sobota, 23 lutego 2013

Kufer ciotki Ludki


Moja zwariowana ciotka z Australii wysłała do Polski tajemniczy kufer. Nie pozwoliła jednak go otworzyć aż do swego przybycia. Kufer stał się centrum pewnych wydarzeń...

-      Mamuś, przyszło awizo do odbioru tej nieszczęsnej walizki ciotki Ludki! – powiedziałam pewnego popołudnia, wchodząc do domu z wydobytą ze skrzynki pocztowej karteczką.
-        Nareszcie! Ciotka Ludka dzwoniła już trzy miesiące temu, że ją wysyła statkiem.
-        Kto po nią pójdzie? – zatroskałam się obłudnie, chociaż w głębi duszy cieszyłam się na niespodziewane prezenty.
-        Może oboje z ojcem spróbujecie ją odebrać? Na pewno trzeba pojechać po nią samochodem, mimo że poczta jest tak blisko. Ciotka wspominała, że jest to bardzo duży bagaż.
-        Dobrze. Zjemy obiad i ruszamy na poszukiwanie zaginionego skarbu. I tak napisane jest na awizie, żeby przyjść po szesnastej.

Na poczcie były straszne tłumy. Zbliżały się Walentynki i chyba wszyscy wpadli na ten sam pomysł równocześnie: że powysyłają jakieś głupie kartki. Kiedy po godzinie stania w kolejce podałam awizo urzędniczce, nie wiedziałam, że rozpoczynam łańcuch brzemiennych w skutki zdarzeń. Urzędniczka wzięła kwitek po czym złośliwie gdzieś zniknęła. Wynurzyła się po kwadransie z zaplecza, taszcząc z pomocą koleżanek ogromnych rozmiarów kufer, zamknięty na wielką kłódkę i mocno podniszczony plamami wilgoci.
- Rany boskie! – wyszeptał ze zgrozą tato, patrząc na kufer jak na zjawę. - Skąd ona to wytrząsnęła? Kłódka pochodzi chyba z wykopalisk archeologicznych, nie mówiąc o kufrze...
-        Czy on nam się aby zmieści do samochodu? – spytałam przytomnie dość zszokowanego rodziciela.
-        Nie mam pojęcia. Sprawdzimy, chociaż czarno to widzę... – powiedział tato złowróżbnie.

Urzędniczka, rzucając oczywiście na nas gromy (wzrokiem), przerzuciła z grupą pomocnic kufer na naszą stronę lady, kazała pokwitować i... zostaliśmy sam na sam z bestią. Tato próbował ją dźwignąć, ale bezskutecznie. Ja złapałam za uchwyt z drugiej strony, ale we dwójkę ledwie udało nam się przesunąć ją o centymetry.
-        Nie damy chyba rady? – powiedział tato, rzucając zdziwione spojrzenie na bagaż. - Co ona tam włożyła? Swoją bieliznę? – żart był subtelny, bo trzeba było znać ciotkę Ludkę i wiedzieć, że waży sobie, bagatela, 125 kilogramów!
-        Może zadzwonimy po wujka Staszka? – szukałam szybko jakiegoś rozwiązania. Wizja dobierania się do kufra i wyjmowania z niego cudownych rzeczy zaczęła mgliście się oddalać.
-        Wujka nie będzie w domu. Ma dzisiaj drugą zmianę.
-        Może otworzymy go teraz, wyjmiemy z niego wszystko, a poplamiony, pusty kufer porzucimy w pobliskim śmietniku? – zaproponowałam. Nie będę się chwalić, ale byłam prawdziwym gejzerem pomysłów.
-        A gdzie masz klucz do kłódki? – spytał podchwytliwie papciu. – Wiesz, że ciotka zabroniła go otwierać, dopóki nie przyjedzie. A to dopiero za miesiąc.

Cała ciotka! Zawsze dawała jakieś takie połowiczne prezenty. Nadgryzioną szminkę, do połowy zużyte perfumy i bluzkę z wypaloną papierosem dziurą. W tym momencie podeszło do nas dwóch chłopaków.
-        Przepraszamy bardzo, ale przysłuchujemy się państwa rozmowie już od dłuższej chwili – zaczął jeden z nich. Wydaje nam się, że moglibyśmy pomóc w przeniesieniu tego kufra...
-        Tak bezinteresownie? – zaciekawił się tato.
-        Za informację, co w nim było, bo to wygląda na jakąś śmieszną i zagmatwaną historię... – powiedział drugi (i przystojniejszy) z nich.
-        Zgoda! – powiedzieliśmy z papciem zgodnym chórem, bo pomoc spadła nieoczekiwanie, jak z nieba. Nie mogliśmy zmarnować takiej szansy...

Nie będę opisywać trudów i cierpień „trzech panów i kufra”. Wpakowanie go do samochodu nie wchodziło w ogóle w rachubę, więc dźwigali go na własnych rękach i nogach do naszego mieszkania. Najgorsze jednak było wtarganie go na piąte piętro (nie mamy, niestety, windy). Kiedy kufer już stał w przedpokoju, obaj chłopcy usiedli przy nim na podłodze, a tato opadł na fotel w salonie. Wszyscy trzej sapali jak wielkie lokomotywy.
-        Przeklnę ją! - odgrażał się mój rodziciel pod adresem rodzonej siostry.
Mama litościwie podała napoje chłodzące i zaproponowała nawet chłopcom przekąskę. „Bagażowi” dali się skusić. Kolacja upłynęła nam we wspaniałym nastroju. Chłopcy okazali się bardzo mili. Jeden z nich, Jacek, snuł różne zabawne domysły na temat zawartości kufra. Wojtek (ten przystojniejszy) mniej się odzywał, za to posyłał mi czarujące spojrzenia znad kanapek. Moje serce miękło coraz bardziej. Już tylko jednym uchem słuchałam paplaniny Jacka. Potem zaprosiłam obu do swojego pokoju. Zawarliśmy tam „kufrowe przymierze”. Obiecałam im, że gdy tylko pojawi się ciotka Ludka z Australii i otworzy tajemniczą skrzynię, zatelefonuję do nich. Jacek zaproponował zabawę, coś na kształt zakładów. Mieliśmy wypisać na kartkach swoje podejrzenia co do zawartości, a następnie schować je do zaklejonej koperty. Gdy tajemnica zostanie ujawniona, otworzymy koperty gremialnie i ten, kto odgadł (lub był najbliższy prawdy), coś wygra.
-        Tylko co będzie nagrodą? – zapytałam. Obaj chłopcy spojrzeli po sobie i mogłabym się założyć, że coś sobie powiedzieli bez słów.
-        Wymyślimy – odparł Jacek.

Koperty zostały schowane i na tym zakończył się nasz pierwszy wieczór. Minął dzień, potem drugi. Wojtek zaczął wydzwaniać bardzo regularnie, pod pretekstem dowiadywania się, czy ciotka dotarła. A przecież wiedział, że to dopiero za miesiąc! Kufer stał w przedpokoju, tam gdzie został postawiony i wszystkich denerwował. Zajmował całe wolne do tej pory miejsce i był mimowolnym sprawcą kolekcji wielkich siniaków na nogach domowników. Wszyscy wpadaliśmy na niego nieustannie. W dodatku zaczął wydobywać się z niego jakiś metafizyczny zapaszek.
-        Mam nadzieję, że nie wypakowała go serami! – stwierdził ojciec, krzywiąc się ile razy przechodził koło kufra. - Jak wpadnę w desperację, to przetnę kłódkę i będę miał w nosie zalecenia mojej zwariowanej siostruni! – odgrażał się.
Tymczasem dzięki kufrowi zaczęłam spotykać się z Wojtkiem. Telefony przestały nam wystarczać i konsultacje na temat zawartości odbywały się w naszej ulubionej kafejce, zaśnieżonym pięknie parku lub w kinie. Jacek też do mnie wydzwaniał, ale z nim wystarczał mi telefoniczny kontakt. Chyba był zawiedziony. Cóż, serce nie sługa...

Kiedy ciotka wreszcie do nas przyjechała, po długich powitaniach nadeszła wiekopomna chwila otwarcia kufra. Moja ciekawość sięgała zenitu, ciotka tajemniczo milczała. Zaplanowaliśmy ceremonię na wieczór. Chłopcy również zostali zaproszeni. Zebraliśmy się w przedpokoju. Tato chciał wygłosić przemówienie, ale zrezygnował w ostatniej chwili, wybaczając siostrze trudy i kłopoty związane z niefortunnym bagażem. Ciotka wyjęła z torebki klucz wielkości rzeźnickiego noża i włożyła w zamek kłódki... Wieko zazgrzytało, otworzyło się, uwalniając znany nam już zapaszek soli morskiej, tylko w większym stężeniu. Wewnątrz kufra była duża ilość różnej wielkości kartonowych pudełek.
-        Chciałam wam zrobić wielką niespodziankę i zobaczyć, jak się cieszycie – oświadczyła ofiarodawczyni.

Okazało się, że ciotunia zebrała wszelki możliwy sprzęt rtv i agd, który był dostępny na tak zwanych (w Australii) wyprzedażach garażowych. Czego tu nie było! Telewizorek do kuchni, tostery (5 rodzajów), mikrowela, lodówka turystyczna, kombiwar, żelazka (trzy sztuki, w tym podróżne) i mnóstwo innego drobiazgu (jak golarka do swetrów i suszarka dla psów). Prawdziwe, używane skarby... Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. A tu trzeba się było wyraźnie cieszyć, by nie sprawić ciotce zawodu. Z drugiej strony, wszystko się może przydać. Jacek przypomniał sobie nagle o zakładach. Przyniosłam koperty i rozpieczętowałam. W mojej było przypuszczenie, że są tam wyłącznie ciuchy.
-        Nie byłby wtedy taki ciężki – powiedział tato znacząco.

W kopercie Jacka było napisane „podobasz mi się”, a niżej: „australijskie mutanty czyli żabie udka wielkości maczugi”. Żartowniś, jak zwykle. Przeczytałam  na głos tylko dolny wers.
-        Z Australii nie można wysyłać żarcia. Zresztą, przez trzy miesiące zepsułoby się  - oceniła ciotka.

W kopercie Wojtka znajdowała się prawidłowa odpowiedź. Napisał „różny sprzęt”.
-        Wygrałeś – powiedziałam. - Dostaniesz jeden z tosterów – zdecydowałam błyskawicznie, licząc na hojność mojej rodzinki.
-        Zgoda. Pod warunkiem, że coś obiecasz. Będziesz mi robiła w nim tosty przez najbliższy rok. Potem zobaczymy... -powiedział Wojtek ciepłym głosem, od którego ugięły mi się kolana. Czy miałąm jakieś inne wyjście? Obiecałam...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. kufry.pl

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz