam w czeluść trzech pięter pode mną. A potem w czeluść dwóch czarnych źrenic, patrzących na mnie z zainteresowaniem. Wiedziałam jedno: bez względu na to, czy wybiorę skok w dół, czy w otchłań jego oczu: jestem jednakowo zgubiona...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. godan.pl

1 komentarz:

  1. Wciągające :P
    Lekko napisane, poza tym oryginalny pomysł z tymi ;)
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń